Cały duchowy rozwój jest spowity tajemnicą. Bez względu na to, jak bardzo się staramy, nie potrafimy wymusić jedności ze Świętym. Możemy jedynie oddać się w pełni kochającemu Bogu.
Kobieta, która napisała do mnie o swojej frustracji z powodu braku dobrych uczuć podczas modlitwy, po tygodniach przysłała kolejny list. Jej przeżycia ukazują, co może nastąpić, kiedy pozwolimy, by Boża łaska zwyciężyła w nas. Napisała po powrocie z czterodniowych rekolekcji ciszy, kiedy słuchała Bożych pragnień wobec niej, a nie żądała, by jej pragnienia zostały spełnione:
Miałam tam dość oczyszczające przeżycie. Pani przemyślenia należały do kilku odkrytych przeze mnie, ponieważ wykorzystałam możliwość przebywania naprawdę sam na sam z Bogiem i słuchania. Właściwie znalazłam dokładnie to, czego pragnęłam, w bardzo nieoczekiwany, lecz prawdziwy sposób — tak realny, jakbym dostała cios między oczy.
Stajemy wobec ogromnego wyzwania, gdyż nie jesteśmy w stanie wymusić na Bogu konkretnej drogi w naszym duchowym rozwoju. Jezus poruszał tę kwestię, gdy mówił o królestwie Bożym, które jest jak ziarno czekające na swoje narodziny do nowego życia: Z królestwem Bożym dzieje się tak, jak gdyby ktoś nasienie wrzucił w ziemię. Czy śpi, czy czuwa, we dnie i w nocy nasienie kiełkuje i rośnie, on sam nie wie jak. Ziemia sama z siebie wydaje plon, najpierw źdźbło, potem kłos, a potem pełne ziarnko w kłosie (Mk 4, 26-28).
Nie możemy sprawić, by miłość wykiełkowała i dojrzała, tak samo jak rolnik nie potrafi zmusić nasion, by zazieleniły się i urosły. Ziarno ma swój własny czas. Po posianiu go w ziemię rolnik ufa, że leżące w ciemności ziarno w końcu zakiełkuje. Jakże prawdziwe jest to w odniesieniu do modlitwy, kiedy siejemy ziarno miłości i mamy nadzieję na jego wzrost. W ciemnej glebie ziarno wygląda dzień po dniu tak samo, aż do chwili, gdy łupinka pęka i zaczyna się pokazywać maleńka, zielona roślinka. Gdyby patrzeć na nasionko w rzekomo puste dni, zanim się otworzy, można by pomyśleć, że absolutnie nic się nie dzieje. Kiedy otwieramy swoje serce w miłości dla Boga, przypominamy ziarno czekające na swoje duchowe kiełkowanie.
Ku większej ufności wobec Boga pobudzają mnie pamiętniki Etty Hillesum, młodej Żydówki, która zmarła w obozie w Oświęcimiu w listopadzie 1943 roku, w wieku dwudziestu dziewięciu lat. Książka Przerwane życie: pamiętnik 1941-43 szczerze ukazuje rozwijającą się więź Etty z Bogiem. Doświadczając tragedii holocaustu, Etty krok po kroku, centymetr po centymetrze zbliża się do Tego, którego poszukiwała i pragnęła poznać we wcześniejszych, niespokojnych latach rozwoju osobistego. Stopniowo poddaje swoje serce Bogu, nabierając coraz większej pewności, że cokolwiek się stanie, Bóg będzie z nią. Ma wiarę, że gdzieś wewnątrz niej jest ktoś, kto już nigdy jej nie opuści. Punkt zwrotny następuje, kiedy Etty pada na kolana, żeby się modlić:
W moim całym ciele pulsuje czasem pragnienie, by uklęknąć, jakby to ciało było stworzone i przeznaczone do aktu klęczenia. Niekiedy, w chwilach głębokiej wdzięczności uklęknięcie staje się przemożnym impulsem — z głową nisko pochyloną, twarzą ukrytą w dłoniach.
