Jestem jak pitbull [WYWIAD]

ks. Pavel Rudman (Fot. mc/aj)
Pavel Rudman/ Jarosław Mikuczewski SJ

W sytuacji, w której ktoś chce skrzywdzić moją młodzież, "nie waham się przegryźć mu szyi". W obronie moich dzieci jestem jak pitbull - mówi ks. Pavel Rudman.

Jarosław Mikuczewski SJ: Pierwszy raz w Polsce?

Ks. Pavel Rudman: Nie, dość regularnie pojawiam się tutaj przy okazji moich studiów z prawa kanonicznego na UKSW w Warszawie. Wcześniej studiowałem na KUL-u w Lublinie teologię. Specjalizację robiłem z demonologii i etnologii religii.

Skąd wybór właśnie takiej specjalizacji? Ciekawość?

Kultura, w której pracuję na Białorusi (sam pochodzę z Polesia), pełna jest "wrózekw", różnorakich "babć". Bardzo często bywa, iż ludzie po Mszy św. idą jeszcze do takiej "babci", aby ta dopełniła całości jakimiś czarami. Moją pracę magisterską pisałem właśnie o wpływie magii i aktów spirytystycznych na życie człowieka.

Co oprócz okultyzmu jest wyzwaniem dla Kościoła na Białorusi?

Na pewno trzeba wspomnieć o problemie ateizacji (w tej chwili jej nie ma), obecnym już od przeszło 70 lat. Przez cały ten okres wmawiano ludziom, że Boga nie ma. Skutek jest taki, że mamy teraz grupę ludzi w wieku 35-50 lat, która nie była w ogóle katechizowana. O Bogu nauczano tylko w domach. Do dziś można jeszcze spotkać ręcznie przepisywane egzemplarze Pisma Świętego. Ludzie kopiowali od siebie również modlitewniki. Mam w parafii kilka starszych pań, które modlą się z takich właśnie książeczek. To są skarby, z których można w przyszłości zrobić muzeum.

A co Ciebie przyciągnęło do wiary? Ręcznie przepisany modlitewnik…?

Otóż moja historia jest następująca. Moja mam byla prawosławna (jest po komunii), tato był katolikiem, o czym dowiedziałem się podczas mojej Komunii świętej. Ojciec zginął, jak miałem półtora roku. Gdy dorastałem, obserwowałem wiarę moich babć. Nikt wówczas nie mówił, że ktoś jest katolikiem, a ktoś prawosławnym. Dopiero w wieku 11 lat, gdy byłem w gimnazjum, odwiedziłem moją nauczycielkę, która była katoliczką. Pamiętam, że w domu miała różne święte obrazy. Zainteresowałem się tym. W naszym mieście pallotyni budowali wówczas kościół. Postawiony był dopiero fundament, a Msze św. sprawowane były w piwnicy. Z ciekawości poszedłem odwiedzić to miejsce. Zrobiłem sobie taką wycieczkę, by zobaczyć, jak to wygląda. To było 8 października 1994 roku.

Co za szczegółowa pamięć tego wydarzenia. Podziwiam.

Tak, pamiętam ten dzień jak dziś. Kapłan, którego wówczas spotkałem, zrobił bardzo ciekawy chwyt. Przywitał mnie osobiście, podając mi rękę. On miał taki zwyczaj, że na początku i na końcu Mszy św. witał się z wiernymi. Zaprosił mnie potem do służenia przy ołtarzu, do bycia ministrantem. Pamiętam, że odpowiedziałem, że ja nic nie umiem, a on na to: "Ja ci będę podpowiadał".

I co? Podpowiadał?

Tak. To była dla mnie bardzo ważna osoba. Był jak ojciec, którego tak wcześnie straciłem. Dzięki niemu nauczyłem się języka polskiego. W rodzinie nie mam nikogo z Polski. Po roku przyjąłem Komunię świętą i wówczas moja mama powiedziała mi, że ojciec był katolikiem.

Byłeś ministrantem, przyjąłeś Pierwszą Komunię Świętą. I od tego momentu wszystko było już ładnie poukładane?

Oj nie. W wieku 15 lat przeżyłem poważny kryzys wiary. Powiedziałem wówczas sobie: "Boga nie ma". Nie może być, skoro na świcie jest taka niesprawiedliwość. Tyle złych osób żyje i dobrze się mają, a ja straciłem ojca, który był taki dobry. Wtedy chyba najbardziej mi go brakowało. Z opowiadań rodzinnych wiem, że gdy byłem niemowlakiem, to tylko on wstawał do mnie w nocy. Matka spała. Wszystko robił tato, wracał z pracy, siadał z nami, dziećmi, i bawił się. Do tej pory wyraźnie czuję jego obecność w moim życiu.

