Dwa kraje, dwa serca, dwie tęsknoty - tak wygląda prawda o emigracji
Wyjechani, zarobkiewicze, poszukiwacze lepszego życia, przygód - emigranci. Jedni wyjeżdżają za miłością, inni za chlebem, jeszcze inni chcą zmienić coś w swoim życiu. Zazwyczaj mówi się o nich bezosobowo lub stają się liczbami w statystykach. Jednak za każdym emigrantem stoi jakaś historia, historia, którą warto opowiedzieć. Oto moja.
Gdyby jedenaście lat temu ktoś powiedział mi, że będę mieszkała za granicą, nie uwierzyłabym. Ja - ogromnie zżyta z rodziną, ja - bojąca się latać samolotem, ja - nieznosząca zmian w życiu, ja - wzorowa studentka. Jednak jak mówi znany cytat Woody Alena: "Jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz Mu o swoich planach". I tak po zakończeniu studiów, kiedy w najlepsze bawiłam się na weselu kuzynki, dostałam propozycję natychmiastowego wyjazdu za granicę, oczywiście do pracy. Kiedy ją usłyszałam, najpierw zakręciło mi się w głowie, potem obleciał mnie strach, a na końcu czułam, że trochę nie mam wyboru. Ja, absolwentka stosunków międzynarodowych, na początku swojej kariery zawodowej, musiałabym z pewnością podjąć niepłatny staż, żeby móc pracować w wyuczonym zawodzie, na co nie było mnie stać. Nie miałam też pomysłu na siebie po studiach. Poza tym rodzice potrzebowali w tym czasie wsparcia finansowego.
Nie zdążyłam nawet nic zaplanować, a życie zrobiło to już za mnie.
Na decyzję miałam 3 dni, z zastrzeżeniem, że szansa ta już nigdy się nie powtórzy. Zaryzykowałam, zawsze mogłam wrócić. Nie miałam też na co narzekać, bo nie zaczynałam sama wszystkiego od początku. Siostra z jej mężem dopilnowali, żebym poczuła się na obczyźnie jak najlepiej.
Wszystko potoczyło się tak szybko, że nawet nie zdążyłam oswoić się z myślą, że muszę opuścić swoje miasto, nie zdążyłam wyobrazić sobie, jak to będzie wyglądało dalej, zastanowić, co zyskam lub co stracę. I tak w jeden z sierpniowych dni wyjechałam do Irlandii, zostawiając w Polsce m.in. rodziców i 12-letnią, mocno zżytą ze mną siostrę. Nigdy nie zapomnę widoku biegnącego za pociągiem taty, machającego mi do momentu, aż pociąg zniknął za peronem.
Na początku byłam zachwycona. Wszystko było jak z innej bajki, widoki nieziemskie, ludzie mili, no i to, że w ogóle odważyłam się na ten krok, dodawało mi skrzydeł. Wypłaty cotygodniowe, pozwalające na niemartwienie się o opłacenie rachunków i kupno potrzebnych rzeczy. Starczyło też na pomoc rodzicom.
I zaczęło się odliczanie. - Ile tu jesteś? - Dopiero miesiąc. - A to krótko. A na ile zamierzasz zostać? - Jeszcze nie wiem. Czas leciał bardzo szybko. Na pierwsze święta Bożego Narodzenia zaprosiłyśmy rodziców z siostrą. Były magiczne. Cała rodzina w komplecie, rodzice dumni, że dajemy sobie radę. Zwiedzanie Irlandii każdego dnia, same szczęśliwe chwile. Ale jak wiadomo, wszystko, co dobre, szybko się kończy i tak przerwa świąteczna skończyła się i przyszedł czas rozstania. Kojarzycie obrazki, na których widnieje pęknięte serce? Ja poczułam, co to znaczy na własnej skórze. W środku zaczynasz czuć nieopisany ból i pustkę, pustkę, której nic nie jest w stanie wypełnić, z którą po prostu musisz żyć dalej. Proste równanie - ile szczęścia, tyle rozpaczy.
Od tej pory świat zaczął się kręcić wokół odliczania czasu od urlopu do urlopu, od radości z przyjazdu do kraju lub odwiedzin rodziny, do bólu rozstania. Nigdy ta radość nie mogła być też pełna, bo zawsze z tyłu głowy pozostawała myśl, że niedługo trzeba będzie wracać i znowu będzie ciężko. Ale powoli też moje życia za granicą zaczęło się układać i nabierać kształtów. Praca, znajomi, ulubione miejsca, sklepy, widok gór zza okna. Pochodzę z dużego miasta w Polsce. W Irlandii mieszkałam w miasteczku liczącym 20 tys. ludzi. Z racji tego, że na początku pracowałam w jednym z dwóch polskich sklepów spożywczych, prawie wszyscy mnie tu znali. Każde wyjście na spacer, na zakupy wiązało się ze spotkaniem kogoś znajomego, rozmową czy machaniem do przejeżdżających aut. W małym, górskim miasteczku nikt się nie spieszył, życie toczyło się spokojnym, można powiedzieć wiejskim rytmem. Jedna poczta, jeden bank, dwa kościoły.
