Jerzy Stuhr: czy można być gotowym na odejście? Ja jestem przygotowany w każdej chwili. Mogę odejść…
„Z dużym spokojem myślę teraz o tym, co mi się udało w życiu, to mnie uspokaja. Jak przyszedł strach, że mogę umrzeć, to uspokajała mnie myśl: co mi się udało. Mogę odejść” – mówił Jerzy Stuhr w rozmowie z ks. Andrzejem Lutrem, która ukazała się w 2019 r. w wydawnictwie WAM pod tytułem: „Myśmy się uodpornili. Rozmowy o dojrzałości”. Wyznał w niej, że nie chciałby być sam, kiedy przyjdzie jego czas. ”Żeby ktoś był z tobą w ostatniej chwili, żeby potem przyszedł na twój grób, żeby pamiętał. Bo czym jest pamięć o człowieku? Jak to ktoś kiedyś powiedział, trzy lata po śmierci, może cztery, pięć, najwyżej sześć i już nikt cię nie pamięta. Jest to dość smutne”.
W trakcie tworzenia książki Jerzy Stuhr był siedem lat po ciężko przebytej chorobie nowotworowej, w czasie której znalazł się na granicy życia i śmierci. Rak krtani dodatkowo osłabił jego serce, z którym miewał problemy odkąd jako trzydziestosiedmiolatek przeszedł zawał. Był także po udarze mózgu. Siłą rzeczy rozmowa zeszła na temat przemijania. Aktor wyznał, że myślenie o odejściu pojawiało się w jego życiu wraz z kolejnymi chorobami, choć oczywiście jako młody człowiek nie zaprzątał sobie nim specjalnie głowy. Zaznaczył jednak, że gdy miał niewiele ponad trzydzieści lat, miał miejsce epizod, gdy temat odchodzenia wybrzmiał bardzo mocno.
„Żeby chociaż kawałek taśmy został…”
Było to podczas kręcenia filmu „Amator” w reżyserii Krzysztofa Kieślowskiego. Stuhr gra tam zaopatrzeniowca z zakładu przemysłowego, Filipa Mosza, prostego chłopaka, którego życie zmienia się po zakupie amatorskiej kamery filmowej. Mosz przypadkiem uwiecznia umierającą matkę jego serdecznego kolegi Piotrka, który jakiś czas później prosi: pokażcie mi ten film. „Właśnie ten dialog ułożyliśmy za namową Krzyśka Kieślowskiego. Piotrek mówi: ‘To jest piękne, co robicie, chłopcy, człowiek już nie żyje, a tu ciągle jest’. To właśnie wtedy, na planie filmu, kiedy rozmawialiśmy ze sobą tym dialogiem, pomyślałem: a co po mnie zostanie? Żeby chociaż kawałek taśmy został, mały skrawek taśmy, to może wystarczyć”. – wspominał Jerzy Stuhr.
Aktor przyznawał, że snute podczas choroby refleksje i cierpienie, które przeżył, miały dla niego głęboki sens. Zmienił się, stał się bardziej wyrozumiały, tolerancyjny, a jego osądy złagodniały. „Zmieniłem się, bo patrzę przez pryzmat choroby – mówił w rozmowie z ks. Andrzejem Lutrem. – Czasem aż głupio, bo ktoś pieprzy strasznie, nie zgadzam się z nim, ale – myślę – może go co boli albo ma jakiś problem z sobą. I łagodnieję”.
Czuł też, że spokorniał. Zrozumiał, że w chorobie wszyscy są równi. „Szpital zrównuje ludzi. Nawet jak masz trochę lepszy pokój, to niewiele zmienia. Ta sama pidżama, to samo jedzenie, te okropne papki. I nagle ta pokora. Świadomość, że jesteś w czyichś rękach. Zobaczyłem też, że lekarze mogą pomóc tylko do pewnego momentu. Najtrudniejsze decyzje musisz podjąć sam”.
"Jednego się nauczyłem: dziękować Bogu"
Zauważał u siebie także zmiany w sferze duchowej. Mówił, że choć zawsze jego wiara była bardzo prosta, a on jakoś nie miał natury „wnikania w jestestwo”, to po chorobie zaczął odczuwać potrzebę kontemplacji. „Jednego się nauczyłem – dziękować Bogu. Jak najmniej prosić. Przecież On wszystko wie i tak, rządzi tym wszystkim, ale dziękować to jest za co. Za każdy właściwie dzień”.
Po latach zaczął też częściej zaglądać do kościoła, modlić się. „W powszedni dzień bardzo lubię, jak nikogo nie ma, taki dziwoląg ze mnie. W Gliwicach na przykład wychodziłem czasami ukradkiem ze szpitala, wchodziłem do pustego kościoła (…). W każdym z trzech szpitali moje pokoje były naprzeciwko kaplicy. To był przypadek. Chodziłem modlić się w nocy, bo drzwi do kaplicy zawsze były otwarte. Kompletna pustka, cisza, inna atmosfera”.
