Zawsze byli ulubionym przedmiotem psychologicznych badań. Ich wizje, lewitacje, bilokacje, stygmaty czy inne nadprzyrodzone zdolności wciąż od nowa rozpalają nie tylko wyobraźnię prostego ludu, ale również nienasyconą ciekawość inżynierów umysłu. Święci - bo o nich mowa - nawet po śmierci nie zaznają świętego spokoju. Ale to dobrze, od tego są psychologowie, neurolodzy, psychiatrzy... Dzięki nim wiemy na pewno, że świętość nie nadprzyrodzonością stoi.
Wizje i głosy
Wielu chrześcijan zazdrości świętym ich uprzywilejowanego kontaktu z Bogiem. I zarzuca ciągle Niebo nieustającą serią pretensji i petycji: że nierówno traktuje ludzi - niesprawiedliwie przy podziale dóbr niebiańskich, że pewnie i tam liczą się plecy i znajomości. Jako rażący przykład owych nadużyć podają oczywiście własne sfrustrowane potrzeby doznań mistycznych. Przyznaję, że i ja miałem tę fazę w życiu, gdy sam sobie nadałem status "pokrzywdzonego", uzasadniając: żadnej wizji nigdy nie miałem, o głosach nie wspomnę. Jednak u progu życia zakonnego z tych niskich uczuć wyzwolił mnie pewien pobożny jezuita, który na spowiedzi w ostrych słowach pouczył mnie: "Nie proś o nadprzyrodzone dary, bo z tym będą tylko kłopoty". Posłuchałem, bo słuchać musiałem, ale bez głębszego przekonania. Takie mi się to wydało przyziemne i niskie. Dopiero późniejsze doświadczenie kapłańskie i kliniczne przekonało mnie o słuszności tamtej rady. Dziś, gdy spotykam kogoś, kto słyszy Pana Boga lub przechadza się pod ramię z Jezusem, wcale nie zazdrość mnie ogarnia, ale pełen troski niepokój. W zdecydowanej większości przypadków bowiem te nadprzyrodzone dary okazują się urojeniami lub halucynacjami, barwnymi zwiastunami zaburzeń psychicznych i chorób.
Nie mam zamiaru podważać autentyczności wizji i mistycznych doświadczeń świętych, a jedynie podkreślić, że zarówno wizje, jak i głosy nie należą do rzadkości na tej ziemi. Wystarczy kilka nieprzespanych nocy lub przemęczenie psychiczne, a nasze zmysły czy też system nerwowy zaczną nam płatać figle. Dlatego wszelkie nadprzyrodzone percepcje muszą być badane i poddawane weryfikacji naukowej. Bez tego słusznie są traktowane z nieufnością przez kościelne władze. Co prawda, owe inwestygacje najczęściej utrudniają życie prawdziwym emisariuszom Nieba, ale niewykluczone, że przyczyniają się też w znacznym stopniu do ich świętości, wyrabiając cnoty cierpliwości, pokory i posłuszeństwa, których łaska Boża nie zastąpi.
Mędrca szkiełko i oko
Taką via crucis przeszedł na przykład młody stygmatyk kapucyński, ojciec Pio, któremu zaraz na początku złą opinię wystawił wybitny lekarz i psycholog, Agostino Gemelli, franciszkanin zresztą. Ostatecznie owe ćwiczenia z pokory wyszły na dobre świętemu, choć nacierpiał się sporo i to za sprawą - było nie było - konfratra. A pomyłka nie zaszkodziła również zbytnio ojcu Gemellemu, skoro został patronem znanej wszystkim rzymskiej kliniki. Widać nawet rzetelnym naukowcom zdarzają się pomyłki, których prawdziwa nauka się nie wstydzi, a świętość - nie boi. Gorzej było z młodym malarzem krakowskim, Adamem Chmielowskim, który naprawdę skończył w szpitalu psychiatrycznym i to zaledwie po paru miesiącach spędzonych w jezuickim nowicjacie w Starej Wsi. Głęboka depresja, przez którą wtedy przeszedł, nie zamknęła mu drogi do świętości, choć zdobywać ją musiał już poza Towarzystwem Jezusowym. A kto wie, czy nie właśnie dzięki tej przedziwnej i tajemniczej dolegliwości stał się znanym tak wielu Bratem Albertem, opiekunem najuboższych. Może warto by go ogłosić patronem cierpiących na depresję, która powoli staje się plagą naszych czasów.
