Już nie dajesz rady? Jak nie stracić wiary w czasie pandemii

Fot. Dimitri Karastelev / Unsplash
Łukasz Kuśmierz

Ręka do góry, kto ma już dosyć pesymistycznych wizji, lęku i niepewności. Choć myśli i emocje mogą nas prowadzić w miejsca pozbawione nadziei, mamy pewne pole manewru.

Na początku tego roku obudziliśmy się w rzeczywistości, w której wielu ludzi zaczęło tracić zdrowie, życie lub pracę. Skutki społeczne i gospodarcze epidemii są tak dojmujące, że może nam się wydawać, iż oto wyrosła przed nami wielka czarna ściana. Nie sposób jej ani zburzyć, ani przeskoczyć, czujemy więc bezsilność. Jak w tym wszystkim nie stracić też wiary? Jak zachować poczucie, że właśnie w takim świecie Bóg jest i co więcej, nic Mu nie umknęło? Poniższy tekst to podróż. Nie wiem do końca, gdzie znajdziemy się pod jego koniec, bo nie mam z góry przygotowanego zestawu odpowiedzi, nie chcę dawać rad, ale podzielić się tym, jak ja sobie radzę z sytuacją, która dla nas wszystkich jest nowa.

Bóg to nie patologiczny ojciec

Przede wszystkim nie utożsamiam Boga z tym, co się dzieje. Tę kwestię stawiam bardzo jasno od lat, i koronawirus nic tu nie zmienia: Bóg nie jest sprawcą zła. W ten sposób odpada napięcie i duży lęk, który by się pojawił, gdybym wierzył w to, że Ten, który mnie stworzył, który jest ode mnie potężniejszy, a więc nie ma mowy o równości sił, postanowił za pomocą cierpienia zrealizować jakiś swój plan (w dodatku dla mnie niezrozumiały) i stoi naprzeciw mnie, a nie po tej samej stronie. Ale w to nie wierzę. I być może to, co uznaję, a czego nie, byłoby funta kłaków warte dla tych osób, które akurat są przekonane o odwrotnej „pedagogice” Bożej, tyle że Jezus na kartach Pisma Świętego autoryzuje swoją osobą właśnie ten sposób myślenia (Łk 13, 1-5; J 3, 16-17; J 9, 1-3). Bóg jest Bogiem życia, a nie śmierci (Mdr 1, 13), a Ojciec, których chciałby wychowywać swoje dzieci przez zadawanie im bólu to nie chrześcijaństwo, ale patologia. Co więc zrobić ze Starym Testamentem pełnym przemocy i gniewu Bożego? ST czytamy w świetle Nowego Testamentu, czego nauczyli mnie dominikanie, a patrząc na Jezusa widzimy też Boga-Ojca, bo to przecież jest jeden Bóg.

Jeśli to nie Bóg stoi za koronawirusem, to gdzie Go szukać? Bardzo do mnie trafiają te obrazki, które ukazują Chrystusa jako umęczonego chorobą pacjenta w szpitalu lub lekarza walczącego z pandemią. Ktoś kiedyś na pytanie o to, gdzie był Bóg w Auschwitz, odpowiedział, że stał z więźniami w kolejce do komory gazowej. To jest dokładnie ten sposób myślenia: Jezus jest teraz w chorych, personelu medycznym, ludziach szyjących maseczki, rozwożących jedzenie osobom bezdomnym, pracujących w DPS-ach, w Tobie i we mnie, którzy się boimy. Jednocześnie jest we mnie nadzieja, że Bóg ma to wszystko, co się dzieje pod kontrolą, nie w znaczeniu demiurga przestawiającego nas i nasze losy jak pionki na szachownicy i uważającego na to, by nikomu nic złego nigdy się nie stało, ale w takim, że to ostatecznie On panuje nad biegiem historii, a nie historia nad Nim.