To, czy fizycznie klęczymy, nie jest tak ważne, jak klęczenie wewnętrzne. Liczy się to, czy w naszym rozwoju i przemianie wewnętrznej uznajemy swoją zależność od Boga, polegamy na Nim, by poprowadził nas do bezwarunkowej miłości. Jezus także uznał tę zależność, przechodząc własny proces poddawania się Ojcu. W Ogrodzie Oliwnym zdał się całkowicie na wolę swego Abby. Gdy wisiał na krzyżu, po pierwszym pytaniu, czy został opuszczony w tej godzinie śmierci, Jezus ponownie poddaje całą swoją Istotę Ojcu, wyznając: w Twoje ręce powierzam ducha mojego (Łk 23, 46).
Gdyby patrzeć na nasionko w rzekomo puste dni, zanim się otworzy, można by pomyśleć, że absolutnie nic się nie dzieje. Kiedy otwieramy swoje serce w miłości dla Boga, przypominamy to ziarno czekające na swoje duchowe kiełkowanie.
James Finley, dawny uczeń Thomasa Mertona, pamięta jedną z nauk sławnego zakonnika dotyczącą poddania się Bogu w modlitwie. W książce Merton's Palace of Nowhere Finley wspomina, jak Merton porównał wyzbywanie się swego ego do sytuacji zielonego jabłka na drzewie. Jabłko nie staje się czerwone, dojrzałe i soczyste przez wicie się, przepychanie i martwienie, ani przez wymuszanie, by słońce na nie świeciło. Nie, jabłko czeka uważnie, pozostając otwartym na przyjęcie soku z korzeni wysyłających odżywcze składniki w górę drzewa, czeka, podczas gdy promienie słoneczne przemieniają je. W końcu zielone jabłko staje się przepysznym owocem, gotowym do zerwania.
Otwieranie się na Boga
Kiedy prowadzę rekolekcje, na początku proszę uczestników, by "modlili się o otwartość". Jeżeli się otworzą, wówczas mogą następować cudowne przemiany. Jeśli umysł albo serce są zamknięte, niewiele może się wydarzyć. Jeżeli nasz umysł pozostaje zablokowany, tkwimy wciąż w swoich słabościach i zaabsorbowaniu sobą, źle oceniamy dobroć Boga, odmawiamy zaufania Mu i nalegamy, by było tak, jak my tego chcemy. Pan Bóg czeka, byśmy wyzbyli się wątpliwości, oporów i mogli swobodnie przyjmować to, czym chce nas obdarować.
Wzrost przez modlitwę wymaga uwolnienia od myśli, uczuć i zachowań, które przeszkadzają nam w odkrywaniu naszego prawdziwego "ja". Być otwartym w modlitwie oznacza być gotowym uznać całość tego, kim jesteśmy, a także pozbyć się tego, co już nie służy odpowiednio naszemu życiu i naszej relacji z Bogiem. W książce Otwarte dłonie Henri Nouwen opisuje ten mechanizm, opowiadając historię kobiety będącej w ośrodku psychiatrycznym, która nie chce wypuścić monety trzymanej kurczowo w wilgotnej, mocno zaciśniętej pięści. Autor komentuje:
Gdy jesteś zaproszony do modlitwy, zostajesz poproszony o otwarcie swej mocno zaciśniętej pięści i zrezygnowanie z ostatniej monety. Ale kto by chciał to zrobić? Dlatego pierwsza modlitwa bywa często bolesna, ponieważ odkrywasz, że nie chcesz puścić. Trzymasz się mocno tego, co znajome, nawet jeśli nie jesteś z tego dumny... Zatem, kiedy chcesz się modlić, pierwszym pytaniem okazuje się: Jak otwieram swoje zaciśnięte pięści? Z pewnością nie na siłę. Nie przez wymuszoną decyzję. Może uda ci się odnaleźć swoją drogę do modlitwy dzięki uważnemu wsłuchaniu się w słowa, które anioł wypowiedział do Zachariasza, Maryi, pasterzy i kobiet przy grobie: "Nie bój się".
