Anioł, który ukazał się w chwili największej samotności

(fot. unsplash.com)

Wydawało się, że otacza go słodki, nieokreślony aromat - coś, co nie pochodziło od kwiatów z jego ogrodu. Dopiero później stopniowo odczytał znaczenie tamtego zdarzenia.

Urodzony w 1900 roku dr Raymond Edman był misjonarzem, wykładow­cą, profesorem historii, a przez dwadzieścia pięć lat rektorem Wheaton College w Wheaton w stanie Illinois - Alma Mater wielebnego Billy'ego Grahama i wielu innych znanych chrześcijańskich przywódców.

Doktor Ed­man napisał dziewiętnaście książek i redagował magazyn "Alliance Witness", choć prawdopodobnie najbardziej zasłynął z powodu głębokiego oddania Bogu. Na jego pogrzebie w 1967 roku tak wychwalał go Billy Graham: "Był mistykiem w największym tego słowa znaczeniu. Część swego ziemskiego życia spędził w niebie".

Doktor Edman mocno wierzył, że anioły angażują się w sprawy na świecie, a czasami ich praca wymaga, aby przybrały ludzką postać. W takich przy­padkach, jak napisał, "ani ich ubiór, ani mowa nie wyróżniają ich spośród obecnych. Jedynie wnikliwe serce może zrozumieć - często o wiele później -że nieznajomy pomagający w trudnej sytuacji to tak naprawdę jeden z anio­łów posłanych przez Boga".

DEON.PL POLECA

Jako przykład dr Edman opisał w uczelnianym biuletynie własne doświadczenie.

W latach 1923-1928 Edman i jego żona byli młodymi misjonarzami w rejonie Andów w Ekwadorze. Mieszkali na obrzeżach miasta, skąd mogli dotrzeć zarówno do jego hiszpańskojęzycznych mieszkańców, jak i nieśmiałych, po­dejrzliwych przedstawicieli rdzennej ludności, którzy mijali ich dom w dro­dze na rynek.

Ich misja była trudna. Edman wspominał: "Ludzie byli nieprzyjaźni, a niektórzy wręcz fanatycznie sprzeciwiali się naszej obecności w mieście. Czasami małe grupy zbierały się, aby wykrzykiwać obelgi i rzucać w nas kamieniami. Indianie ze wsi szczególnie lękali się okazywać nam sympatię, ponieważ zastraszali ich mieszkańcy miasta. W rezultacie często mieliśmy trudności z zakupem podstawowych środków - owoców i warzyw albo węgla do kuchennego pieca".

Może jeszcze bardziej dokuczliwa od materialnych niedostatków była samotność. Młode małżeństwo nigdy nie okazywało strachu, ale przy zu­pełnym braku jakiejś grupy wsparcia - czy choćby jednego dającego otuchę przyjaciela w tym obcym kraju - emocjonalna izolacja musiała im doskwierać.

Ponieważ wiedzieli, że ktoś nieznajomy może ich napaść lub okraść im dom, zawsze zamykali bramę w wysokim żelaznym ogrodzeniu, co pewnie jeszcze bardziej wzmagało poczucie separacji.

Edmanowie często karmili głodnych nieznajomych lub próbowali ku­pić artykuły pierwszej potrzeby od przechodzących tubylców. Pewnego popołudnia jedli posiłek na patio na tyłach domu, kiedy usłyszeli stuka­nie do bramy. Edman poszedł tam z kluczem i po drugiej stronie furtki zobaczył bosą kobietę, która wsunęła rękę między pręty, stukając w łań­cuch z kłódką.

Nosiła koraliki i duży ciężki kapelusz jak góralki, a do tego suknię z szorstkiego wełnianego materiału i jaskrawy ręcznie robiony pa­sek. Na ramionach miała tobołek i niebieski szal, ale nie wyglądało na to, że ma jakiś towar czy jedzenie na sprzedaż. Edman nigdy wcześniej jej nie widział.

Gdy się do niej zbliżył, kobieta zaczęła mówić w typowej dla ludzi miesz­kających w pobliżu miasta mieszaninie hiszpańskiego i keczua. Wskazała na werset z Ewangelii, który Edmanowie zawiesili na werandzie, i spytała:

- Czy to wy jesteście tymi ludźmi, którzy przybyli, żeby opowiedzieć nam o Bogu żywym?

Edman był zdumiony. Nigdy wcześniej nikt go o to nie zapytał.

- Tak - odpowiedział. - To my.

Wtedy kobieta uniosła dłoń, która nadal tkwiła w bramie, i zaczęła się modlić - o błogosławieństwo dla domu Edmanów, o odwagę dla nich w poddawaniu się kierownictwu Boga, o radość z wykonywanego zadania. Na końcu zaś pobłogosławiła mężczyznę, cofnęła dłoń, uśmiechnęła się do niego z lśniącymi oczami, a potem pokłoniła się i odeszła.

Edman był tak zaskoczony jej życzliwością, że aż zaniemówił. Nagle zdał sobie sprawę, że było gorąco i powinien zaprosić kobietę do środka, żeby wypoczęła i coś zjadła. Szybko otworzył bramę i wyszedł, żeby ją zawołać. Przez tę chwilę nie mogła przecież odejść dalej niż kilka metrów. Ale nigdzie jej nie było.

Dokąd mogła tak szybko pójść? Od naszej bramy do najbliższego rogu ulicy było co najmniej pięćdziesiąt metrów, a po drodze nie ma żadnego rozwidlenia - zastanawiał się.

Pobiegł do rogu ulicy, zakładając, że gdyby zaszła aż tak daleko, na pewno jeszcze ją zauważy. Ale kobieta zniknęła bez śladu, nie widział też żadnego zaułka, w który mogła skręcić. Podszedł do najbliższej otwartej furtki i spy­tał dwóch mężczyzn naprawiających koło, czy kobieta tędy nie przeszła lub może tu nie wstąpiła. Obaj mężczyźni unieśli wzrok.

- Nie, sir.

- Dosłownie przed chwilą - upewniał się Edman.

- Sir, jesteśmy tutaj od godziny albo i dłużej - oznajmił jeden z nich - i nikt tu nie wchodził ani stąd nie wychodził.

Edman znów pospieszył za róg, ale wokół nie było żywej duszy. Zadumany wrócił do domu i opowiedział o wszystkim żonie.

Przez kolejnych kilka dni Edman był dziwnie poruszony i czuł spokój, gdy myślał o swym trudnym zadaniu. Wydawało się, że otacza go słodki, nieokreślony aromat - coś, co nie pochodziło od kwiatów z jego ogrodu. Dopiero później stopniowo odczytał znaczenie tamtego zdarzenia.

Wreszcie doszedł do wniosku: "Zacząłem rozumieć, że Wszechmogący nie miał pod ręką żadnego ziemskiego służącego, żeby dodać odwagi dwójce młodych misjonarzy, więc ochoczo posłał anioła z nieba. Przez kolejne lata od tamtego momentu, podczas wszystkich prób, jakich dostarczało życie, pozostała ze mną ta poświata boskiego błogosławieństwa wygłoszonego przez kogoś, kto wyglądał zupełnie jak stara keczuańska kobieta".

Więcej historii znajdziesz w książce: "Anielskie drogi"

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Anioł, który ukazał się w chwili największej samotności
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.