Cisza wyborcza - fikcja i przeżytek
Wybory samorządowe, które mamy za sobą przekonują, że cisza wyborcza jest procedurą kompletnie archaiczną i tylko fasadowo spełniającą swoją rolę. A w praktyce jest najkorzystniejsza dla dużych komitetów wyborczych.
Gdy w niedzielę przed południem szedłem do lokalu wyborczego, okoliczne ulice obwieszone były plakatami i tablicami reklamującymi dwóch panów z Platformy Obywatelskiej. Wisieli na płotach i słupach trakcji elektrycznej, zdobiąc uliczki niemal po same drzwi komisji wyborczej. Z kolei w samym centrum Krakowa na potencjalny elektorat dobrodusznie spoglądał prof. Jacek Majchrowski, wywieszony na jednym z budynków nieopodal Galerii Krakowskiej i dworca PKP. Trudno było go przeoczyć, zmierzając w tamtym kierunku. Rzecz jasna, wszystkie te plakaty i billboardy legalnie zawisły jeszcze przed ciszą wyborczą.
Z kolei w Internecie, choćby na portalach społecznościowych, całą niedzielę dowcipni i niecierpliwi wyborcy informowali ile kosztują w ich warzywniaku pistacje, a ile pomidory. Metafory, aluzje i dowcipy nabrały subtelności niemal jak w czasach PRL-owskiej cenzury. Powieszone w sieci przed ciszą wyborczą plakaty, zdjęcia, memy także skromnie ale regularnie "agitowały", oficjalnie "nie agitując". Wystarczy, że nie aktualizowano ich po ogłoszeniu ciszy wyborczej - i też były legalne. Polityczny marketing przyczaił się w sieci, ale nikt się chyba tym nie oburza - trudno przecież "zamknąć internet".
Konkretne prawo traci na znaczeniu i mocno się dewaluuje, jeśli powszechnie nie jest traktowane serio. A tutaj dochodzi jeszcze sprawa istotnej nierównomierności. Problem przede wszystkim w tym, że choćby w kwestiach wieszania plakatów przedwyborczych jak popadnie (i wbrew prawu) nikt w Polsce nie reaguje. Można się domyślać nawet swoistej zmowy milczenia między włodarzami miast a opozycją: my gdzie popadnie wieszamy "swoich", wy wieszacie "swoich" i nie wchodzimy sobie w paradę w tym względzie. Widać to szczególnie dobrze na prowincji, choć daje to o sobie znać także w dużych miastach. Jeśli potencjalni kandydaci na radnych wiszą na słupach wzdłuż linii tramwajowej, gdzie nie powinno ich być, to zwykły człowiek, który na to patrzy, wzrusza ramionami gdy z kolei jemu surowo zakazuje się "agitacji" w czasie ciszy wyborczej, czyli np. polubienia memu.
I jeszcze jedno. Duże komitety wyborcze, nie tylko związane z partiami, ale także z rządzącymi przez wiele kadencji prezydentami wielu miast mają dość pieniędzy i wpływów, by wykupić choćby billboardy na wylotowych podmiejskich trasach. Okupują też większość dużych przestrzeni reklamowych w dogodnych marketingowo, tłocznych częściach miast. Te billboardy pozostają na czas ciszy wyborczej i biją po oczach. W tym samym momencie małe, obywatelskie inicjatywy wyborcze zmuszone są już do "zaprzestania agitowania", czyli w zasadzie nie mogą roznosić swojej "partyzanckiej amunicji", czyli ulotek. Nie mogą także zabierać głosu w sprawach wyborów choćby w internetowych, niszowych radiach, na portalach, itd. Oczywiście, ich silniejsi przeciwnicy także nie zabierają wtedy głosu. Tyle że wielcy, lokalni politycy wciąż wiszą na ogromnych płachtach reklamowych, okupują niemal całą przestrzeń publiczną, co nie jest bez znaczenia dla ostatecznych wyników.
Ta dysproporcja bije po oczach. W przypadku wyborów samorządowych jest szczególnie krzywdząca, bo właśnie na gruncie lokalnym zwykli ludzie powinni mieć więcej do powiedzenia, jeśli samorząd ma być faktycznie samorządem, a nie jeszcze jednym polem bitwy między największymi graczami politycznymi, albo nieustannym dominium tych samych środowisk lokalnej władzy.
Cisza wyborcza nie jest zatem jedynie archaicznym przeżytkiem z czasów sprzed rozpowszechnienia Sieci, przede wszystkim jest obecnie jeszcze jednym narzędziem do kontrolowania aktywności obywatelskiej. I to jak zwykle kosztem ludzi którzy nie korzystają z licznych przywilejów władzy i odpowiednio wielkich środków finansowych.
Mimo coraz częściej pojawiających się głosów negujących sens ciszy wyborczej w jej obecnym kształcie nic nie wskazuje na to, by ktokolwiek zamierzał zmienić prawo w tej materii.
Dlaczego? Cóż, jest ono korzystne nie tyle dla aktywnych obywateli, co przede wszystkim dla elit politycznych. Co interesujące jednak, mimo takiej sytuacji, coraz większa część zwykłych ludzi decyduje się popierać w wyborach samorządowych inicjatywy, które "są bez szans". Wskazuje na to choćby statystyka dotycząca tegorocznych wyborów do sejmików wojewódzkich. Tak zwane "pozostałe komitety" czyli najmniejsze lokalne inicjatywy (owszem, czasem obsadzone choćby ludźmi z Platformy Obywatelskiej, szukającymi nowych dróg dotarcia do rozczarowanych wyborców) zyskały 8,8 proc. wszystkich oddanych głosów. A w 2010 r. "pozostałe komitety" miały mniej niż 2 proc. głosów w skali kraju. Skok jest wyraźny i daje do myślenia.
Tak czy inaczej - dobrze byłoby skończyć z instytucją "ciszy wyborczej". Wiem, trzeba będzie się nieco dłużej pomęczyć z wszechobecnością polityki. Ale to naprawdę niewielki dyskomfort w porównaniu z pożytkami płynącymi ze skończenia z fikcją.
PS. Choćby Niemcy są krajem bez ciszy wyborczej. A ich państwo i społeczeństwo najwyraźniej sobie z tym radzi.
Skomentuj artykuł