Herefordshire bezkresna szachownica pól, lasów i łąk

Zza każdego zakrętu wyłaniają się iście pocztówkowe widoki: falujące pagórki pokryte szachownicą pól, sadów i plantacji; pastwiska (fot. Anguskirk / flickr.com)
Eliza Sarnacka-Mahoney / slo

W Herefordshire, hrabstwie na pograniczu Anglii z Walią, pierwszy raz znalazłam się wiele lat temu. Od lat planowałam tam wrócić, aby sprawdzić, czy wywiezione wówczas dobre wspomnienia nie były jedynie wytworem młodzieńczej wyobraźni. Okazało się, że nie.

Herefordshire ma na wyspie opinię "zapomnianego hrabstwa". Nikt nie wie dokładnie, dlaczego. Ale ci, którzy tam byli, którzy przekonali się na własne oczy, że nie tak łatwo to miejsce zapomnieć. Może dlatego, że przez lata, z przyczyn nie do końca wiadomych, było pomijane w turystycznych przewodnikach?

Na zachód, autostradą do końca...

Trafić tam jest stosunkowo łatwo. Wystarczy z Londynu kierować się na zachód, potem odszukać autostradę M 50 i dojechać nią do samego końca. Autostrada doprowadzi nas pod farmę Little Pigeon House na południu hrabstwa. Widoki, jakie się w tym momencie ukażą, będą niesamowite: malownicze zakole rzeki Wye, opisywane swego czasu przez samego Wordswortha, bajkowa wieżyczka kościółka w pobliskim Ross-on-Wye i zatrzymana, zdawałoby się, w czasie, bezkresna szachownica pól, lasów i łąk.

Herefordshire do dziś zachowało swój rolniczy charakter (m.in. produkuje się tu w lokalnych sadach doceniany w całej Europie Herefordshire Cider), ale to cieszy tylko jego mieszkańców. Cieszy ich też fakt, że wciąż żyją na jednym z najsłabiej zaludnionych terenów na wyspie. Mają przez to, jak twierdzą, ciszę, spokój, a zwłaszcza przestrzeń do życia blisko natury i w zgodzie z tradycjami. Zakładam, że to właśnie szacunek dla przeszłości, a nie niechęć do zmian sprawia, iż ulice w tutejszych miastach to nadal wąskie – bywa, że wciąż kamienne – trakty, niezmienione od setek lat. Jazda po nich wymaga umiejętności i cierpliwości, a przecież to nic w porównaniu z drogami na herefordzkiej prowincji. Szerokie są na tyle, że może nimi przejechać tylko wóz ciągnięty przez konia, i to z trudem, bowiem zabudowane są z obu stron wysokimi murami. W razie spotkania z autem – to auto musi hamować z piskiem opon. Do najbliższego zakola w murze cofa się ten – objaśnili nas sami Herefordczycy – kto jest bardziej uprzejmy.

Jak dobrze, że trudy takiego podróżowania nie zostają bez nagrody. Zza każdego zakrętu wyłaniają się bowiem iście pocztówkowe widoki: falujące pagórki pokryte szachownicą pól, sadów i plantacji; pastwiska z charakterystycznym, wyhodowanym właśnie tu przed 300 laty bydłem znanym na świecie jako "Hereford Cattle", i ogródki rodem z "Hobbita". Okoliczne kamienne domy w większości pamiętające czasy dżentelmenów w perukach, a już na pewno królową Wiktorię.

Miasto jeży

W Ross-on-Wye, gdzie mamy bazę, sobota upływa pod znakiem targu. Mam wrażenie, że nigdy stąd nie wyjeżdżałam! Pod filarami zabytkowej Hali Targowej (z 1654 roku) te same stoiska z używanymi książkami i bibelotami, a niżej, u wylotu głównej ulicy – ci sami właściciele kramów z papierem toaletowym, garnkami, karmą dla psów. Nowe jest muzeum otwarte wewnątrz hali, skąd nasze dzieci wynoszą głównie to, że zanim było Ross, były jeże, a osiedlający się w tym urokliwym zakątku wyspy już 1500 lat temu Celtowie nadali pierwotnej osadzie nazwę Ergyng, czyli Kraina Jeży.

Nie ma wątpliwości – większość kupujących to przyjezdni, zewsząd dobiega bowiem mieszanina wielu języków. Ładniutkie Ross bez trudu mogłoby się zmienić w kolejną mekkę dla turystów – z zamykaną na weekend główną ulicą, kiermaszem rękodzielnictwa i popisami ulicznych artystów. Tak się jednak nie stało do tej pory i oby nigdy tak się nie stało – przekonuje nas znajoma, córka mleczarzy z okolicy, która kilka lat temu zamknęła korporacyjną karierę w Londynie i wróciła do Ross, aby prowadzić szkółkę jeździecką. Urok Ross i innych herefordzkich miast polega właśnie na tym, że wciąż toczy się tu normalne życie: w centrum można wstąpić nie tylko do sklepu z pamiątkami, ale do warzywniaka, obuwniczego czy kupić schab od lokalnego rzeźnika.

