Do pierwszej komunii ojciec niósł go na rękach. Później Jacek pisał: "Stać mnie na coś, co nie jest przeciętne"

Jacek Krawczyk. Źródło zdjęcia: diecezja.rzeszow.pl
KAI / mł

Palikówka: wieś między Rzeszowem a Łańcutem, niewiele ponad tysiąc mieszkańców. Tu w 1966 roku urodził się Jacek. Jacek Krawczyk, "ubiegający" się właśnie o uznanie swojej świętości student KUL. Jego życie budziło podziw i ten podziw przerodził się po śmierci w coś więcej: w poczucie, że to kandydat do ołtarzy i że tą kandydaturą trzeba się pilnie zająć. I tak się stało.

Dom, w którym rządziła Ewangelia

Jak zwykle zaczęło się od domu: to był dobry dom. Rządziły w nim wartości: uczciwość, wrażliwość, wierność obowiązkom. Rządziła Ewangelia z miłością do sakramentów, szacunkiem dla każdego człowieka i dla Bożych przykazań. Nie tylko w teorii, ale w praktyce: kiedy w dzieciństwie Jacek miał konflikt z pewnym kolegą, jego ojciec stworzył warunki do tego, by chłopcy się pogodzili i działali w zgodzie. Gdy rodzice pracowali, zostawał pod opieką babci – i znowu jak zwykle stary schemat się powtarza: pobożna babcia, śpiewająca Bogu pieśni, ucząca wnuczka gotować i zabierająca go na nabożeństwa w maju, czerwcu, październiku. Dziadek uczył go odkrywania swojego talentu – muzyki.

Jak zwykle nie było lekko i droga nie była usłana płatkami róż: Jacek chorował. Nie było to nic bardzo poważnego, po prostu uciążliwe anginy, aż w końcu jako siedmiolatka rodzice wysłali go na cztery tygodnie do sanatorium, co bardzo przeżył, bo był wrażliwy i delikatny. Tuż przed pierwszą komunią poparzył sobie poważnie nogę wrzątkiem: przez dłuższy czas nie był w stanie chodzić, a po kilku miesiącach konieczna była bolesna operacja, na którą pojechał do Nowej Huty. Pierwszą spowiedź odbył w domu, o czym zdecydował proboszcz, który po prostu przyjechał go wyspowiadać. Do pierwszej komunii ojciec niósł go na rękach. Kłopoty ze zdrowiem miał aż do piątej klasy: miał też z tego powodu mniej kolegów.

DEON.PL POLECA

Talent do bycia dla innych

Inny niż muzyczny talent zaczął rozkwitać w liceum. Chodził do szkoły w Rzeszowie i był w niej bardzo aktywny; odpowiedzialny, chętny do działania i pomocy innym. W drugiej klasie liceum zainspirował go masażysta, który pomagał jego mamie, gdy zaczęła mieć bóle ręki i kręgosłupa: najpierw rehabilitował tylko panią Annę, później w domu państwa Krawczyków założył swój gabinet i bardzo wielu osobom pomógł wrócić do zdrowia. Rodzice pomagali też pewnej pani, która przez jakiś czas przyjeżdżała na masaże, ale później ze względu na zniszczony staw biodrowy nie była w stanie chodzić – robili dla niej zakupy, pomagali w domu i zabierali ze sobą swoich synów – Jacka i Marcina.

To zafascynowało Jacka: niedługo sam mógł wykazać się swoim talentem do pomocy, bo został opiekunem jednego z pensjonariuszy domu rencistów. Nie tylko pomagał, ale właściwie katechizował: pani Maria, która pracowała w domu rencistów, mówiła o nim, że jest jak „jasny promień rozświetlający szare i smutne życie pensjonariuszy”. To nieco patetyczne określenie jest w pełni zrozumiałe, gdy zobaczy się Jacka jako serdecznego, otwartego, słuchającego innych i gotowego rozumieć ich problemy człowieka, pełnego radości. Dbał o rozwój wiary pensjonariuszy, dostarczał im religijne książki i różańce, organizował nabożeństwa i rozważania duchowe.

Szedł tam, gdzie inni nie zawsze mieli ochotę

Jako student był bardzo wrażliwy i bardzo gorliwy. Teologia w teorii była dla niego ważna, ale uprawiał ją przede wszystkim w praktyce. Zorganizował grupę, która odwiedzała chore dzieci w szpitalu, wspierał samotnych, ubogich i alkoholików. Do swojego profesora napisał: „Te dwa lata, okres bardzo intensywnej pracy społecznej, ciągłego chodzenia po szpitalach i innych miejscach, gdzie nie zawsze ktoś inny miał ochotę się przejść, pozostawiły mi coś, czego nikt przekazać nie może i co stanowi procentujący kapitał”.

