Najlepsi również zostają w górach na zawsze
W górach jest coś, co porywa i onieśmiela. Ci, którzy odnaleźli w nich pasję, gotowi są w nich zginąć. Można myśleć, że to brawura i zbytnie ambicje. Nie można jednak przejść obojętnie wobec ludzi, którzy decydują się, by całkowicie czemuś się poświęcić.
Wanda Rutkiewicz zaginęła 12 maja 1992 roku. Nie powróciła ze szczytowych partii Kanczendzongi w Himalajach. Miała 49 lat i była jedną z najwybitniejszych himalaistek w historii. Jako pierwsza Polka w 1978 roku wspięła się na Mount Everest. Po kilku nieudanych próbach w 1986 roku była pierwszą kobietą na K2. Zdobyła 8 ośmiotysięczników. Jej ciała nigdy nie odnaleziono.
W górach jest coś, co porywa i onieśmiela. Ci, którzy odnaleźli w nich pasję, gotowi są w nich zginąć. Można myśleć, że to brawura i zbytnie ambicje, można też z podziwem patrzeć na tych, którzy oddali wiele, żeby zdobywać nowe szczyty i ciągle się rozwijać. Nie można jednak przejść obojętnie wobec ludzi, którzy decydują się, by całkowicie czemuś się poświęcić. Wanda mogła wiele razy zrezygnować, wieść spokojne życie jako utalentowana inżynier elektroniki czy dobra siatkarka. Coś jednak porwało ją tak bardzo, że wszystko inne przestało mieć znaczenie. Zakochała się w górach.
Zakochiwać się można na różne sposoby. Tak jak apostołowie, którzy "zostawili sieci i natychmiast poszli za Nim", ale można też powoli, prawie niezauważalnie, jak pisał Jan Paweł II: "Co to jest miłość? To spacer podczas bardzo drobniutkiego deszczu. Człowiek idzie, idzie i dopiero po pewnym czasie orientuje się, że przemókł do głębi". Podobnie w górach każdy ma swoje tempo. Są ci, którzy niczym kozice pokonują szlak, by w końcu zatrzymać się na upragnionym postoju; są ci, którzy równym miarowym krokiem prawie bez wysiłku pną się coraz wyżej; i są ci, którzy idą najwolniej i spotykają poprzednich, gdy już wracają ze szczytu. Nawet jednak ci ostatni zdołają pokonać swoje słabości, jeśli wystarczy im determinacji.
Nasza duchowa droga rządzi się podobnymi prawami. Różne jest tempo każdego z nas i różnymi szlakami podążamy do Boga. Czasami wbrew Bożym podpowiedziom przedzieramy się przez niepotrzebne chaszcze, ale zawsze możemy wrócić na drogę najszybciej prowadzącą do celu. Celem jednak wcale nie jest zdobycie szczytu, ale to, czego nauczymy się podczas pielgrzymki. Czy ucieszymy się widokami? Czy podamy wodę spragnionemu wędrowcy? Czy odnajdziemy szczęście w każdym postawionym kroku?
Wanda na swój ostatni szczyt nie dotarła, ale jestem pewna, że nie żałowała wyruszenia w tę drogę. Zapłaciła najwyższą cenę, ale do ostatniego oddechu walczyła o to, co było jej pasją. Jest w tym coś, co mnie pociąga. W dzisiejszych czasach stajemy się ostrożniejsi, mniej zdecydowani. Boimy się ryzyka i cierpienia. Szukamy tego, co wygodne i bezpieczne. Nie powinno nas więc dziwić, że papież Franciszek mówił niedawno o tym, by zejść z kanapy. Pasja jest tym, co napędza nasze życie, daje nam energię, powoduje, że każdy dzień jest inny od poprzedniego i jest wielką przygodą. To ona powoduje, że żyjemy w pełni. Czy jednak warto umierać dla pasji? Kiedy o tym myślę, czegoś mi brakuje. Jakiegoś głębszego sensu, jakiejś pełniejszej wartości.
Wierzymy, że jest coś cenniejszego od życia, ale to też coś więcej niż tylko pasja - miłość. To dla niej warto poświęcić wszystko, bo ona jest celem naszego istnienia. Miłość wobec drugiej osoby, ale przede wszystkim wobec Osoby, która dała nam życie i nieustannie troszczy się o nas. Patrząc na męczenników, widzimy, jak śmierć jednego człowieka może pociągnąć do dobra całe rzesze innych. Ziarno, które obumiera, wydaje plon stukrotny. Nie musi to oznaczać śmierci fizycznej, ale jednak coś w nas musi umrzeć - nasz egoizm, nasza pycha i nasza chwała. Wtedy niezależnie od tego, czy żyjemy, czy umieramy, czy idziemy, czy może nie mamy już sił iść, nasze istnienie ma sens, bo prowadzi do Miłości.
S. Ewa Bartosiewicz - zakonnica ze Zgromadzenia Najświętszego Serca Jezusa (Sacre Coeur). Prowadzi bloga Spojrzenie Serca
Skomentuj artykuł