Jak uratować euro?
Boston Consulting Group (BCG) stoi na stanowisku, że euro można uratować przez stworzenie europejskiego funduszu oddłużeniowego (EFO). Polacy powinni przyklasnąć tej idei.
Złoty, którym się posługują, leci na łeb na szyję już przy drobnych zmianach wartości głównych walut, a złudna amortyzacja antykryzysowa, na jaką w czasach standardu bimetalicznego liczyły państwa emitujące własną chybotliwą walutę, dziś, w czasach globalnych sieci finansowych, wszystkim odbija się czkawką i w ostatecznym rachunku niszczy gospodarkę.
Frank Hutten-Czapski i Daniel Stelter, obaj z BCG, podają w swoim krótkim tekście sugestywną alegorię, którą warto zapamiętać (Jak uratować strefę euro?, Rzeczpospolita 15 maja 2012). Gdyby obecne zadłużenie państw UE, średnio wynoszące 80% PKB (w Grecji 120%), obniżyć do dających się ekonomicznie zaakceptować 60% PKB i zamienić na monety jednoeurowe, to na każdego Europejczyka przypadłoby po 85 kg tego złego długu, w sumie równego masie 462 "Titaniców" (lub jak kto woli 2775 wież Eiffla). Resztę, czyli kolejne 1848 "Titaniców", najprawdopodobniej udałoby się już jakoś spłacić.
Nadmierny, przekraczający możliwości danego kraju dług publiczny jest zły nie tylko dla tego kraju, ale także dla jego partnerów i sąsiadów, więc niezależnie od wszystkiego oni także muszą uporać się z tym długiem. Na wspólnym europejskim rynku ten imperatyw w równym stopniu winien być kwestią solidarności jak instynktu samozachowawczego i z tego właśnie powodu propozycja BCG nie do końca wydaje się trafna. Jaką bowiem możemy mieć gwarancję, że nowy europejski mechanizm ratunkowy nie ulegnie tym samym politycznym nowotworom, jakie od lat toczą budżety żyjących ponad stan Greków, Włochów i Hiszpanów?
Hutten-Czapski i Stelter mają rację, twierdząc, że fundusz solidarnościowy Starego Kontynentu mógłby się cieszyć nieporównanie większym zaufaniem niż samotny bank centralny takiego utracjusza jak Grecja, nie tyle z racji skali, co z racji towarzyskich. W tych dniach wszyscy widzimy, że w Grecji bardzo trudno znaleźć reprezentację polityczną, w której znalazłaby się także ktoś, kto umiałby przekonać pozostałych, że życie ponad stan zawsze źle się kończy, więc nigdy nie wolno go wpisywać do budżetu państwa, tymczasem na forum europejskim takich gospodarnych osób (i państw) nie brakuje, można zatem przyjąć, że ich wartości stałyby się koniecznym elementem EFO.
Ale żeby pomysł EFO mógł się udać, klienci EFO muszą wyznawać identyczne wartości, jak jego twórcy, a tego Hutten-Czapski i Stelter nie gwarantują i chyba nie wiedzą, jak to zrobić. Uważam zatem, że wznoszenie EFO lub podobnych struktur powinna poprzedzić poważna praca edukacyjna adresowana do polityków i obywateli, której celem byłoby upowszechnienie minimalnej choćby wiedzy z zakresu ekonomii politycznej. Zastępowanie standardu bimetalicznego standardem trzeźwego myślenia w głowach elit politycznych i finansowych trwało całe wieki, prawdę powiedziawszy trwa do dziś, ale obywatele przywykli do internetu i bankomatów powinni tę lekcję odrobić szybciej, sami przecież wiedzą najlepiej co dzieje się z ratami ich kredytów, giełdą, cenami paliw i energii, a nawet kto i dlaczego wygrywa wybory u dalekich sąsiadów. Czas, żeby te fakty zaczęli poprawnie łączyć.
Autorzy z EFO byliby cokolwiek bardziej wiarygodni, gdyby w kilku słowach wyjaśnili, że nie każdy dług publiczny rzędu 60% PKB znaczy to samo. Ta różnica jest zresztą bodaj główną przyczyną naszych obecnych trudności. Dług przejadany w postaci dopłat do emerytur i rat za stare długi konsumpcyjne to nie to samo, co dług wydany (choćby częściowo) na badania i rozwój czy modernizację administracji i infrastruktury. Problem największych europejskich utracjuszy polega na tym, że ich rządy i obywatele udają, że tej różnicy nie widzą, a także na tym, że kraje pozbawione wiedzy, innowacji, technologii i inteligentnej administracji zadłużają się tak, jakby były bardziej muskularne od Niemiec.
Edukacja ekonomiczna obywateli musi uwzględnić wszystkie te niuanse nie tylko dlatego, że suchy dogmat o nieprzekraczalności 60% PKB części opinii publicznej może wydać się nieżyciowy i nieznośny, ale przede wszystkim dlatego, że w każdym państwie najlepszym stróżem odpowiedzialnego rządów jest obywatel, który wie, dlaczego rosną koszty obsługi jego własnych kredytów i jaki ma to związek z zawartością urny wyborczej. Nie tylko w jego własnym kraju.
Skomentuj artykuł