Mój sposób myślenia o Bogu, któremu nic nie umyka, ugruntowała książka Adama Szustaka OP „Targ zamknięty”. Dla mnie - przykład radykalnej nadziei. Ukazuje ona historię Hioba, który jak wiadomo uosabia niezawinione cierpienie. Hiob nie zgrzeszył, był sprawiedliwy, a mimo to doświadczył nieszczęść, co wywracało ówczesny sposób religijnego myślenia. Po ciężkich przeżyciach i wołaniach Hioba do Boga, Ten wreszcie mu odpowiada, ale... nie wyjaśniając sensu cierpienia. Pokazuje mu za to, jak był obecny w dziejach świata i w jaki sposób wszystko trzymał w swoich rękach, łącznie z losem Hioba. Hioba riposta jest krótka, ale piękna: „Jam mały, cóż Ci odpowiem? - Rękę przyłożę do ust” (Hi 40, 4). Czy można na temat tajemnicy cierpienia powiedzieć coś więcej?

Głupoty na Skypie

Na samym początku pandemii oglądałem film Pauliny Mikuły z kanału „Mówiąc inaczej” o tym, w jaki sposób dobrze pracować i uczyć się w domu. Teraz to się już wydaje oczywiste, ale wówczas bardzo spodobała mi się myśl, by nie pisać do bliskich na komunikatorach, lecz łączyć się z nimi poprzez wideokonferencje. Mówię o tym dlatego, że przez ten dziwny czas pomaga mi przejść nie tylko relacja z Bogiem, ale też kontakt z innymi i zadbanie o samego siebie. Dobrze jest usłyszeć, że ktoś mimo obecnych ograniczeń zrobił kolejny ważny krok w życiu, np. przeprowadził się. Czasem udaje się kogoś wysłuchać, czasem samemu się wygadać. Zapytać na Messengerze, jak ten drugi sobie teraz radzi, bo uważam, że to ważne, by obecnie dodawać ludziom otuchy swoim zainteresowaniem i dobrym słowem. Niekiedy jest to rozmowa na Skypie nie tylko o rzeczach ważnych i poważnych, ale i o głupotach. Innym razem wrzucenie na Facebooka posta niosącego nadzieję lub umacnianie samego siebie świadectwem osób, które mimo zagrożenia niosą pomoc potrzebującym.

Być może nie zdajemy sobie z tego sprawy, ale za takim intuicyjnym szukaniem kontaktu z ludźmi kryje się głęboka mądrość naszego organizmu. Każda poważna sytuacja stresowa w życiu zwiększa ryzyko śmierci, ale też jednocześnie pobudza w nas oksytocynę, hormon „przytulania”, motywujący do szukania więzi z otoczeniem. Wg badań przeprowadzonych na Uniwersytecie w Buffalo, u ludzi, którzy zaangażowali się w pomoc na rzecz bliźnich, ryzyko śmierci spadło do zera. Myślę, że to fenomenalne, iż Bóg wbudował w nas mechanizm pozwalający radzić sobie ze stresem, i że opiera się on na więzi z innymi. To co się teraz dzieje prywatnie odbieram jako jeden wielki test na chrześcijaństwo. Nie chodzi mi o to, że Bóg nas sprawdza, i to jeszcze poprzez śmiertelnego wirusa. Każdy z nas w dobie pandemii doświadcza różnych emocji, czasami bardzo silnych, ale wciąż mamy pewne opcje do wyboru, które są nie tyle kwestią tego, w którą stronę nas coś popycha, lecz decyzji. W czasie pełnym zamętu możemy podbijać bębenek lęku lub poprzez życzliwy gest, słowo i własny spokój dać innym nadzieję, którą czerpiemy z Krzyża i Zmartwychwstania Chrystusa. Uważam, że chrześcijanie powinni obecnie stanąć po stronie nadziei.

Miłość wobec siebie samego

Łaska buduje na naturze, ale wiem, że jeśli moja natura jest niewyspana, przeciążona, sfrustrowana i głodna, to łaska za bardzo nie poszaleje. Dlatego również dbanie o siebie umieszczam na liście rzeczy, o których muszę pamiętać, by nie stracić wiary w czasach koronawirusa. Na pierwszy ogień poszło ograniczenie wiadomości o epidemii – tylko do kilku(-nastu) minut dziennie, z solidnych źródeł, żeby być na bieżąco. W pewnym momencie, gdy zobaczyłem, że wkrada się tam panika, ograniczyłem też Facebooka. Zamiast karmić oczy wszelkimi niepokojącymi wydarzeniami, które się teraz dzieją na świecie (a więc nie tylko pandemią), zerkam na nie tylko jednym okiem, a na co dzień skupiam się na ogarnianiu „swojego odcinka”, czyli pracy, domu, pomocy najbliższym itd. Dbam o sen, odpoczynek, stały rytm dnia, modlitwę. Szukam pozytywów w trudnych okolicznościach, np. choć tęsknię za fizyczną obecnością w kościele, to wskutek kwarantanny mogłem „pójść na Mszę” w miejsca, w które normalnie być może nigdy bym się nie udał.

