Protesty są odpowiedzią na podział dochodów
Protesty "oburzonych" na całym świecie i "okupacja Wall Street" są odpowiedzią na fatalny podział dochodów i ujawniają bezsilność władzy politycznej wobec instytucji finansowych - uważa prof. Paweł Kozłowski z Instytutu Nauk Ekonomicznych PAN.
Jego zdaniem protesty, które obserwujemy na całym świecie, są odpowiedzią na złą drogę globalizacji, opartej na ekspansji rynków finansowych, a nie na realnej gospodarce.
"Jest to również odpowiedź na fatalny podział dochodu zarówno w skali świata, jak i w poszczególnych gospodarkach. Interesujące jest to, że w tym przypadku bodźce płyną z peryferii do centrum, odwrotnie niż dotychczas. Wszystko zaczęło się w Afryce Północnej, kiedy ludzie wyszli na ulice. Obecnie protestujący mówią, że współczesna demokracja, systemy oparte na demokracji zachodniej w ogromnym stopniu mają charakter fasadowy" - powiedział prof. Kozłowski PAP.
Jego zdaniem ludzie są przekonani, że tak naprawdę nie mają rzeczywistego wpływu na władzę. Kozłowski nie jest zaskoczony, że poparcia protestującym na Wall Street udzielił słynny ekonomista Jeffrey Sachs ( m.in. współtwórca polskich reform po 1989 r. PAP), sympatię okazał im prezydent Barack Obama (Obama mówił m.in., że protest jest wyrazem frustracji Amerykanów spowodowanej funkcjonowaniem systemu finansowego - PAP).
"Sachs dawno przestał być piewcą neoliberalizmu. Bił się w piersi, że niepowodzenie reform Jelcyna związane było między innymi z fatalnymi wzorami, które propagował. Poparcie udzielone przez Obamę uwidacznia słabość władzy politycznej, również w Stanach Zjednoczonych. Oligarchowie finansowi to nie jest tylko cecha Rosji, w nie mniejszym stopniu jest nią dotknięta gospodarka amerykańska" - tłumaczy Kozłowski.
Zwraca uwagę, że charakterystyczne jest, iż po kryzysie zapoczątkowanym upadkiem banku Lehman Brothers w 2008 r. bardzo szybko odbudował się finansowy układ instytucjonalny - z wszystkimi dotychczasowymi wadami.
"Spekulacje finansowe są znacznie bardziej opłacalne od inwestycji w produkcję. Ich wielkość osiągnęła poziom sprzed 2008 r. W dłuższym okresie jest nie do utrzymania. Konieczna jest bardzo daleko idąca reforma całego światowego systemu gospodarczego, zwłaszcza systemu finansowego" - podkreśla profesor.
Według niego zmiana może nastąpić albo przez gwałtowny kryzys finansowy, większy od dotychczasowego, albo przez protesty ludzi, które wzmocnią siłę władzy politycznej kosztem władzy finansowej.
Kozłowski prognozuje, że w perspektywie miesięcy, lub kilku lat, możliwe jest utrzymanie obecnej sytuacji, z tym, że bardziej nasilone będą wahania nastrojów społecznych i w sferze gospodarki. "Będzie znakomitym polem działania dla kapitału spekulacyjnego, ale zarazem będzie to świadczyło o bezsilności władzy politycznej" - uważa.
Jego zdaniem w mniejszej skali kryzys władzy politycznej dobrze widać na przykładzie Unii Europejskiej. "W UE rozwiązaniem może być tylko powołanie instytucji - nieważne, jak ją nazwiemy - która będzie miała funkcję rządu europejskiego. Od tego nie da się uciec" - ocenia Kozłowski.
Profesor tłumaczy, dlaczego w Polsce protesty "oburzonych" mają mniejsze natężenie (w sobotnim marszu w Warszawie wzięło udział kilkaset osób - PAP) niż na Zachodzie, zaznaczając, że Polacy - jego zdaniem - mają więcej powodów do niezadowolenia.
"Na Wall Street protestuje się przy ok. 7 proc. bezrobociu, natomiast u nas do niedawna stopa bezrobocia wynosiła 12 proc. Przez lata, po 1990 roku mieliśmy nawet 20 proc. bezrobocie. Pod względem rozwarstwienia dochodowego, wg danych Eurostatu, byliśmy do niedawna na drugim miejscu, po Portugalii" - powiedział.
Wskazał, że w Polsce najszybsze tempo wzrostu bezrobocia jest wśród ludzi z wyższym wykształceniem, szczególnie młodych. Wykształcenie łączy się z większymi oczekiwaniami, większą świadomością, pewnością siebie.
Jednocześnie Polacy, podobnie jak protestujący za granicą mają poczucie braku wpływu na władzę. Widoczne jest to np. podczas wyborów, a objawia się niską frekwencją; głosowaniem negatywnym - przeciw komuś, a nie za czymś, czyli poczuciem bezsilności przy trosce, żeby nie było gorzej; niskim prestiżem polityków.
"Dlaczego wobec tego w Polsce protest jest mały i doszło do niego tak późno? Odpowiedzi trzeba szukać w szeroko rozumianej sferze świadomości społecznej. Polacy uwierzyli, że jeżeli im się źle dzieje, to sami są temu winni. Po 1990 r. była bardzo duża presja na tłumaczenie typu: - jeżeli uważasz, że winny jest system, to znaczy, że chcesz powrotu do PRL" - mówi Kozłowski.
W opinii profesora efekt jest taki, że większość Polaków wybiera "indywidualne strategie dawania sobie rady". Do tego dochodzi niski poziom wzajemnego zaufania, brak chęci do współpracy z innymi. "Polacy raczej nie dążą do tego, aby zmienić całość systemu, ale do tego, żeby samemu sobie jakoś dać radę" - podsumował.
Skomentuj artykuł