Miłość i służba
"Dla mnie kluczem do zrozumienia i przeżywania tajemnicy miłości stały się Ćwiczenia duchowne św. Ignacego Loyoli. Ojciec Ignacy ćwicząc, inicjuje, wtajemnicza i w ten sposób odkrywa w ludziach drogi miłości, wieńcząc je Kontemplacją pomocną do uzyskania miłości". O miłości i służbie z o. Stanisławem Pomykałą, polskim jezuitą pracującym w Nowosybirsku, rozmawia Józef Augustyn SJ.
Co zdaniem Ojca powinno być najważniejsze w życiu człowieka?
Miłość! Ona nie powinna, ona jest, czy nam się to podoba, czy nie, najważniejsza w życiu człowieka, bo Bóg jest miłością. Ona jest tym, czego zawsze pragnąłem i czego szukam od dziecka. To moje jedyne nienasycenie. W miłości się gubię i odnajduję, ona mnie zbawia. Miłość jest pragnieniem każdego ludzkiego serca, ponieważ człowiek został stworzony z miłości i do miłości. Jeśli brzmi to banalnie, to tylko dlatego, że świat – przez wyobcowanie się od Boga – dewaluuje jej znaczenie, a nawet samo brzmienie słowa „miłość”. Jednak mimo to była i jest ona nie tylko dla mnie najważniejsza, ale dla nas wszystkich i dla każdego indywidualnie! To ona, według mnie, wyzwala człowieka nawet z największych jego zniewoleń czy ograniczeń i z wszelkich ludzkich sprzeczności, zmieniając walkę w jedność przeciwieństw.
Jak zatem mówić o miłości, by nie brzmiało to banalnie?
Trzeba ją mieć. Trzeba kochać! O miłości nie można tylko mówić, o niej albo lepiej nią trzeba świadczyć. To ona mówi. My możemy jej doświadczać, żyć nią nawet, ale tak naprawdę nie jesteśmy w stanie jej do końca wyrazić. Ona jest bowiem darem i łaską, pokorą i tajemnicą. Trzeba być wtajemniczonym w miłość, by chodzić jej drogami i poznać ją. My nie mamy nad nią władzy. Ona jest Panem.
Dla mnie kluczem do zrozumienia i przeżywania tajemnicy miłości stały się Ćwiczenia duchowne św. Ignacego Loyoli. Ojciec Ignacy ćwicząc, inicjuje, wtajemnicza i w ten sposób odkrywa w ludziach drogi miłości, wieńcząc je Kontemplacją pomocną do uzyskania miłości (Ad amorem). W zawartych tam uwagach czytamy między innymi: „Miłość winno się zakładać więcej na czynach niż na słowach” (Ćwiczenia duchowne 230), a także „Miłość polega na obopólnym udzielaniu sobie, a mianowicie na tym, aby miłujący dawał i udzielał umiłowanemu tego, co sam posiada, [...] i znów wzajemnie, żeby umiłowany udzielał miłującemu” (Ćwiczenia duchowne 231). W życiu duchowym postąpią więc ci, którzy wyzwolą się z fałszywej miłości własnej, samowoli oraz interesownego wyrachowania czy też dążenia do własnej korzyści. Jednym słowem ci, którzy uwolnią się od karykatury miłości, jaką jest ludzki egoizm.
Wspomniana kontemplacja Ad amorem inicjuje albo – inaczej mówiąc – wtajemnicza osobę, która odprawiła już całość Ćwiczeń ignacjańskich, w nową, codzienną rzeczywistość – w życie na co dzień miłością. Jednak już na samym początku Ćwiczeń, w fundamencie, św. Ignacy pisze: „Człowiek po to jest stworzony, aby Boga, Pana naszego, chwalił, czcił i Jemu służył, a przez to zbawił duszę swoją” (Ćwiczenia duchowne 23). To samo można też powiedzieć i tak: „Mężczyzna i kobieta po to są stworzeni, aby Ojcu, Panu naszemu, byli wdzięczni, szanowali Go, służyli Mu i przez to osiągnęli zbawienie, wieczne zjednoczenie z Nim”. Być zatem wdzięcznym Stwórcy, głęboko szanować Go, licząc się z uwielbieniem z Nim w tobie samym przebywającym i oddając się Jemu w tobie i przez ciebie się trudzącemu – to dla mnie trzy z czterech podstawowych wymiarów – imion miłości: wdzięczność, szacunek i oddanie-służba.
Czwarty wymiar i imię miłości – zbawienie – jest zjednoczeniem z Bogiem, niezasłużoną, ale przyjmowaną na co dzień przez wdzięczność, szacunek i służbę-oddanie łaską miłości. Wdzięczność, szacunek, oddanie-służba i zjednoczenie odnoszą się przede wszystkim do naszej relacji z Panem, ale w równej mierze też i do relacji z bliźnimi i traktowania samego siebie, bo kochać Pana, to właśnie znaczy kochać siebie. I kochać bliźniego jak siebie samego, znaczy kochać Pana! Każdy mężczyzna i każda kobieta, zależnie od tego, czy żyją oni w małżeństwie czy też w celibacie albo w ślubowanej czystości, i w ogóle każdy człowiek niezależnie od jego wieku i nawet każde stworzenie w ten właśnie sposób przez wdzięczność-chwalenie, szacunek-uwielbienie, oddanie-służbę idzie i dochodzi do Pełni Zjednoczenia w Miłości z Bogiem Trójcą!