Tak czy inaczej, jeśli już zostawać świętym, to najlepiej tak, jak robią to niektóre kobiety: w sposób dyskretny a skuteczny. Weźmy pierwszą z brzegu, tj. niedawno wyniesioną na ołtarze Siostrę Faustynę Kowalską. Miała wizje, słyszała głosy, a nikt prawie o tym nie wiedział. Na malarstwie wcale się nie znała, a jej obraz Jezusa Miłosiernego staje się powoli najbardziej znanym w świecie obliczem Wcielonego Boga. Mimo że skończyła zaledwie trzy klasy szkoły powszechnej, napisała Dzienniczek (notabene z błędami, co oznacza, że nadprzyrodzone dary nie zastępują znajomości ortografii czy stylistyki), którym zabiła teologicznego ćwieka niejednemu uczonemu, a nawet kilku dykasteriom watykańskim. A wszystko po to, by cały świat usłyszał na nowo o tajemnicy Bożego Miłosierdzia i to w przeddzień największych okropności XX wieku. Oto typowa święta, której dzieło wymyka się ludzkim kategoriom oceny, bo nie ręką ludzką było dokonane.
Święci światów alternatywnych
Na koniec chciałbym powrócić do osób, którym zdaje się, że słyszą głosy, oglądają wizje, potrafią czytać w myślach innych ludzi, żyją w dwu równoległych światach i w swoim mniemaniu są nowymi mesjaszami, antychrystami lub nawet samym Bogiem. Jeszcze do niedawna te postaci budziły bądź lęk i przerażenie, bądź też powodowały pobłażliwe uśmiechy czy charakterystyczne gesty i porozumiewawcze spojrzenia. Dziś zdarza się to coraz rzadziej, bo osoby chore psychicznie są coraz bardziej akceptowane i traktowane z większym szacunkiem. Przyczynia się do tego zarówno postęp medycyny, pozwalający wymiernie kontrolować przykre objawy, jak też rosnąca świadomość społeczna (różnego rodzaju programy edukacyjne typu Schizofrenia - Otwórzcie drzwi!). Do sytuacji idealnej jeszcze daleko, dlatego chciałbym się upomnieć o chorych psychicznie. Stykając się z nimi, nierzadko mamy do czynienia z ludźmi heroicznymi, których cnoty pozostają nieznane tylko dlatego, że zniekształcone są chorobą lub zwykłym zapomnieniem.
Myśląc o psychicznie chorych bardzo łatwo, bo bezwiednie, popełniamy jeden zasadniczy błąd: zapominamy o tym, że oni żyją jedną nogą w naszym świecie, drugą zaś w równie realnym, choć wyimaginowanym świecie choroby. Przebywając wśród nas, są tacy jak my, gdy jednak przechodzą tę cienką granicę świata alternatywnego, te same przedmioty i otaczający ich ludzie nabierają nowego, obcego normalnej percepcji znaczenia. Tylko Bóg wie, jak wielkie cierpienia muszą oni znosić i przez jakie doświadczenia przechodzić. I to zarówno w świecie realnym (poczucie obcości, odrzucenie nawet ze strony najbliższych, degradacja społeczna i zawodowa itp.), jak i wyimaginowanym, który dla nich - powtarzam - jest realny (np. przerażające wizje i koszmary, uciążliwe urojenia czy manie prześladowcze, depersonalizacje i dekompensacje osobowości itd.). Niczego nie zmieni fakt, że nam, stojącym obok, ich wizje, urojenia, skoki nastrojów, myśli natrętne i samobójcze wydają się absurdem i wytworem chorego umysłu. Dla nich jest to rzeczywistość tak samo namacalna, jak dla osoby zdrowej fotel, na którym siedzi, czytając tę książkę. Dlatego zwyczajne i proste życie w ich wydaniu to pewnie już droga do świętości, czego nie można powiedzieć o nas, zdrowych.
Skomentuj artykuł