Powstanie w czasach popkultury
Choć dzisiaj emocje nie słąbną, coraz rzadziej wraca echo dawnych, autentycznych rozterek. Zastępują je miałkie pomrukiwania wylansowanych gówniarzy albo peany święcie oburzonych publicystów.
W odczuciu tych pierwszych powstanie to niepotrzebny balast, lokalny event tak zwanej "warszawki". Dla drugich stosunek do tamtych feralnych dni funkcjonuje jak papierek lakmusowy na polskość. I tak na przemian: pop i martyrologia, heroizm i blaza.
Polska to taki kraj, w którym co roku na nowo wybucha powstanie. Jeszcze zanim dobrze uprzątnięto zgliszcza spalonego śródmieścia, Kisielewski spierał się ze Stommą i Turowiczem o sensowność tej bezprecedensowej hekatomby. Dziejowa koniecznoś, czy popis arogancji dowództwa? Bitwa o honor czy odwieczna polska celebra klęski?
Jak dzisiaj mówić o powstaniu? W końcu miasto zabliźni wszystkie rany, odbudują Prudential, centrum zalśni światłem odbitym od szyb wieżowców. Zostanie sama pamięć, podzielona między komiks, wzruszenie ramion i zakurzone antologie. Może taki los wszystkiego, co minęło? Zawyją syreny, a rozchichotane grupki nastolatek uciekną w klimatyzowane wnętrza galerii. Ktoś o 17 wypije latte, ktoś inny przystanie i się zaduma. Nie wiem i nie chcę wiedzieć, jak wiele osób zapytanych na ulicy potrafi wymienić choć jeden fakt związany z powstaniem. Ile w nas pozy, a ile przemyślenia tej brutalnej lekcji z niepodległości.
Chcę wierzyć, że dzisiaj jest taki dzień, w którym na bok trzeba odstawić wszystkie polityczne spory i historyczne debaty. Abstrahując od decyzji dowództwa, na barykadach Warszawy ginęli ludzie, którzy wierzyli, że wolność można wywalczyć własnymi siłami. Ludzie tacy jak my, a jednocześnie zupełnie inni. Dla nich Polska nie była odziedziczoną oczywistością. Studenci, nastolatki, modni i fajni warszawiacy musieli okupić prawo do stolicy własnym życiem. I nie zawahali się tego zrobić.
Pokolenie, które wtedy straciliśmy, to jedna z największych porażek Rzeczpospolitej. Walki zaczepne przewidziane na kilka dni, trwały ponad dwa miesiące. 63 świty i zmierzchy, w których niebo nad Warszawą jaśniało łuną pożarów i rozbrzmiewało krzykami konających. Gdyby to było w mojej mocy, zrobiłbym wszystko, aby tam być i każdego ostrzec: "Nikt nie przyjdzie wam z odsieczą. Powstanie jest przegrane. Zewrzyjcie szeregi i czekajcie. Rozsadźcie nadchodzący komunizm od środka - na uniwersytetach i w permanentnej opozycji". Można dowództwu zarzucać brak zmysłu strategicznego, niespotykaną nonszalancję w szafowaniu losem żołnierzy. Tych, którzy wiedzieli, że to nie może się udać, należy rozliczyć z pełną skrupulatnością. Od reszty uczmy się poświęcenia.
My, piękni dwudziestoletni. My, którzy wolność dostaliśmy w spadku po ojcach i dziadkach. My, którzy lepiej wiemy, co działo się na ostatniej konferencji Appla, ale nie słyszeliśmy o Borze-Komorowskim i Okulickim. Polski nie stać na kolejne powstanie, dlatego musimy zrobić wszystko, aby nigdy o nim nie zapomnieć. Inaczej nie będziemy warci ich krwi.
Skomentuj artykuł