Pozytywne oceny decyzji Obamy ws. Iraku
Większość komentatorów chwali decyzję prezydenta USA ws. przeprowadzenia ataków przeciw Państwu Islamskiemu w Iraku, zauważając jednak, że Obama podjął ją niechętnie i dość późno. Nie wiadomo też, jak daleko ostrożny prezydent gotów jest zaangażować USA w konflikt w Iraku.
Obama wykazał się "mądrością" i "właściwą ostrożnością" - pisze "New York Times" w artykule redakcyjnym, komentując decyzję Obamy, by przeprowadzić ograniczone ataki USA przeciw dżihadystom z Państwa Islamskiego w Iraku oraz dokonać zrzutów pomocy humanitarnej dla chowających się przed nimi w górach z północnej części kraju jazydów.
Obama, tłumaczy dziennik, potwierdził swoje zobowiązanie, że żołnierze amerykańscy nie wrócą walczyć do Iraku, ale akcja humanitarna, by zapobiec "rzezi w Iraku" stała się "koniecznością". Sunniccy ekstremiści grożą bowiem wymordowaniem dziesiątek tysięcy osób z mniejszości religijnych, które odmówiły przyłączenia się do islamskich fundamentalistów. "Dla USA i innych cywilizowanych krajów stało się niemożliwe, by to ignorować" - zaznacza "NYT".
Także inni komentatorzy chwalą decyzję Obamy, ale zaważają, że została ona podjęta dość późno i niechętnie. Obama przez miesiące opierał się z decyzją o amerykańskiej interwencji, nawet gdy Państwo Islamskie przejęło już Faludżę i kolejne terytoria w zachodniej części Iraku na początku roku i zaczęło marsz w kierunku stolicy Bagdadu, po drodze zdobywając Mosul. Dotychczasowe zaangażowanie USA ograniczało się do wzmożonych lotów kontrolnych nad Irakiem oraz wysłania w czerwcu około 300 wojskowych - ale nie do walki, tylko do oceny sytuacji i doradzania irackiej armii.
"Stany Zjednoczone nie mogły patrzeć, jak potwory skazują 40 tys. jazydów na śmierć z braku wody w górach. Ale mogły przyglądać się, jak Mosul stał się wolny od chrześcijan" - zauważa w krytycznym komentarzu John Podhoretz w "Commentary Magazin". Jego zdaniem dotychczasowa bezczynność USA była "grzechem zaniechania". Ale brak interwencji teraz byłby moralnym grzechem USA, którego Obama nie mógłby zrzucić na swego poprzednika prezydenta George'a W. Busha, który zaangażował USA w wojnę w Iraku w 2003 roku.
Obama zawsze, jeszcze jako senator, był przeciwny tej wojnie i wygrał wybory prezydenckie w 2008 roku, obiecując Amerykanom wyjście USA z Iraku. Konserwatywni komentatorzy złośliwie zauważają, że właśnie "dokonał zwrotu", bo wydał rozkaz do operacji wojskowej w Iraku. "To zwrot dla Obamy, który od początku sprzeciwiał się wojnie, która obaliła Saddama Husajna, i obiecywał, że zakończy wojnę, czym napędzał swą kampanię do Białego Domu" - pisze "Wall Street Journal". Dziennik nie szczędzi Obamie krytyki, oceniając, że jego niechęć do użycia amerykańskiej armii w konfliktach na świecie stała się cechą charakterystyczną tej administracji.
Należący do grona najbardziej "jastrzębich" Republikanów senatorowie John McCain i Lindsey Graham ocenili, że dotychczasowa polityka Obamy na Bliskim Wschodzie jest wręcz "katastrofalna". Ich zdaniem decyzja Obamy o ograniczonych atakach jest niewystarczającą "polityką półśrodków", gdyż Państwo Islamskie stanowi znacznie większe niż tylko humanitarne zagrożenie. We wspólnym oświadczeniu opowiedzieli się za większą operacją wojskową USA nie tylko w Iraku, ale i Syrii.
"Już płacimy wysokie koszty naszej bierności i jeśli nie zmienimy kursu, ta cena wzrośnie" - napisali.
Jak podaje "NYT", powołując się na źródła w administracji, Obama poczuł się zmuszony do decyzji o interwencji w Iraku dopiero po serii zwycięstw Państwa Islamskiego w ubiegły weekend i w walkach z Kurdami na północy kraju, którzy zawsze byli lojalnymi sojusznikami USA, zwłaszcza w porównaniu z irackim rządem premiera Nuriego al-Malikiego. Dziennik zaapelował, by USA, Turcja i inni sojusznicy działali teraz szybko i wsparli walczących z Państwem Islamskim Kurdów dostawami amunicji i broni.
"Kurdowie zasługują, by im pomóc i bronić ich" - powiedział także demokratyczny kongresmen Adam Smith, który znany jest z krytyki irackiego rządu w Bagdadzie.
Komentatorzy zwracają też uwagę, że po tym, gdy Obama wydał rozkaz do ograniczonych ataków przeciw Państwu Islamskiemu, nie jest jasne, co dalej. M.in. "New Yorker" stawa pytanie, czy celem misji USA jest tylko - jak mówił w czwartek Obama - ochrona jazydów i zapobieżenie upadkowi Irbilu w północno-wschodnim Iraku, gdzie stacjonują amerykańscy instruktorzy wojskowi. Czy też jest to może początek większej operacji, by nie tylko powstrzymać postępy dżihadystów z Państwa Islamskiego na froncie wschodnim i w regionie kurdyjskim, ale doprowadzić do ich wycofania w ogóle z kraju?
Podczas czwartkowego przemówienia Obama był w tej sprawie dość dwuznaczny. Powiedział bowiem, że "po przeprowadzeniu obu misji (pomocy humanitarnej dla jazydów i ochrony Irbilu - PAP) będziemy kontynuować realizację szerszej strategii, która wzmocni Irakijczyków, by stawić czoło temu kryzysowi". Nie powiedział, jaką rolę może odgrywać armia USA w takiej strategii. Wezwał natomiast do działania irackich polityków, którzy pracują obecnie nad utworzeniem nowego rządu z ewentualnie nowym premierem.
"Kiedy Irak będzie miał już nowy rząd, USA będą współpracować z nim i innymi krajami w regionie w celu zapewnienia większego wsparcia, aby poradzić sobie z tym kryzysem humanitarnym i wyzwaniem antyterrorystycznym" - oświadczył Obama.
Komentator "NYT" Peter Baker też zauważył, że nie wiadomo, "jak daleko Obama gotów jest pójść". Jego doradcy zapewniają, że misja jest bardzo wąsko zdefiniowana, ale przyznają, że istnieją możliwe scenariusze, że zostanie rozszerzona.
Skomentuj artykuł