Dużo radości sprawia mi podróż sentymentalna – powrót do seriali z przeszłości, muzyki z młodości, a nawet gier, których poza okazjonalnymi przypadkami nie tykałem od wielu lat. Średnio wychodzi mi ze sportem, bo jednak ćwiczenie w domu nie jest dla mnie tak motywujące, jak robienie tego na siłowni, a w byciu dla siebie dobrym poprzez smaczne jedzenie „mam jeszcze rezerwy”. To wszystko nie oznacza, że chodzę w euforii, a przyszłość widzę tylko w jasnych barwach. Nie – często mam dość, jako gościowi, który lubi przestrzeń i ruch na łonie natury, bardzo źle działa na mnie zamknięcie w domu, nie wiem, co dalej z niektórymi moimi prywatnymi sprawami. Ale w czasie kwarantanny był taki moment, w którym zadecydowałem, że z powodu koronawirusa nie odpuszczę tych dużych życiowych celów, jakie mam. Dopuszczam tu pewną elastyczność, ale nie możliwość, że o najważniejszych sferach mojego życia będzie decydował wirus, co pociągnęło za sobą konkretne działania.

Czy wiecie, kiedy zaczyna się nasze życie wieczne? Moją uwagę na to zwrócił kiedyś Grzegorz Kramer SJ mówiąc, że dzieje się to w momencie naszego poczęcia (a nie śmierci, jak zawsze o tym myślałem). Któregoś poranka, gdy świat zmagał się już z pandemią, podczas rozmyślań nad Słowem przyszła mi do głowy pewna refleksja. Ja, Ty jako Myśl Boga istnieliśmy w Ojcu od zawsze. A skoro poniekąd byliśmy w Bogu od wieków, a gdy się rodzimy, to od razu do nieśmiertelności, to chrześcijańska perspektywa życia wiedzie „od zawsze do zawsze”! Chyba każdy chciałby wyjść z epidemii koronawirusa cało i jak najszybciej wrócić do normalności, ja też. Boimy się cierpienia. Ale to, co może nam dawać pocieszenie, to myśl, że cały nasz obecny lęk tyczy się tego małego odcineczka, jakim jest życie doczesne na tle życia jako takiego.

 

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Już nie dajesz rady? Jak nie stracić wiary w czasie pandemii
Komentarze (2)
TS
~Taki Sobie
30 kwietnia 2020, 10:40
Dokładnie tak, nie zapominając przy tym, że sprzedawanie ludziom znerwicowanym, zalęknionym dodatkowego lęku jest robieniem im krzywdy i nijak się ma do "strapionego pocieszyć" ". Wielcy tego świata i tak nie słuchają nawolywań do pokuty, więc odbiorcami tych podszytych lękiem opowieści o karze Bożej trafia do tych najsłabszych. Lęk jest niefajny, a zycie w lęku prowadzi do agresji, depresji, załamań. I nikt nie podważa że Bóg za złe karze a za dobre wynagradza, tylko nasze ludzkie postrzeganie kary i nagrody nijak się pewno ma do tego co zrobi Bóg. Wchodzenie w buty Boga nigdy się dobrze nie kończyło. Jak ktoś wierzy tylko że strachu przed karą ok, nie moja sprawa, ale gdyby tak było to równie dobrze że strachu/lęku można się nawrócić na cokolwiek. Lęków o swoją wiarę jakoby zagrozoną jakimkolwiek - izmem też nie rozumiem, czy można komuś odebrać wiarę w Boga?
AB
~Alicja Boroń
30 kwietnia 2020, 09:02
Pan Bóg jednak cierpienie dopuszcza, z jakichś powodów. Więc nie do końca jest tak, że w ogóle "nie maczał w tym palców"