Nie tylko o "Hobbicie"
"Hobbit: Pustkowie Smauga" w reżyserii Petera Jacksona to świetny obraz łączący cechy kilku gatunków: fantasy, kina przygodowego i... akcji. To równocześnie kolejny dowód, jak bardzo rozeszły się drogi klasycznych powieści Tolkiena i filmowych adaptacji, przygotowanych na potrzeby konsumentów pop-kultury. I chyba inaczej być nie mogło.
Nie bardzo rozumiem stadne krytyki pod adresem "Hobbita", że ponoć nudny i rozwlekły. Ponad dwie godziny w kinie minęły mi błyskawicznie. Gdy ostatnia scena przeszła w klimatyczny song towarzyszący napisom końcowym, byłem zaskoczony, że to już koniec.
Tymczasem w dobrym tonie jest narzekanie na tę produkcję. A przecież, jeśli przyjmiemy do wiadomości, że jest to tylko i aż opowieść snuta na kanwie książek Tolkiena, znaczna część zwyczajowych zarzutów straci rację bytu.
Nie jest to wierna adaptacja - owszem. I w obecnych realiach kina trudno to sobie wyobrazić. Przede wszystkim dlatego, że aby stworzyć scenografię dla świata Śródziemia, która by odpowiadała wspaniałości wyobraźni pisarza, trzeba było z maestrią połączyć w jedno współczesną grafikę komputerową i odpowiednio malownicze krajobrazy. I coś jeszcze: żeby zainwestować w tak kosztowną produkcję, trzeba było z konieczności uczynić ją jak najbardziej kasową. Bez odpowiednich pieniędzy świat Śródziemia nie przeszedłby "z kraju marzeń" w filmową rzeczywistość.
Na marginesie: w 1978 r. powstał amerykański obraz animowany (z ambicjami artystycznymi) "Władca Pierścieni" w reżyserii Ralpha Bakshi`ego. Także polscy widzowie mieli okazję oglądać tę produkcję - jedna z naszych telewizji pokazywała ją dość często dobrych kilka lat temu. Tutaj fragment - warto spojrzeć, żeby lepiej uzmysłowić sobie różnicę między tamtą adaptacją (zresztą niezgorszą!) a obecnymi ekranizacjami tolkienowskich powieści.
Bakshi starał się odtworzyć jak najwierniej opowieść o Śródziemiu, używając do tego specyficznej, "mało disneyowskiej" animacji. Ale trudno się spodziewać, żeby tego typu kino po prostu dobrze i szeroko się sprzedało. To zdecydowanie rzecz dla koneserów.
Wracam do "Hobbita" Petera Jacksona. Ciężko mówić o wybitnych kreacjach aktorskich w przypadku filmu, w którym główne role grają efekty specjalne i malownicze krajobrazy. Ale i tutaj warto odnotować naprawdę świetne role drugo- i trzecioplanowe. Mówiąc w skrócie: krasnoludy rządzą! Dobre kino klasy B cechuje także to, że niewielkie epizody, drobne role skrzą się dowcipem i wartkością. I widzowie to doceniają: śmiechy i okrzyki zaskoczenia na kinowej sali najlepszym tego dowodem.
Świetnie było to zresztą widać w jednej z najlepszych scen filmu - potyczce na rzece. Bohaterowie: Bilbo Baggins (Martin Freeman) i krasnoludy na czele z Thorinem Dębową Tarczą (Richard Armitage) z twierdzy Elfów uciekają w beczkach spienioną wartką rzeką przed pościgiem Orków i swoich gospodarzy. Elfy biją się z Orkami, Orki z krasnoludami i Elfami, krasnoludy z Orkami. Scena rozgrywa się zgodnie z estetyką gier komputerowych: iście ekwilibrystyczne sztuczki z bronią, w których celuje Legolas (Orlando Bloom). Uderza precyzja poszczególnych, bardzo dynamicznych ujęć: takie sceny walki, wymagające przecież świetnej choreografii i operowania dorobkiem sztuk walki stworzą tylko profesjonaliści.
Stara, dobra szkoła gagów zostaje w pełni wykorzystana - w zgodzie z kanonami i możliwościami współczesnego kina. Gdy przez kilkanaście sekund jeden z grubych, rudowłosych i rudobrodych krasnoludów z zawadiacką miną kręci się w beczce wokół własnej osi, kosząc po drodze zdumionych Orków, by w finale ujęcia wskoczyć do kolejnej beczki szybko płynącej rzeką - cieszy oko widza i humor sceny i jej dynamika.
Zdaje sobie sprawę, że dla niektórych fanów świata Śródziemia te ekranizacje nigdy nie będą godne miana "kanonicznych". Tyle że zarówno "Władca Pierścieni" jak "Hobbit" mają na tyle otwartą formułę, że trudno gniewać się z powodu swobodnej adaptacji. Znacznie trudniej byłoby poddać "Silmarillion" popkulturowym zabiegom. Ale przygody Frodo i Bilba Bagginsów zostawiają dość przestrzeni na filmową interpretację w dzisiejszej, pop kulturowej estetyce.
Owszem, tracimy wiele niuansów, ale pozostaje duch podróży i przygody, nawet rys moralitetu nic tu nie traci. To wciąż opowieści o dobru i złu, o tym, że przyjaźń, hart ducha są ważniejsze od czarów, że małe Hobbity mogą prześcignąć wspaniałością czynów i prawością charakterów wzniosłe (i wyniosłe) Elfy. Nie tracimy nic z prawdy, że największym klejnotem jest przyjaźń. "Hobbit: Pustkowie Smauga" nie gubi tych arcytolkienowskich cech. To rzeczą nieco starszych widzów jest wytłumaczyć tym młodszym te właśnie wątki, których także ten film nie utracił.
Najnowsze dzieło filmowe Petera Jacksona jest podobno rozwlekłe. Moim zdaniem problemem jest to, że niektórzy recenzenci mają problemy z nieco dłuższym utrzymaniem uwagi. Właśnie tak długi film daje możliwość rzetelniejszego nasycenia poszczególnych epizodów smacznymi szczegółami, daje czas na budowanie napięcia, cieszenie oka pięknymi widokami, majstersztykami baśniowej architektury. To prawda, niektóre filmowe wątki "Hobbita" są niemal kalkami scen/rozwiązań przyjętych we "Władcy Pierścieni". O tyle trudne to do uniknięcia, że rzecz powstaje w jednym warsztacie, choć mam wrażenie, że twórcy faktycznie poszli tu na zbytnią łatwiznę. Ale całościowo bardzo trudno mi uwierzyć, że ktoś dorosły, kto poszedł/pójdzie na ten film trochę w imię wspomnień z dzieciństwa, trochę dla rozrywki, będzie siedział zasępiony i znudzony. To naprawdę dobry kawałek rozrywkowego kina, w dodatku nie ociekający krwią ani perwersją. A i to jest dziś nie do przecenienia. Szczerze polecam.
Skomentuj artykuł