Jerzy Stuhr odwiedził redakcję Deon.pl w 2019 r. Promował wówczas swoją książkę i udzielił wywiadu ks. Andrzejowi Lutrowi. Fragmenty tej rozmowy można zobaczyć na kanale Deon live na YouTube. Aktor przyznaje w niej, że do modlitwy wracał także dzięki swojej córce, która – podobnie jak on – zmagała się przed laty z chorobą nowotworową. „Byłem już dojrzałym mężczyzną, kiedy zachorowała moja córka, znajdowała się na granicy wielkiego ryzyka. To było bardzo bolesne. Chodziłem z córką po korytarzach onkologii w Gliwicach i modliłem się: Panie Boże daj, żeby to przeszło na mnie, a żeby z niej zeszło. Tylko tyle. I sprawdziło się. Chodziłem później po tych samych korytarzach. Pielęgniarka od radioterapii mówiła: ja już miałam tutaj pana córkę, jak byłam stażystką. Modlitwa się sprawdziła. Ona zdrowa, urodziła dziecko, a ja chodziłem po tych samych korytarzach, w tej samej klinice”.
„Nie wolno się poddawać”
W czasie choroby robił rachunek sumienia, próbował podsumowywać swoje życie. Miał świadomość, że na wielu polach, szczególnie jako aktor, był spełnionym człowiekiem. „Drzemie jednak we mnie dusza artysty, która mi podpowiada, że jest odwrotnie, że jeszcze nie jestem spełniony, że jeszcze coś przede mną. Póki masz zadrę opowiedzenia czegoś jeszcze ludziom, to jesteś wciąż niespełniony, hodujesz w sobie to niespełnienie. Mnie już coraz trudniej jest wymyślić coś, czym bym ludzi chciał zainteresować”.
W czasie choroby miewał chwile załamania i lęku. W swoim warszawskim mieszkaniu zostawiał otwarte drzwi, na wszelki wypadek, gdyby coś mu się stało, gdyby Maciek zapomniał kluczy… Czasami czuł się bardzo źle, był pewien, że zbliża się koniec. Podkreślał jednak, że całe jego życie nauczyło go walki. Toczył ją od czasu zawału. Przyznawał, że lęk przy chorobie serca jest straszny, gorszy niż przy nowotworze. Bał się, że dostanie kolejnego ataku na scenie, podczas przedstawienia. „Gdy ci zdiagnozują nowotwór, to wiesz wszystko, przepisują ci odpowiednią chemię, rozpoczyna się terapia – to nie jest gwałtowne. A zawał?! Kilka chwil i może być koniec”.
Krótko po rozpoczęciu leczenia nowotworu zaczął pisać książkę, która przerodziła się w testament. „Z jednej strony pytam siebie: co mam robić, a z drugiej, co robić, żeby być gotowym na odejście. Dlatego zacząłem pisać książkę. Miałem świadomość, że to będzie testament. Potem zaczęło mi się leciutko poprawiać i ton książki się zmienił (śmiech). Pojawiły się jakieś dowcipy, anegdotki, szło lżej, ale początek walki to była absolutna męka. Pisząc książkę, myślałem, że nienarodzona wtedy wnuczka – córka była w ciąży – pozna dziadka po latach, właśnie gdy będzie tę książkę czytała”.
Przyznawał, że z rezygnacją, z załamaniem, można wygrać. Nie jest się wobec nich całkowicie bezsilnym. „Nie wolno się poddawać. Te przejścia zrodziły we mnie jakiś taki dziwny… spokój. Spokój, że właściwie w każdej chwili to wszystko się może skończyć. Ja jestem przygotowany w każdej chwili. Mam gotowość! Z dużym spokojem myślę teraz o tym, co mi się udało w życiu, to mnie uspokaja. Jak przyszedł strach, że mogę umrzeć, to uspokajała mnie myśl: co mi się udało. Mogę odejść”.
Jerzy Stuhr zmarł 9 lipca. Miał 77 lat. Jego pogrzeb odbył się w środę w kościele Piotra i Pawła w Krakowie. Uroczystościom przewodniczył kard. Grzegorz Ryś. Artystę żegnała rodzina, koledzy, mieszkańcy miasta i władze państwowe. Gdy z kościoła wynoszono urnę z jego prochami rozległy się rzęsiste brawa. Trwały aż do momentu, gdy karawan odjechał na cmentarz Rakowicki, gdzie ciało Jerzego Stuhra spoczęło w rodzinnym grobowcu.
Postscriptum
„Niedaleko mojego grobu – bo ja mam grobowiec rodzinny – jest opuszczony grób pana De Verbno Łaszczyńskiego i nawet jest jego płaskorzeźba na tym opuszczonym grobie, przygnębiający widok. Widać, że nikt się nim nie opiekuje. Przystojny bardzo mężczyzna z XIX wieku, z wąsem. I zawsze temu panu De Verbno świeczuszkę postawię, żeby wiedział, że ktoś o nim pamięta. Z moją wnuczką Helenką od Marianny w którąś niedzielę zaszliśmy na ten cmentarz. Helenka się zasmuciła, że nikt temu panu świeczki nie postawi. To my będziemy teraz stawiać, powiedziałem do niej, i tak już zostało”.
Skomentuj artykuł