Jak to odczuwasz ?

Nie tak dawno, jadąc samochodem, zasnąłem za kierownicą. Ujrzałem wówczas mojego tatę siedzącego obok mnie i mówiącego, bym patrzył na drogę. Momentalnie otworzyłem oczy i zobaczyłem, że jadę prosto na ciężarówkę. Ojciec uratował mi wówczas życie. Jego obecność czułem również w noc przed moimi święceniami kapłańskimi, które w wyniku różnych nieplanowanych okoliczności wypadły dokładnie w rocznicę jego śmierci. O godzinie 12.37, wtedy gdy mój tato umierał na rękach mamy, ja, 25 lat później, przyjmowałem święcenia kapłańskie. To bardzo mocne doświadczenie.

Nie maiłeś łatwego dzieciństwa. Brak ojca, trudne warunki materialne.

To był w ogóle niewesoły czas w naszym kraju. Końcówka lat osiemdziesiątych, upadek Związku Radzieckiego. Każdy brał, co mógł wziąć, powszechne rozkradanie państwa. Przeżywaliśmy wtedy głód w rodzinie. Wiem, jak smakuje suchy chleb z gorącą wodą na śniadanie. Mama pracowała w szpitalu, żeby nas jakoś utrzymać. W wieku 16 lat zacząłem już samodzielnie zarabiać pieniądze.

Co konkretnie robiłeś? Roznosiłeś gazety? Pracowałeś w piekarni?

Nie. Upiększałem ludziom mieszkania. Malowałem pokoje. Tworzyłem graffiti. Jestem graficiarzem [śmiech]. Do tej pory zresztą zdarza mi się coś tworzyć. Oczywiście na legalnych ścianach i tylko chrześcijańskie motywy.

Wróćmy do kryzysu wiary piętnastolatka. Jak dalej rozwijała się akcja?

Po pół roku tej ciemnej nocy pewnego dnia odwiedziła mnie zakonnica, pallotynka. Pewnie już tego nie pamięta, teraz mieszka w Warszawie. Była naszą katechetką. W ten dzień byłem na kacu po nocnej imprezie. Słyszę dzwonek do drzwi, otwieram i widzę ją. "Po coś przylazła?" - wymamrotałem. "Pamiętaj, by twój ojciec nie wstydził się za ciebie przed Bogiem" - stanowczo, wyraźnie powiedziała i odeszła.

Mocne słowa.

Przypomniałem je podczas mojej Mszy prymicyjnej, na której była siostra. Powiedziałem wtedy: "Za mną stoi prawie setka księży, to, co powiem, może nie jest do końca teologiczne, ale jestem przekonany, że dzisiaj tacie nie jest za mnie wstyd". Patrząc na to wszystko, mogę dzisiaj powiedzieć, że tak wczesna śmierć mojego ojca była dla mnie błogosławieństwem.

Odważne stwierdzenie.

Pracując z młodzieżą, doskonale wiem, co to znaczy głód ojca, jak ważna jest jego obecność w świecie dziecka, jak gorzko smakuje brak miłości i opieki rodzica. Od czasu święceń na moich drzwiach wisi kartka z napisem "Moje kapłaństwo nie jest drogą po mundury i zaszczyty, ale walką po stronie słabych i tych, którzy upadli". Postanowiłem również, że bez względu na cenę chcę być ojcem dla młodych, z którymi będę pracował. Często organizuję spotkania dla rodziców, na których mówię, że nie wystarcza dzieciom to, że mają komputery czy jakieś zasoby materialne. One potrzebują waszego czasu i miłości.

I co? Słuchają Cię?

Oczywiście.

Wracając do Twojej karteczki z postanowieniem. Czy zdarza Ci się dopisywać do niej nowe treści?

Chodzi ci o inne postanowienia?

Dokładnie o tym myślałem.

Od dłuższego czasu wierny jestem zasadzie, że połowę ofiarowanych mi przez ludzi pieniędzy wkładam do koperty i anonimowo wysyłam do rodzin, o których wiem, że brakuje im ojca lub ojciec pije alkohol.

Musisz mieć sporo pieniędzy.