Z jednej strony kochałam to, z drugiej nienawidziłam, bo wiązało się to z tęsknotą za najbliższymi i Polską. I tak z roku na rok zaczynałam przyzwyczajać się do nowego miejsca, ale czułam też, że nie mogę w nim zostać, że muszę wrócić. Siostra dorastała nie na moich oczach, sama mierzyła się z różnymi problemami, często opowiadała, że widząc wysiadające z autobusu młode kobiety, tak bardzo marzyła, żebym to była ja. Nie dawało mi to spokoju.
Znajomi w Irlandii też widzieli, że coś jest na rzeczy. Byłam jakby nieobecna, ciągle bijąc się z myślami, jaką decyzję podjąć. Widząc, jak jest mi ciężko, z jednej strony namawiali mnie do powrotu, z drugiej nie chcieli dopuścić takiego scenariusza do siebie.
I tak leciał mi czas. Rok za rokiem. Po 6 latach nadeszła pora na poważną decyzję. Za namową rodziny postanowiłam wrócić do kraju, pomimo braku planu. Tak po prostu. Z lękiem i ze świadomością, że będę wszystko zaczynała od zera. Powiedziałam o tym tylko najbliższym znajomym. I tak czas do powrotu zbliżał się nieubłaganie. Miałam nawet momenty, w których postanawiałam jednak zostać. Jeszcze na lotnisku zastanawiałam się nad zmianą zdania.
W końcu jednak wróciłam.
Rzeczywistość w Polsce trochę mnie przerosła. Nawet nie przypuszczałam, z jakim ogromem wyzwań będę musiała się zmierzyć, jak zmieniło się życie tu i jak ja sama się zmieniłam. Mój bagaż wspomnień z Irlandii ciągle mnie prześladował. Wciąż porównywałam obie rzeczywistości - duże miasto z tłumem ludzi, niezliczoną ilością wyborów do podjęcia, a małe miasteczko z każdego dnia mijanymi tymi samymi obcymi, a jednak znajomymi twarzami i koniecznością wyborów tylko z kilku opcji. Praca, którą mimo że wykonujesz sumiennie i z oddaniem to wynagrodzenie za nią pozwala ci tylko na opłacenie rachunków, vs ta sama praca, którą wykonujesz sumiennie i z oddaniem i która pozwala ci na spokojne opłacenie rachunków, niemartwienie się o to, czy stać cię na jedzenie, pomoc rodzinie czy nieprzewidziane okoliczności życiowe.
I to ciągłe bicie się z myślami: czy na pewno dobrze zrobiłam, co robiłabym teraz, będąc w Irlandii, czy mam na tyle sił, by zacząć tu wszystko od nowa?
Emigracja sprawia, że twoje horyzonty patrzenia na świat, na życie znacznie się poszerzają. Co mam na myśli, wiedzą tylko ci, którzy sami to przeżyli. To nie to samo co powrót po wakacjach, urlopie. Po krótkim czasie przebywania w nowym miejscu przyzwyczajasz się do niego, ale nie zagnieżdżasz się w nim. Kilkuletnia emigracja odciska zupełnie inne piętno.
Mieliście kiedyś coś takiego, że chcielibyście, wręcz potrzebujecie być w dwóch miejscach naraz. Jestem w Polsce, od Irlandii dzieli mnie 2000 km, ale marzę o tym, by znaleźć się tam choć na chwilę. Często jestem myślami tam, gdzie już mnie nie ma. Wracam do ludzi, wspomnień, widoków. Do życia, które już do mnie nie należy. Chciałabym mieć to wszystko przy sobie, ale wiem, że tak się nie da. Nigdy nie przypuszczałabym, że można tak się czuć, że emigracja może tak bardzo zmienić... wszystko.
Może każdy inaczej znosi powroty, ma inne spojrzenie na emigrację. Moje jest takie.
Minął już rok, odkąd wróciłam do kraju. Układanie życia na nowo to naprawdę trudna sztuka. Raz jest lepiej, raz gorzej (z przewagą na gorzej, ale staram się nie poddawać). Mierzenie się z problemami z takim bagażem emocjonalnym nie jest łatwe. Kocham swoją rodzinę, lubię swoje miasto, ale już zawsze będę miała dwa kraje, dwa serca i dwie tęsknoty...
Na koniec cytat, na który niedawno zupełnie przypadkiem się natknęłam. "You will never be completely at home again, because a part of your heart will always be elsewhere. That is the price you pay for the richness of knowing and loving people in more than one place". Taka jest cena mojej emigracji.
Skomentuj artykuł