„Upiór z depresją i głosem anioła”; „nastolatka, która sprzedaje dzieciom pięknie opakowaną depresję”; „depresyjna królowa sceny”; „dilerka smutku” – tak jeszcze kilka miesięcy temu pisały o Billie Eilish niemal wszystkie media na całym świecie. Nastolatkowie zatracali się w jej kawałkach na niekończącym się replayu, a rodzice podnosili głos, że to niebezpieczna zabawa kosztem ich dzieci. Jakby depresję lub stany lękowe można było złapać przez muzykę niczym grypę drogą kropelkową. Jakby nie było żadnego innego powodu, dla którego mogliby się tak czuć, bo przecież „niczego im nie brakuje”. Tymczasem piosenki młodej Amerykanki mówią więcej niż chcieliby usłyszeć rodzice.
„Upiór z depresją i głosem anioła”; „nastolatka, która sprzedaje dzieciom pięknie opakowaną depresję”; „depresyjna królowa sceny”; „dilerka smutku” – tak jeszcze kilka miesięcy temu pisały o Billie Eilish niemal wszystkie media na całym świecie. Nastolatkowie zatracali się w jej kawałkach na niekończącym się replayu, a rodzice podnosili głos, że to niebezpieczna zabawa kosztem ich dzieci. Jakby depresję lub stany lękowe można było złapać przez muzykę niczym grypę drogą kropelkową. Jakby nie było żadnego innego powodu, dla którego mogliby się tak czuć, bo przecież „niczego im nie brakuje”. Tymczasem piosenki młodej Amerykanki mówią więcej niż chcieliby usłyszeć rodzice.