Lekcja Króla Dawida
Turniej się skończył, medale przyznane, hymny odśpiewane. Gasimy telewizor, czas spać. Ale… czy jednak przygoda z „Trzecim Królem” może nas do czegoś zainspirować? Czego to niby można się nauczyć od… skoczka narciarskiego, zapyta ktoś.
Jest rzeczą osobliwą, że w TOP5 zawodników światowego narciarstwa (mówiąc, rzecz jasna, o skokach narciarskich) dwóch zawodników pochodzi z kraju, w którym, jakkolwiekby patrzeć, nie ma wielkich tradycji sportów zimowych. Mowa o Kamilu Stochu i Adamie Małyszu. Do wspomnianych „dwóch Króli” dołączył ostatnio (szóstego stycznia, a jakże) Dawid Kubacki, świeżo upieczony zwycięzca Turnieju Czterech Skoczni (TCS), czyli najbardziej prestiżowej imprezy w skokach z przeszło siedemdziesięcioletnią historią.
Turniej się skończył, medale przyznane, hymny odśpiewane. Gasimy telewizor, czas spać. Ale… czy jednak przygoda z „Trzecim Królem” może nas do czegoś zainspirować?
Czego to niby można się nauczyć od… skoczka narciarskiego, zapyta ktoś. Mówiąc półżartem, na pewno trzymania diety. Bardziej serio – wielu z nas ma za sobą wiele lat kibicowania skoczkom; czy oprócz sportowej rozrywki mają nam oni coś do zaoferowania? Myślę, że patrząc wstecz nieco szerzej, wyczyny naszych skoczków w ostatnich trzech latach mogą nie tylko wywoływać radość i poczucie dumy zagorzałych fanów sportów zimowych, lecz także prowokować do pytań przydatnych każdemu w codziennym życiu.
Zasadę, którą kierują się nasze Orły i o czym usłyszymy od nich w każdym niemal wywiadzie, sformułował niegdyś słynny trener Mika Kojonkoski: „Pogoń za dobrym skokiem to nie pogoń za długością i ocenami za styl, lecz przede wszystkim za zdobyciem odpowiednich podstaw, by to osiągnąć” (J. Gangdal, Mika Kojonkoski. Tajemnica sukcesu). W wypowiedziach skoczków do znudzenia powtarzają się wariacje wyrażeń: „jestem zadowolony z pracy”, „muszę się skupić na tym, co mam zrobić”, „mam kilka zadań na dzisiejszy dzień”. Nie słyszymy, że „celem jest złoty medal”, „muszę wygrać”, a raczej: „muszę to przeanalizować z trenerem i pracować dalej”. Efekty, jakie są, każdy widzi.
Wydaje się, że dziś sukcesy sportowe trochę nam spowszedniały. Mamy wielkie osiągnięcia w lekkoatletyce, sportach zespołowych, nie ośmielę się nawet spróbować ich wszystkich wymienić. Jednak w samych skokach jest chyba coś na tyle wyjątkowego, że wybiły się na tle godnych konkurentów. Choć w wielu sportach mieliśmy na przestrzeni dwudziestu lat wspaniałe sukcesy, żaden chyba sport (niech mi wybaczą fani siatkówki) nie przyciągał tak gigantycznych widowni, co medale Adama Małysza.
Kiedy Małysz wygrywał TCS w 2001 roku, wydawało się, że objawił się na naszym horyzoncie niczym rycerz z romantycznej ballady, by zawojować sportowe areny całego świata i tym samym serca kibiców. Rangi spraw wagi państwowej i obrony narodowej dumy nabierały rozgrzewające telewizory pojedynki z niemieckimi superskoczkami Hannawaldem i Schmittem. Sukcesy sportowe Małysza, mimo zainteresowania wszędobylskich mediów, owiane były otoczką tajemnicy – on sam jawił się jako skromny bohater, z trudem odnajdujący się przed kamerami i jąkający się w trakcie wywiadów, używający różnych, enigmatycznie brzmiących „zaklęć” typu: „oddać dwa dobre skoki”, „nie spóźnić odbicia” itd. Były to czasy pierwszej „Małyszomanii”, która jako taka, momentami ostygająca, lecz wciąż budząca zainteresowanie, trwała dekadę.
Pewien ekspert powiedział, że skoczek pokroju Małysza zdarza się raz na sto lat. Nie musieliśmy jednak długo czekać, aż pustka po zakończeniu kariery przez wiślanina została wypełniona przez „rakietę z Zębu”. „Era Stocha” znów przyniosła okres obfity w osiągnięcia najwyższych lotów, więc nie zdążyliśmy nawet zacząć narzekać na brak wrażeń związanych z sukcesami skoczków. Nieco wcześniej co drugi dziennikarz pytał Stocha, czy będzie „drugim Małyszem”. Odpowiedź: „Nie, jestem i będę Kamilem Stochem”. Po chwili dołączyli do niego koledzy, nie tylko dotrzymujący mu kroku, ale też zgarniający laury na własny rachunek.
