To może być prawdziwa zmora dla człowieka wierzącego: przekonanie, że wszystkim zawsze i wszędzie trzeba pomagać. Przecież Jezus nawoływał, byśmy byli tak doskonali jak doskonały jest Ojciec nasz niebieski. Wszystko to prawda, gdyby nie pewien istotny drobiazg, który sprawę nieco komplikuje.
"Pewien zaś Samarytanin, będąc w podróży, przechodził również obok niego. Gdy go zobaczył, wzruszył się głęboko: podszedł do niego i opatrzył mu rany, zalewając je oliwą i winem; potem wsadził go na swoje bydlę, zawiózł do gospody i pielęgnował go" (Łk 10, 33-34)
Od lat z coraz większą radością odkrywam mądrość Ojców Kościoła, których teksty zawsze wprowadzają coś nowego, odświeżają wiarę, pomagają zrozumieć, co rzeczywiście jest istotą Dobrej Nowiny.
Równocześnie często bywam zaskoczony, jak wskutek przeróżnych historycznych naleciałości, przyzwyczajeń i rutyny, odchodzimy nieraz od ich ducha, jak odmiennie interpretujemy dzisiaj Ewangelię. Nie dziwię się więc, że kiedy Kościół chce się odnowić, musi powrócić do źródeł - czyli do ogromnego bogactwa, które pozostawili nam Ojcowie i święci.
Chciałbym więc podzielić się moim odkryciem na temat przypowieści o miłosiernym Samarytaninie, który może być skutecznym antidotum na nieco spłaszczone podejście do chrześcijańskiej moralności. Ta przypowieść to ulubiony temat kaznodziejów.
Najczęściej służy jako pobożne napomnienie, byśmy nie zachowywali się wobec ludzi w potrzebie jak obojętny kapłan i lewita, którzy nie przyszli z pomocą pokrzywdzonemu. Jest też wzniosłą zachętą do brania przykładu z miłosiernego Samarytanina, który opatruje rany leżącemu w rowie, nawet jeśli ten czyn krzyżuje nieco jego plany.
Choć jest w tej interpretacji sporo prawdy, to jednak pomija ona inną fundamentalną prawdę, która umyka przy powierzchownej lekturze. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że najważniejsze jest w niej to, co my powinniśmy zrobić. Wspaniale jest też utożsamić się ze świetlanym przykładem Samarytanina. W ten sposób przypowieść zamienia się w umoralniającą historię. Ale czy nie jest to droga na skróty?
Ojcowie Kościoła zazwyczaj odczytują przypowieści w sposób alegoryczny i zawsze umieszczają je na tle większej wizji. Przypowieść o miłosiernym Samarytaninie również należy czytać znacznie wcześniej, czyli od spotkania uczonego w Prawie z Jezusem.
Przypowieść jest odpowiedzią Jezusa na dwa pytania, postawione przez uczonego w Prawie. Pierwsze: "Co robić, aby osiągnąć życie wieczne"? jest pytaniem o moralność, o nasze działanie, o sposób wypracowania nagrody za dobre życie. Drugie: "Kto jest moim bliźnim?" jest pewnego rodzaju wymówką.
Kiedy zajrzymy do komentarzy, np. św. Jana Chryzostoma, św. Augustyna, św. Ambrożego czy Orygenesa, zauważymy, że oni inaczej rozkładają akcenty, czytając tę przypowieść. W Samarytaninie widzą Jezusa, co już samo w sobie jest intrygujące.
Z kolei na ogół mało kto poświęca tak wiele uwagi pobitemu człowiekowi leżącemu obok drogi, w taki sposób, w jaki czynią to Ojcowie. W myśl pobożnych napomnień ma on być "podmiotem" naszego zainteresowania i troski, typem każdego potrzebującego, wobec którego nie powinniśmy przejść obojętnie.
Tymczasem według Ojców pobitym człowiekiem jest Adam, czyli każdy z nas, zraniony grzechem pierworodnym i osobistym. Jest to człowiek półżywy, ale nie umarły. Można go jeszcze uratować i uzdrowić. Kiedy miłosierdzie patrzy na człowieka, widzi w nim poranienie i ulatujące życie, ale ciągle jednak kogoś żywego.
Kapłan i lewita reprezentują Prawo i Stare Przymierze, które, zgodnie z tą interpretacją, nie tyle jest obojętne, co bezsilne wobec grzechu. Nie pomaga dlatego, że nie może, a nie dlatego, że nie chce. Lewita i kapłan sami potrzebują uzdrowienia. Wino i oliwa, którym Samarytanin zalewa rany człowieka, to symbol sakramentów uzdrowienia: chrztu, Eucharystii i pokuty.
Karczmą jest Kościół. To ciekawa metafora, bo wiemy, że w gospodzie dzieją się różne rzeczy: dobre i złe. Kościół jest święty i grzeszny zarazem. A jednak "miłosierdzie Boga może być znalezione tylko w sakramentach Kościoła" - pisze św. Augustyn.
Karczmarz również nie pielęgnuje i nie uzdrawia własną mocą - wszystkie środki (w przypowieści denary) otrzymuje od Chrystusa. Św. Augustyn, który często w jednym zdaniu potrafi genialnie wyrazić sedno sprawy, pisze, że "ratuje Jezus, my tylko wykonujemy obowiązki karczmarza".