Pracował później jeszcze jako wolontariusz w pogotowiu ratunkowym w Rzeszowie. Ludzie, którzy się z nim zetknęli stwierdzali, że takiego sanitariusza jak on jeszcze w pogotowiu nie było. Bardzo cenili go lekarze i kochali pacjenci, gdyż był ofiarny i wrażliwy na ludzką biedę. Promotor napisał o nim: „Widziałem, jak szybko dojrzewał. Jak coraz mniej zależało od nastroju i emocji, a coraz więcej od świadomego wyboru. Uczył się konsekwencji w życiu”.

"Nie jestem nieszkodliwym wariatem, chcę dać z siebie maksimum"

Do rodziców pisał: „Jestem pewien, że mam być lekarzem i teologiem, człowiekiem dającym z siebie maximum. Nie jestem nieszkodliwym wariatem, ale człowiekiem, który trzeźwo patrzy w przyszłość. Wiem na co mnie stać, wiem, że na coś, co nie jest przeciętne”.

Choć robił dużo, nie chciał rozgłosu i ukrywał swoje pomaganie innym; nie chwalił się nim, choć mógłby to robić bez fałszywej skromności. Jego ostatni spowiednik, franciszkanin o. Tyberiusz Nitkiewicz, o działaniach Jacka dowiedział się podczas jego pogrzebu, gdy słuchał świadectw żegnających studenta osób. „Ze strony Jacka nie było nic, ani krzty chwalenia. Nie było jakiejś chęci pokazania się, wywyższenia, żeby go docenić, żeby coś o nim dobrze myśleć. Nie, Jacek był bardzo pokorny i sprawy swej działalności ukrywał” – powie potem franciszkanin.

Na studiach poznał swoją przyszłą żonę. Jej także zwierzył się w liście: „Czasem chciałbym być takim jak wszyscy: zwykłym szarym człowiekiem. Ale Ktoś obdarzył mnie wrażliwością i spojrzeniem bardziej przenikliwym niż normalnie i przez to nałożył krzyż, bardzo ciężki krzyż. I ten krzyż wytłacza ciągle piętno. Wierz mi, czasem się buntuję ale potem”.

"Jacek był pierwszym"

Niedługo potem przyszedł największy życiowy test: rak. Wiedział, że umrze. W 1988 roku w liście do narzeczonej napisał słowa: „stoję przed tajemnicą własnego życia i wielu rzeczy naprawdę nie rozumiem. Ale ufam Temu, który mnie prowadzi”. Do znajomego księdza pisał: „własną chorobę traktuję jako niecodzienną łaskę, do przyjęcia której byłem przygotowywany dość długo. Całe moje życie (i nie jest to przesadą) od samego początku było uczeniem mnie zaufania Bogu”. Lekarka, która leczyła go w Krakowie, napisała: „Jacek był zupełnie inny od tych wszystkich ludzi, których znałam. Jacek był taki, jaki teoretycznie powinien być chrześcijanin. Tylko ja nigdy nie widziałam chrześcijanina takiego, jakim powinien być. Jacek był pierwszym”.

Przed śmiercią został mężem: związek małżeński młodzi zawarli w szpitalnej kaplicy 1 września 1990 roku. Dziewięć miesięcy później zmarł.

Kilka godzin przed śmiercią zanotował: „Niektórzy ludzie myślą, że jeżeli dotknęło ich cierpienie, to doświadczają od razu niesprawiedliwości. (…) Brak tak często głębszego spojrzenia w ten wspaniały dar Miłosierdzia Chrystusa, pozwalającego iść trudną, ale przecież zbawienną drogą krzyżową – po Jego śladach. Szkoda, że nie chcemy być świętymi”.

Podczas 390. Zebrana Plenarnego Konferencji Episkopatu Polski, biskupi uczestniczący w obradach pozytywnie zaopiniowali prośbę bp. Jana Wątroby, dotyczącą wszczęcia procesu beatyfikacyjnego Jacka Krawczyka, pochodzącego z diecezji rzeszowskiej.

---

Tekst na podstawie fragmentów książki „Jacek Krawczyk niezwykły Student KUL” pod redakcją Andrzeja Derdziuka i ks. Michała Pierzchały, opublikowanej w serwisie KAI.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Do pierwszej komunii ojciec niósł go na rękach. Później Jacek pisał: "Stać mnie na coś, co nie jest przeciętne"
Komentarze (3)
ML
~Mary Lou
4 czerwca 2023, 22:16
Wychowanie w dobrej i wierzącej rodzinie nie jest gwarantem tego, że pochodzący z niej człowiek będzie Świętym. Z takich rodzin są też źli ludzie. Wszystko zależy od łaski danej z góry. Jedni ją otrzymują za darmo, inni muszą uprosić, a jeszcze inni nie dostają wcale. Chyba to już jest ustalone na górze co będzie z człowiekiem.
AS
~anna Stybrzyńska
5 czerwca 2023, 12:01
Nie tylko ŁASKA (choć bardzo ważna) ale nasza wolna wola współpracująca z łaską (Bądz wola TWOJA)
JS
~Justyna S
5 czerwca 2023, 12:23
Nic nie jest ustalone z góry, bo człowiek ma wolną wolę i może się nawrócić.