Mam zasadę, że nie biorę pieniędzy za moją posługę kapłańską. U mnie chrzty, pogrzeby, śluby są za darmo. Niestety nie wszystkim się to podoba i nie myślę tu o moich parafianach. Nie narzekam jednak na brak funduszy. Co roku dzięki ofiarodawcom jestem w stanie dwa razy w roku zabrać dwudziestoosobową grupę młodzieży w góry do Polski. Stać mnie na to [śmiech].

Kto bogatemu zabroni.

To pieniądze ludzi, którzy widząc, że ja jako kapłan nic dla siebie nie biorę, nie gromadzę bogactw, wspierają moje pomysły. Nauczyłem się tego od mojego proboszcza, którego plebania mieściła się w małym baraku i zawsze była otwarta dla ludzi, tak jak znajdująca się tam lodówka. Nigdy mu niczego nie brakowało. Powtarzał nam: "Jeśli w swojej pracy będziecie inwestować w ludzi, Pan Bóg zawsze wam pomoże. Jeśli choć jeden raz weźmiecie dla siebie - wszystko przegracie".

Znany jesteś ze swojej zdolności do wskrzeszania.

Rozumiem, że chodzi ci o przywracanie do życia różnych ciekawych inicjatyw? Faktycznie udało się z grupą przyjaciół przywrócić do życia pielgrzymkę do narodowego sanktuarium w Budsławiu. Początkowo organizowali to werbiści, później z braku chętnych inicjatywa zaczynała pomału gasnąć. Obecnie jest to największa pielgrzymka na Białorusi, trwa 16 dni, ma 537 km drogi i 400 uczestników. Ta pielgrzymka to propozycja rekolekcji dla tych, którzy odeszli od Kościoła i chcą do niego wrócić. Zeszłoroczny temat brzmiał: "Dziesięć powodów, dla których chrześcijaństwo jest spoko".

Jestem pod wrażeniem. A oprócz wskrzeszania, czy masz jakieś własne inicjatywy?

Jedną z nich jest coroczny koncert muzyki alternatywnej. Od pięciu lat wynajmujemy salę, załatwiamy wszystkie koniecznie pozwolenia i gromadzimy ludzi wokół różnych rodzajów muzyki. Tam jest hip-hop, rap, breakdance, rock, funk. Muzyka nie jest ciężka. To są piosenki religijne w nowych aranżacjach. Pewnie w Polsce nie śpiewacie "Serdeczna Matko" w wersji rap, a u nas owszem [śmiech].

Faktycznie, ten tekst u nas raczej tradycyjne ma brzmienie. Choć być może w tym momencie rzuciłeś wyzwanie nadwiślańskim raperom? Jakie jeszcze macie ciekawe tytuły?

Ogólnie muzyka jest chrześcijańska, zapraszamy zespoły nie tylko katolickie, pojawiają się też protestanci. Chcemy, by wydarzenie to było ekumeniczne. Na koncert może przyjść każdy, wierzący lub niewierzący. To ma być bardziej świadectwo wiary niż wyłącznie impreza muzyczna. Podczas zeszłorocznej edycji, podczas otwarcia wystąpiłem w sutannie razem z biskupem, zaraz potem przebrałem się w podarte dżinsy i T-shirt i zasiadłem za perkusją razem z moim zespołem młodzieżowym. To był szok dla moich parafian, oni nigdy nie widzieli proboszcza grającego na perkusji w podartych spodniach.

To rzadki widok również w Polsce. Powiedź coś więcej o Twoim zespole.

Nazywamy się The Crossway, czyli "skrzyżowanie". Nazwa nawiązuje do momentu, w którym są młodzi w wieku 15, 14 lat. Są na skrzyżowaniu różnych dróg. Z jednej strony rodzice, z drugiej problemy, z trzeciej koledzy i jeszcze w tym wszystkim Pan Bóg.

Jakie jest Twoje miejsce na tym skrzyżowaniu? Jesteś policjantem kierującym ruchem?

Na pewno nie policjantem. Nie zmuszam ich do żadnej drogi, zawsze daję im prawo wyboru. Pokazuję dwie drogi i uczciwie mówię, co może ich na nich czekać.

Trochę to wygląda na bezstresowe wychowanie.

Nie do końca. Z młodzieżą nie jestem na "ty". Nie pozwalam, by młodzi zwracali się do mnie po imieniu. Jestem dla nich księdzem Pawłem. Oczywiście gdy stają się pełnoletni i już z nimi nie pracuję, mówimy do siebie po imieniu. Obecnie już chyba z ponad setką młodych ludzi jestem w relacjach przyjacielskich, gdzie jesteśmy ze sobą na "ty". Młodzi, z którymi pracuję, wolą mnie nazywać "padre". Mówią, że "ksiądz" to jakieś takie trochę chłodne.