A zatem, rok po roku, zabawa w skoki zmieniała powoli swoje oblicze: zamiast poetyckiego jeźdźca, mamy obecnie okazję obserwować „armię zawodową” zwycięzców tworzących zgrany zespół ułożonych, klasowych sportowców, który jest raczej ucieleśnieniem organicznej „pracy u podstaw”. Wizerunek mitycznego herosa, który (choć oczywiście musiał ciężko zapracować na rezultaty) zdawał się samotnym, przybyłym z odległej krainy wymarzonym bojownikiem, zuchwale sięgającym po to, co zawsze zdawało się zarezerwowane dla tych „lepszych” – został zdetronizowany przez działających „na chłodno” profesjonalistów. Wszyscy kochamy romantycznych bohaterów, schody zaczynają się, gdy dociera do nas, że tacy nie urodzili się z nartami na nogach ani nie przyniósł ich bocian. Każdy z nich miał swoją drogę, okupioną celowym, zaplanowanym wysiłkiem. Nie mamy już wymówki – dzisiaj z dokładnością kamery szybkobieżnej oglądamy każdy ruch ręką Stocha, a na dziesięciu portalach czytamy raz po raz o „dobrze wykonanej pracy” Kubackiego.
Wszystkim zaciekawionym postacią nowej gwiazdy na naszym firmamencie sportowych idoli na pewno przewinęły się już przez przeglądarkę artykuły o chłopcu, który „nigdy talentem nie był”, „bardziej nadawał się do sumo” i raczej przypominał „pulpecika”, a nie materiał na porządnego skoczka. Jednocześnie dowiadujemy się, że Dawid Kubacki od zawsze odznaczał się pracowitością, która pozwalała mu, nie oglądając się na nikogo, pokonywać stopniowo zdolniejszych, jednak mniej wytrwałych kolegów ze skoczni. Mijały lata, a on z uporem robił swoje, to, co kochał, by ostatecznie wspiąć się na wyżyny.
Nie chodzi o to, byśmy karmili się banałami o marzeniach, którym wszechświat kibicuje, ani o „wzięciu spraw w swoje ręce”, ani nawet o samą pracowitość. Tym, co, jak się zdaje, może przydać się każdemu, czy to będzie sfera relacji, zawodowa czy religijna, to zmiana myślenia i codziennego działania: od liczenia na kolejnego bohatera, który przyniesie zastrzyk pozytywnych emocji i chwilową poprawę sytuacji, do patrzenia na rzeczywistość, która wymaga zainteresowania i zaangażowania, na miarę pragnień. Marzę, by mieć lepsze relacje – z czego tak naprawdę korzystam, czy w ogóle do tego dążę? Czy pytam innych „jak to zrobić”? Czy jestem gotowy na zmiany, jeśli okażą się konieczne? Czy szukam odpowiedzi? A jeśli szukam i znajduję, to czy każdego dnia postępuję według nich? Jezuita William J. O’Malley pisał, że widoczne zmiany w człowieku wymagają czasu i pracy i pewnie dlatego „zdarzają się tak rzadko” (William J. O’Malley, Efekt WOW. Wskrzesić wiarę ). Gwarancji na „zdobycie medalu” w jakiejkolwiek sferze nikt nam nie da, to jasne. Co jednak mogę zrobić i co faktycznie robię, bez oglądania się na innych, by potraktować siebie serio, nawet jeśli widzę w sobie zaledwie „pulpecika”, a nie wysportowanego kozaka „od kołyski na podium”?
Jeszcze jedno. Słyszałem kiedyś uwagę, że takie wskazania kłócą się z chrześcijańską wiarą w działanie łaski i mogą doprowadzić do ulegnięcia kryptopokusie do samozbawienia czy innego rodzaju pelagianizmu. W Ewangelii co rozdział można jednak przeczytać o spotkaniach Jezusa z ludźmi, podczas których pyta bądź wskazuje na ludzkie działanie, zaangażowanie. Od niego wiele zależy. To, jak się zdaje, przejaw szacunku Boga do człowieka, który traktuje nas poważnie. „Idź, a od tej chwili już nie grzesz” (J 8,11), „jeśli chcesz osiągnąć życie, zachowuj przykazania” (Mt 19,17), „to zaś należało czynić, a tamtego nie opuszczać” (Mt 23,23) itd. Od Kubackiego po skoku w gorszych warunkach czasem słyszeliśmy: „Zrobiłem, co mogłem, o reszcie nie myślę, bo nie mam na to wpływu”. Jak widzimy, ostatecznie, w stosownej chwili, okazał się „trzecim Królem” i przyniósł złoto.
Skomentuj artykuł