Echa średniowiecznych wojen

10 kilometrów dalej, podążając wraz z rzeką Wye na południe, zupełnie inna atrakcja: jedna z najwspanialszych średniowiecznych twierdz w Anglii – zamek Goodrich. Księga Doomsday datuje jego powstanie na wiek XII, jako fortyfikację graniczną do obrony nowego państwa Wilhelma Zwycięzcy, ale bardzo możliwe, że jest jeszcze starszy. Zaczepni walijscy sąsiedzi zmusili prawdopodobnie już saksońskiego króla Knuta (odnotujmy, że był synem Świętosławy, córki Mieszka I), na przełomie X i XI wieku, do budowy w tym miejscu wieży obronnej. Z radością odkryliśmy, że średniowieczne ruiny zdecydowanie wkroczyły w XXI wiek. Każdy dostał własnego przewodnika, czyli słuchawkę z nagraniem audio, aby zwiedzać we własnym tempie i wedle własnego stopnia zainteresowania historią (do wyboru były dodatkowe opowieści o zamku i czasach średniowiecza). "A ty narzekasz, że tak wolno jem!" – zrobiła mi wymówkę moja 6-letnia córka, gdy dowiedziała się, że XIV-wieczni właściciele Goodrich spędzali w wielkiej sali jadalnej nawet do 6 godzin dziennie.

Katerdra pełna skarbów

Hereford, 50-tysięczna stolica hrabstwa, leży dokładnie w jego środku. Historia i znaczenie miasta nierozerwalnie wiążą się ze wzniesioną tu w XI wieku katedrą. Nic dziwnego. To właśnie posiadanie katedry do dziś decyduje w Anglii o tym, że na miasto mówi się "city", a nie "town" (najmniejsze "city" to St. David’s w Walii z 1700 mieszkańcami). Szkoły przykatedralne były w przeszłości nieocenioną dźwignią edukacji i postępu.

Po wysokokalorycznej cream tea (bawarka z bułką scone, bitą śmietaną i dżemem) w przedsionku katedry adaptowanym na kawiarnię wyruszamy jednak nie na podziwianie normandzkich sklepień, ale do katedralnego muzeum. To tutaj można obejrzeć sławetną Hereford Mappa Mundi – największą z zachowanych do naszych czasów średniowieczną mapę świata. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu wisiała na ścianie bez zabezpieczeń, dzisiaj strzegą jej kamery i kuloodporna gablota. Dzieci przyklejają nosy do szyby i najbardziej podziwiają fantastyczne, rajskie stwory spozierające z krańców tego "świata", naturalnie płaskiego jak talerz. Dorośli dowcipkują na temat małej liczby kontynentów (Europa, Azja i Afryka, przy czym nazwy Azji i Europy są – sic! – pomylone), Jeruzalem jako "pępka świata" i terytoriów północnej Europy przedstawionej przez autora jako wielka puszcza, bez jednej osady.

Drugie cudowne dziecko katedralnego muzeum to Chained Library – średniowieczna biblioteka ze starodrukami przykutymi do półek łańcuchami. Poza Herefordem takie biblioteki można obejrzeć jedynie w Manchesterze, Oksfordzie i Dublinie.

Hay-on-Wye, księgarnia urządzona na zamku i sprzedaż książek pod gołym niebem

Kraina książek

Mieścina Hay-on-Wye praktycznie leży już w Walii, ale ze względu na bliskość do Herefordu (35 km na wschód) zaliczana jest do lokalnych atrakcji. Od kilkudziesięciu lat jest to miejsce pielgrzymek angielskojęzycznych bibliofilów z całego świata. Choć posiada ledwie 1800 mieszkańców, to jest tutaj aż 30 księgarni i antykwariatów, w tym wiele wysoce specjalistycznych. Na organizowany tu w czerwcu festiwal książek ściąga, zdaniem organizatorów, nawet do 80 tysięcy fanów literatury. Gdy pytam kilku właścicieli sklepów, czy w dobie internetu i e-booków książki wciąż się sprzedają, pojawia im się błysk w oku. Internet, wyjaśniają, to najlepsze, co im się mogło przydarzyć, bo istnieją dzisiaj globalnie, a na festiwal przyjechali ostatnio profesorowie z Chin!

Kupuję dwa stuletnie wydania Miltona z półek wystawionych pod gołym niebem, płacę za nie grosze, i myślę sobie, że świat chyba się jeszcze nie kończy, skoro są takie miejsca jak te i ludzie, którym na nim zależy.

Głaz Artura, neolityczny grobowiec pierwszych osadników

Prehistoryczne tajemnice

Ostatni dzień w Herefordshire spędzamy na łonie natury – oglądamy kamienne pozostałości po pierwszych osadnikach. Są dużo skromniejsze niż Stonehenge, ale nie brakuje im uroku i tajemnicy. Stojące Kamienie z Trellech (25 km na południe od Ross) dały nazwę pobliskiej wiosce – od walijskich słów "tre" (trzy) i "lech" (płaski kamień). Czy bliskość kamieni miała kluczowe znaczenie dla założycieli wioski? Głaz Artura (23 km na wschód od Herefordu) to neolityczny grobowiec sprzed co najmniej 6 tysięcy lat, posiadający kilka "fałszywych" wejść. Przed kim chcieli uchronić jego zawartość prehistoryczni architekci?

I wreszcie miejsce, które najbardziej zawładnęło wyobraźnią naszych córek – ukryta w lesie Jaskinia Króla Artura (Little Doward Hill, 10 km na południe od Ross), gdzie – według legendy – znajdował się Okrągły Stół, a może nawet jest tam miejsce królewskiego pochówku. Jeżeli król Artur faktycznie ma tam swój grób, to mam tylko nadzieję, że nie przeszkadzał mu piknik, który urządziliśmy na wzgórzu nad jaskinią.

Duchy Herefordshire bez wątpienia nas polubiły, bo na przekór statystykom, przez całą podróż cieszyliśmy się idealną, letnią pogodą. Zaczęło padać dopiero w dniu naszego wyjazdu. Wracając po stare wspomnienia, wywiozłam z Herefordshire masę zupełnie nowych i już planuję, kiedy tam znów pojadę.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Herefordshire bezkresna szachownica pól, lasów i łąk
Komentarze (1)
A
aaaaaaaaa
24 listopada 2010, 14:07
Bezsens