Strach może powodować, że kurczowo trzymamy się swoich starych dróg. Lęk powstrzymuje nas także przed przyjęciem tego, co nowe. Bardzo dobrze pamiętam swoje obawy, kiedy próbowałam nowego sposobu medytacji. Przez ponad trzydzieści lat moja poranna modlitwa skupiała się na codziennym rozważaniu fragmentów Pisma Świętego. Potem nastąpił czas, kiedy słowa Biblii (właściwie jakiekolwiek słowa) wypełniła cisza, która wciągała mnie w bezruch i ciszę Boga. Medytacja nad Pismem Świętym zawsze wydawała się najlepszą metodą. I oto teraz czułam potrzebę pozostawienia tego typu modlitwy i przejścia w niewerbalny, nie-myślowy, bardziej kontemplacyjny sposób przebywania z moim Boskim Towarzyszem. Byłam przerażona, że stracę głębokie przemyślenia, jakie przynosiło Pismo Święte. Bałam się oderwać od bezpieczeństwa myśli.
Gdy uznajemy obecność strachu, nie znika on od razu. Przez kilka lat zmagałam się, wchodząc i wychodząc z medytacji i kontemplacji. W końcu zaufanie do Boga stało się silniejsze niż moje wahania. Zdołałam wyzbyć się lęku i wejść tam, gdzie byłam prowadzona — z dala od inspirujących myśli w otwartą przestrzeń przebywania z Bogiem. W procesie tym odkryłam, że Pismo Święte wciąż może mnie inspirować i uczyć, ale w okresach innych niż czas modlitwy kontemplacyjnej.
Kiedy zmagałam się z nauką bardziej kontemplacyjnego sposobu modlitwy, miałam szczęście mieć przy sobie mądrą przewodniczkę duchową. Duchowi przewodnicy są bardzo pomocni z wielu powodów, szczególnie ze względu na naszą skłonność do błędnego oceniania doświadczenia modlitwy. Mamy własne, wcześniej wyrobione opinie o tym, jak powinniśmy się modlić, i o tym, czy nasz wzrost następuje, czy nie. Dlatego nie potrafimy spojrzeć na siebie z dystansem, by wyraźnie zobaczyć prawdę. Przewodnik duchowy jest obiektywny — słucha i zachęca nas do dochowywania wierności różnorakim sposobom modlitwy.
Moja duchowa kierowniczka rozmawiała ze mną o "wyzbywaniu się" i zachęcała do oderwania się od dawnych metod modlitwy. Oderwanie często rozumiemy błędnie jako konieczność całkowitego porzucenia albo oddzielenia od tego, co lubimy. Prawda okazuje się całkiem inna. Angeles Arrien w książce The Four-Fold Ways opisuje oderwanie jako "zdolność głębokiej troski w sposób obiektywny". Bada jeszcze dalej to pojęcie i zauważa, że prawdziwe oderwanie przynagla nas do pełnego zaangażowania, lecz powinniśmy także "być otwarci na wynik, a nie przywiązani do wyniku".
W modlitwie serce skupia się na Tym, kogo kocha. Oddajemy siebie najpełniej — jak umiemy — wielkiej Miłości, ale nie przywiązujemy się do konkretnych sposobów osiągnięcia miłosnej więzi. W moim przypadku nadal byłam w pełni więzi z Bogiem, ale kiedy przeszłam do innego rodzaju modlitwy, musiałam wyzbyć się oczekiwań względem Niego. Musiałam w proces ten włożyć swoją wiarę, zachowywać otwartość i zostawić wynik Bogu.
Rozważanie pochodzi z książki: Modlitwa osobista
Skomentuj artykuł