To już nie jest fajne

To już nie jest fajne
Kadr z filmu "Teoria wszystkiego"

Terry Gilliam w swoim najnowszym filmie, "Teorii wszystkiego" pyta, czy dzięki technologicznemu postępowi faktycznie stworzyliśmy lepszy świat, skoro coraz częściej jesteśmy skazani w nim na samotność.

Nie tylko kinomaniacy kojarzą Gilliama z takimi filmami jak znakomite "12 małp" z Brucem Willisem czy absurdalnie futurystyczny "Brasil", albo dziwna "baśń" w scenerii Nowego Jorku, czyli "Fisher King" z Robinem Williamsem w roli głównej. Ale Gilliam to dla wielu przede wszystkim człowiek Monty Pythona: autor "Sensu życia według Monty Pythona" i "Monty Pythona i świętego Graala". Ale w "Teorii wszystkiego" bardzo mało już pure nonsensownego żartu. To zdecydowanie smutna refleksja nad wytworzonym przez społeczeństwa Zachodu technologicznym uniwersum, które wymknęło się nam z rąk. Gilliam opowiada, że dla spustoszenia nie jest potrzebny wszechświatowy ani cywilizacyjny kataklizm: wystarczy jeśli ludzie staną się sobie obcy.

Tu drobna, ale istotna uwaga. Dobra fantastyka (literatura, kino) jest nierzadko prognozą na przyszłość, która stara się intuicyjnie przeniknąć, w którą stronę pójdzie ludzka wynalazczość, innowacyjność. Dobrym przykładem jest tutaj choćby stara, dobra książka "20 tysięcy mil podmorskiej żeglugi" Juliusza Verne’a. Tak, to była książka, w której pisarz stworzył podwodny okręt "Nautilius", technologicznie znacznie wyprzedzający swoje czasy. A przecież dla nas "20 tysięcy mil..." jest już po prostu powieścią przygodową. Rzeczywistość daleko prześcignęła wizje Verne’a, podobnie jak jego opisy księżycowej podróży. Notabene, kapitan Nemo miał być początkowo Polakiem, ale ambasada carskiej Rosji we Francji zgłaszała bardzo mocne sprzeciwy i Verne musiał się z tego pomysłu wycofać. Ostatecznie Nemo jest Hindusem, ale w jego kajucie na "Nautiluisie" na ścianie wisi obraz… Tadeusza Kościuszki.  

DEON.PL POLECA

Wróćmy do "Teorii wszystkiego". Dobra fantastyka nie tylko intuicyjnie prognozuje przyszłość. Może być także zwierciadłem, w którym odbija się teraźniejszość, jeszcze jedną formą analizy współczesności. Wizja Gilliama mocno wpisuje się w ten właśnie trend. Niektóre aluzje są zresztą bardzo czytelne i można rzec - polityczne.

Główny bohater, Quohen Leth (Christoph Waltz), samotnik pracujący na rzecz jednej ze światowych korporacji, które zdominowały życie na Ziemi, wychodzi z domu i raptem dopada go całe mnóstwo reklam, z których część "idzie za nim" do pracy, powtarzając swój przekaz. A jedna z wielkich reklam głosi: "Occupy Mall Street! Przeceny nawet do stu procent!", co jest czytelnym nawiązaniem do głośnego niedawno ruchu Occupy Wall Street. Bo system zagarnia wszystko i przetwarza na swoje potrzeby.  

Gilliam pokazuje ludzkość niedalekiej przyszłości jako zbiorowisko ludzi kompletnie skupionych na sobie. Wirtualny świat jest już na tyle atrakcyjny, że rzeczywistość jest czymś, co trzeba po prostu ominąć w drodze z domu do pracy. Jedna ze scen jest podniesioną do sześcianu opowieścią o współczesnej formie niektórych prywatek, gdy każdy bawi się z własną muzyką na uszach. Ludzie w filmie Gilliama nawet tańcząc przytuleni do kogoś wpatrują się w swoje tablety, trzaskają selfie, robią zdjęcia upadającemu na ziemię człowiekowi: są non stop on-line. W ramach odpoczynku od pracy do wyboru jest tylko intensywna rozrywka, samotność, albo wirtualny świat internetu przyszłości, do którego człowiek może podłączyć się wszystkimi zmysłami, by tam próbować odnaleźć szczęście.

Produkcji Gilliama realizmu dodaje fakt, że swojej wizji przyszłości nie umieścił w hiper-futurystycznej scenerii. Jego świat jest niepokojąco podobny do naszego. Owszem, ulice są niemal całkowicie zapełnione kakafonią reklamy, nieustannej modernizacji infrastruktury, ale część z nich to nie świetlne billboardy przyszłości, ale zwykłe, obszarpane plakaty na starych murach. I całe mnóstwo zakazów w miejskim parku: od zakazu jeżdżenia rowerem przez zakaz całowania, po zakaz jedzenia. Bo świat przyszłości jest prawie taki jak nasz. Obok hipernowoczesnych budowli stoją liszajowate kamienice, w pobliżu miejsc hiperkonsumpcji gromadzą się żebracy.

I chyba nasza współczesność szantażuje ludzi tym samym hasłem, które ogłasza jedna z reklam z "Teorii wszystkiego": "Nie zdążyłeś na najbliższą przyszłość! Możesz załapać się na następną!". Coraz szybciej i szybciej, w pogoni za samorealizacją, za spełnieniem, karierą, sukcesem, czy po prostu w próbie utrzymania się na powierzchni. A co z tymi, którzy nie chcą żyć w ten sposób?

O Gilliamie można powiedzieć wiele, ale z pewnością nie to, że jest twórcą religijnym. Jego filmy zrobione dla Monty Pythona były deklaracjami absurdalnego humoru w obliczu śmierci postrzeganej jako definitywny kres życia. W "Teorii wszystkiego" to dość charakterystyczne dla współczesnej kultury poczucie bezsensu życia i strach przed pośmiertną nicością jest już opowiadane z dużym smutkiem.

Co znamienne, główny bohater mieszka w domu, który niegdyś był klasztorem. Widzimy obrazy świętych, wielki krucyfiks. Tyle że rzeźba Chrystusa pozbawiona jest głowy: w jej miejscu zainstalowano kamerę obserwującą bohatera 24 godziny na dobę. Bo miejsce boskiej Opatrzności zastąpił elektroniczny monitoring. To także mówi wiele o naszym świecie, w którym nie ufa się ludziom, bo są zbyt liczni, przypadkowi i obcy, a mniej lub bardziej iluzoryczne poczucie bezpieczeństwa dają systemy monitoringu.

"Teoria wszystkiego" nie jest najlepszym z filmów w dorobku Gilliama. Ale dla mnie to jeden z filmów zrobionych naprawdę na serio, chyba także - obok "Fisher Kinga" -  najbardziej nastawiony na refleksję o tym, dlaczego w świecie tak dostatnim i komfortowym jak Zachód wieków szczęścia nie da się kupić, nie da się zaprogramować i nie da wyprodukować.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

To już nie jest fajne
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.