Masz sporą gromadkę dzieci. Jakim jesteś dla nich ojcem?

Przede wszystkim jestem szczęśliwym ojcem. Mam nieustanny kontakt z moją młodzieżą. Nawet teraz będąc tu, w Krakowie, dzięki Internetowi, mogę się z nimi komunikować. Właśnie dzisiaj dostałem telefon od jednej młodej osoby, której pomagałem w lekcjach historii. Miała ona problem, by uzyskać ocenę wyższą niż 7 w 10-stopniowej skali. Wczoraj udało się jej otrzymać 9. To duży sukces i wielka radość dla mnie, zwłaszcza że instruowałem ją, jak się prawidłowo uczyć, jak zapamiętywać daty i wydarzenia historyczne. Kazdy z nich jest mi drogi…

Jesteś wyrozumiały, łagodny?

Myślę, że tak. Choć w sytuacji, w której ktoś chce skrzywdzić moją młodzież, "nie waham się przegryź mu szyi". W obronie moich dzieci jestem jak pitbull, bez względu na to, kto przeciw mnie stoi. Bywają takie sytuacje, w których muszę interweniować, bo dochodzi do przemocy domowej. Jadę wówczas po mojego przyjaciela z seminarium, rosłego faceta, i uspokajamy sytuację na miejscu. Oczywiście jeśli sami młodzi robią coś złego, nie unikam upominania ich. Nie robię tego w formie krzyku, nie wymierzam im żadnej kary. Chodzi raczej o spokojną rozmowę i wskazanie na to, co w mojej ocenie nie jest dobrym zachowaniem. Raz na miesiąc mamy taką praktykę "szczerych piątków". Siadamy wtedy przy herbacie i każdy może otwarcie, prosto w oczy powiedzieć drugiej osobie, co w jej zachowaniu jest nieprawidłowe.

Wydaje się, że bardzo dobrze poznałeś duszę młodych na Białorusi. Co Twoim zdaniem jest ich największą tęsknotą?

Bycie z nimi. Proste bycie obecnym w ich życiu, w tym, co przeżywają. Jednak trzeba tu zachować pewną rozwagę. Na mojej pierwszej placówce zbyt mocno przywiązałem młodych do siebie i w momencie, w których zostałem przeniesiony, wspólnota przeżyła poważny kryzys. Doświadczenie to nauczyło mnie bardzo ważnej rzeczy: by w pracy z młodzieżą wpierw wskazywać na Boga, nie na siebie. Dalej, przypominać im, że za jakiś czas na moje miejsce przyjedzie nowy ksiądz i od nich zależy, jaki on będzie. Pan Bóg się nie zmienia. Zmieniają się tylko Jego naczynia, czyli my, kapłani.

Czego boi się to Boże naczynie imieniem Paweł?

Bać to się chyba niczego nie boję. Nawet śmierci, której rok temu patrzyłem prosto w oczy, mając mikrowylew w mózgu. Natomiast obawiam się dwóch rzeczy. Po pierwsze, czy to, co ofiaruję młodym, to, jak z nimi pracuję, jest właściwe. Po drugie, obawiam się tego, że się wypalę. Ufam jednak, że do tego nie dojdzie. Dlatego czasami odchodze w «miejsce pustynne» by pobyc samemu… Chciałbym, by na moim nagrobku był napis "Dzięki Ci, Boże, że nie zmarnowałem życia".

Tylko tyle?

No i jeszcze chciałbym, by zagrano taki fajny kawałek jednego z zespołów (coś jak wasze Elektryczne Gitary), gdzie śpiewają "…pięknie odchodzę z tego świata".

Oby jak najpóźniej zgrali Ci tę melodię, sporo jeszcze przed Tobą pracy. Dziękuję Ci za rozmowę.

Również dziękuję.

Ks. Pavel Rudnik (31 l.) święcenia przyjął w 2010 r. Obecnie  jest proboszczem parafii Miłosierdzia Bożego i MB Ostrobramskiej w Baranowiczach na Białorusi. W wolnych chwilach maluje, gra na gitarze i dużo chodzi. Najwiecej czasu spedza z młodzieżą. Skończył seminarium w Pinsku.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Jestem jak pitbull [WYWIAD]
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.