Ciekawe jest więc to przestawienie kolejności w naszym postrzeganiu bohaterów przypowieści. Według Ojców, nasze działanie jest zawsze wtórne wobec inicjatywy Boga. To nie my jesteśmy źródłem uzdrowienia i nie my leczymy innych sami z siebie.
Co więc czynić, aby osiągnąć życie wieczne? Z pewnością, być wrażliwym na biedę bliźniego i czynnie jej przeciwdziałać, ale żeby to stało się rzeczywistością, najpierw sami musimy poddać się leczeniu i pielęgnowaniu przez Jezusa i Kościół.
W pewnym sensie łatwiej odnaleźć się w pozycji pomagającego niż tego, który potrzebuje pomocy. Ale cóż możemy dać innym, jeśli sami jesteśmy poranieni, bezsilni i potrzebujemy pomocy? Jak przez nas ma działać Chrystus, jeśli nie poddamy się uzdrowieniu, i to przez całe życie?
Augustyn, odpowiadając na drugie pytanie uczonego w Prawie, zwraca uwagę, że to Chrystus chce najpierw być naszym bliźnim. On jest nam najbliższy, ponieważ posiada lekarstwo i zależy Mu na każdym człowieku.
Przypowieść wskazuje również, że uzdrowienie nie jest aktem jednorazowym. To długi proces. Można więc powiedzieć, że chrześcijanin jest tym, który ciągle doświadcza uzdrowienia, a zarazem ma być ręką Boga, która uzdrawia innych za pośrednictwem człowieka.
Dotyczy to zarówno duchownych jak i świeckich. Niestety, często w przekazie kaznodziejskim konieczność uzdrowienia i poddania się leczącej mocy Chrystusowi jest po prostu pomijane, ewentualnie ukazywane tak, jakby uzdrowienie nie potrzebowało czasu.
Z kim więc mamy się utożsamić? I z poranionym człowiekiem, i z lewitą (uznać własną bezsilność wobec grzechu), i z Samarytaninem, w końcu z karczmarzem. Wszystko w takiej a nie innej kolejności. Na tego ostatniego nigdy nie zwracałem uwagi.
Św. Paweł pisze o ościeniu, którego chciał się pozbyć, by, jego zdaniem, lepiej wypełniać swoją misję. Prosił Jezusa o uwolnienie go od tej przeszkody. Jezus odpowiedział mu, że oścień staje się źródłem mocy i dlatego nie zostanie mu zabrany.
Daniel Ange wspomina o "zranionym pasterzu", który właśnie dlatego, że dostrzega swoje rany, może przyjść z pomocą zranionym owcom. Jean Vanier przypomina, że całe życie jesteśmy podatni na zranienie, nosimy w sobie "mieszaninę altruizmu i egoizmu, światła i ciemności".
Jeśli tego nie przyjmiemy do wiadomości, będziemy się wspinać na palcach i co chwila doznawać rozczarowania, że nie wszystko wychodzi nam tak jakbyśmy chcieli, bo przecież żąda tego od nas Bóg.
Wiele więc zależy od tego, jak rozumiemy chrześcijańską doskonałość. Nowy Testament ciągle przypomina o pierwszeństwie działania Boga i o naszym działaniu, które zawsze jest odpowiedzią. Najpierw musimy przyjąć, potem dawać.
Najgorzej, jeśli człowiek słyszy tylko drugą część, że ciągle musi dawać, chociaż sam natrafia na własne rany, niedojrzałości i nie wie, jak to wszystko pogodzić ze sobą. Przestawienie tego Bożego porządku przyjmowania i dawania kończy się zazwyczaj powrotem do mentalności Starego Testamentu, gdzie wszystko opiera się na zasługach i jedynie własnym działaniu.
Możemy się więc często zachowywać się w sposób, który Apokalipsa św. Jana wyraźnie demaskuje: "Ty bowiem mówisz: "Jestem bogaty", i "wzbogaciłem się", i "niczego mi nie potrzeba", a nie wiesz, że to ty jesteś nieszczęsny i godzien litości, i biedny i ślepy, i nagi" (Ap 3, 17-18).
Jezus każe więc najpierw zakupić złoto, białą szatę i balsam na oczy u Niego, aby rzeczywiście się wzbogacić, okryć własną nagość i uleczyć ze ślepoty. Całe nawrócenie, do którego wzywa miłosierdzie, polega na odwróceniu porządku: możemy okazywać miłosierdzie tylko wtedy, gdy je ciągle przyjmujemy.
Mamy być pacjentami, którzy równocześnie leczą. Paradoks polega na tym, że Lekarz, którym jest Jezus, w pobożności katolickiej sam odsłania się jako zraniony. Widać to szczególnie na obrazach Jego Serca, na wizerunku, który kazała namalować św. siostra Faustyna, czy chociażby na "Ecce Homo" św. brata Alberta.
Podczas rekolekcji, na których rozważaliśmy tę przypowieść, wiele osób z ulgą przyjęło taką interpretację, bo odkryli dzięki niej, że nie muszą i nie powinni być zbawcami świata, mają prawo do zmęczenia, mają swoje granice, a źródłem miłości jest sam Chrystus. My tylko jesteśmy karczmarzami.
Skomentuj artykuł