Człowiek jednak często nie potrafi przekraczać samego siebie i swoich ograniczeń.
Tak, bo trzeba to czynić poprzez relacje, a nie wyrzekając się ich. Łatwiej jest odejść. Życiowe słabości, ograniczenia możemy godnie nieść tylko dzięki budowaniu relacji z Bogiem i drugim człowiekiem. Tymczasem przeżywanie transcendencji Boga bywa często rezygnacją z nawiązywania relacji z Nim immanentnym, przebywającym w stworzeniach, w ludziach i w nas samych. Bóg w swej transcendencji stał się dla nas bardzo odległy. Nie potrafimy przeżywać Jego immanencji, trwania w nas. Nie widzimy, że Bóg w nas mieszka, że nasz trud i starania to także i przede wszystkim Jego wysiłki. Wiele kryzysów, które przeżywa współczesny człowiek w życiu indywidualnym, ale także społecznym, politycznym czy religijnym, wynika z owego wyobcowania się, braku relacji z Bogiem immanentnym, przebywającym w nim samym.
Jeśli nie ma w nas chęci tworzenia prawdziwej i głębokiej relacji z Panem, relacji opartej na wspomnianych trzech wymiarach z ignacjańskiego fundamentu, nie możemy budować relacji z drugim człowiekiem. Jeżeli nie czczę Boga w sobie, nie chwalę Go i nie służę Mu, nie będę umiał czynić tego także w drugim człowieku. Szczere i prawdziwe oddawanie czci i chwały Bogu nie wypływa ze strachu przed Nim jako Istotą transcendentną. Transcendencja Boga jest prawdą i obroną Jego immanencji, przebywania w nas przed subiektywizmem. On jest obecny w każdym ludzkim doświadczeniu: w szczęściu i cierpieniu, młodości i starości, w życiu i śmierci. Jeśli nauczymy się w sobie czcić Boga, będziemy umieli dostrzec Go i pokochać w każdym człowieku.
Jak zatem uzdrowić relacje z Bogiem i bliźnim?
Ważna w tym kontekście wydaje się wdzięczność Bogu za wszystkie dary, które od Niego otrzymujemy. Kiedy jesteśmy wdzięczni, czujemy się od Boga zależni, odpowiadamy wzajemnością na miłość. Jeśli nie dziękujemy Mu, chcemy niejako uniezależnić się od Niego, uczynić się panem sytuacji. Traktujemy wtedy drugiego człowieka nie jak brata, w którym obecny jest Bóg, ale jak zagrożenie i konkurencję. Jeśli natomiast swoją rzeczywistość – ciało, duszę i ducha; uczucia, zdolności, cierpienie, radość i płacz – odbieramy jako Boży dar, spotkanie z drugim człowiekiem nie jest spotkaniem z rywalem, ale z bratem, który tak jak my bywa szczęśliwy, śmieje się, ale także cierpi i płacze. Będziemy wówczas umieli odnaleźć w nim obecność Boga szczęśliwą i śmiejącą się, a także cierpiącą i płaczącą.
Winniśmy nauczyć się być Bogu wdzięczni i szanować Go w sobie nawzajem; przyznać się, że wszystko od Niego otrzymaliśmy i nadal otrzymujemy: świat wokół nas i nas samych. Jeśli nie uznamy tej prawdy, drugi człowiek nigdy nie stanie się bratem, co najwyżej trudnym partnerem. Trzeba nam także dostrzegać, że Bóg przychodzi do nas w drugim człowieku, w jego zdolnościach i umiejętnościach oraz w jego ograniczeniach i słabościach. To, czego nie ma w nas, znajdziemy w bliźnim. Dzięki temu człowiek staje się niejako, jeśli nie wszechmogący, to „mogący o wiele więcej”. Owa „większa moc” przychodzi poprzez miłość i dobre więzi. Bo to, co ty umiesz, dzięki więzi miłości umiem ja, a to, co ja znam, znasz także ty wtedy, gdy dzięki więzi miłości umiemy być pożyteczni nawzajem dla siebie.
Ludzie powinni być więc dla siebie pożyteczni.
Tak, powinni sobie służyć, by móc oddać się Bogu i znaleźć w Nim pełnię! Z wzajemnej służby spontanicznie rodzi się wdzięczność, radość i szacunek, które prowadzą do miłości i są imionami miłości. Uzdrowienie relacji między pojedynczymi osobami prowadzi do uzdrowienia relacji między ludzkimi wspólnotami i grupami: rodzinnymi, społecznymi, narodowymi. Wydaje się to szczególnie ważne zwłaszcza ze względu na nasze spotkania z ludźmi wyznającymi inne religie czy przynależącymi do innych niż nasza wspólnot chrześcijańskich.
Tak więc i ze względu na dialog ekumeniczny.
Oczywiście, tym bardziej że dla wielu ekumenizm stał się najpierw „uzgadnianiem wspólnego sposobu myślenia” o dogmatach wiary. A przecież nie o to tylko chodzi, byśmy myśleli tak samo, sporządzali dokumenty, zdejmowali z siebie nałożone przed wiekami klątwy. To już było i nie doprowadziło do jedności. Dlaczego? Ponieważ nie uzdrowiliśmy całkowicie wzajemnych relacji międzyludzkich i z Bogiem w Chrystusie, które są podstawą relacji między Kościołami, w tym także między katolikami a prawosławnymi.
Mówię tu o moim doświadczeniu pracy w Rosji. Tak jak byliśmy wyobcowani, tak jesteśmy sobie obcy nadal. W dalszym ciągu każda ze stron obawia się drugiej. Nie ma pragnienia, by stać się dla siebie wzajemnie pożytecznymi, służyć sobie i szanować się, tak więc i nasze relacje z Panem są chore, bo kochać siebie, nie znaczy dla nas kochać Pana, i kochać Pana, nie znaczy kochać bliźniego. Kochamy Pana bez bliźniego i nie zdajemy sobie sprawy z tego, że nienawidząc bliźniego z powodów jak najbardziej świętych, słusznych i sprawiedliwych według nas, my tym samym nienawidzimy Pana. Nie czujemy potrzeby, by dziękować Bogu jedni za drugich, nie pragniemy tak naprawdę stanąć wspólnie przy eucharystycznym stole.
Czym zatem powinien być ekumenizm?
Przede wszystkim skruchą i pojednaniem z Panem oraz z człowiekiem bliskim i dalekim na poziomie codziennego życia osobistego i wspólnotowego, a nie tylko tworzeniem dokumentów... choć i one z pewnością są bardzo ważne. Musimy jednak najpierw przyjąć się wzajemnie z zaufaniem, szacunkiem i współczuciem, bo to jest wola Pana.
Jednak stan stosunków prawosławno-katolickich czy katolicko-prawosławnych w Rosji przeczy temu. I jakim, jeśli już nie „obrzydzeniem”, to „cierpieniem” dla Pana w nas są nasze modlitwy i służby w takiej sytuacji?! Jeżeli zabraknie skruchy i pojednania w Panu, odbyte sympozja, podpisane dokumenty, przybite pieczątki niewiele zmienią. Zacząć trzeba od tego przede wszystkim, że będziemy się starać być dla siebie pożyteczni: służyć sobie wzajemnie swoimi zdolnościami, wiedzą i umiejętnościami, dobrocią i łaską! Tak pomału przyjdziemy i do tego, że będziemy wspólnie naprawdę dziękować – chwalić Pana i służyć – oddawać się Bogu. Bez tego nasze dary są bluźnierstwem. Dlatego też ważna jest obecność katolików pośród chrześcijan prawosławnych, i odwrotnie, by jedni i drudzy mogli wejść na drogę miłości, bez której nie można podobać się Bogu, byśmy jedni drugich przestali się bać, a zaczęli darzyć się szacunkiem i służyć sobie, a tym samym i Bogu. To jest droga do skruchy i pojednania. A na razie, my razem umiemy Go tylko drażnić, a nie kochać.
Wróćmy jednak do miłości. Zazwyczaj jest ona kojarzona przede wszystkim z zakochaniem, małżeństwem i rodziną.
Bo tak rzeczywiście jest i tak powinno być, chociaż to nie wszystko! Zakochanie się i związana z tym romantyka, uczucia to piękny dar, cudne przeżycia. Jesteśmy ciałem, duszą i duchem. Myślę jednak, że często nie do końca rozumiemy cielesny wymiar naszej miłości. Nie dlatego że nasze ciało jest złe, ale dlatego że mamy zepsute pychą serce i nie potrafimy być wdzięczni Bogu za swoje ciało, płodność i seksualność. Czynimy się samowystarczalnymi w naszej seksualności i w tym tkwi problem: nie odpowiadamy Stwórcy wzajemnością w miłości! Człowiek nie jest samowystarczalny i to nie tylko w tym sensie, że kobieta potrzebuje mężczyzny, a mężczyzna kobiety – fizycznie, psychicznie i duchowo.
By móc naprawdę żyć, trzeba nauczyć się wzajemności przede wszystkim w stosunku do Pana, dziękować za kochanego i kochającego nas człowieka – za nią czy za niego. Stąd się rodzi prawdziwa wzajemność w naszych ludzkich relacjach. Jeśli nie będziemy umieli dziękować także za swoje ciało i za ciało kochanej osoby, może się ono stać dla nas powodem zgorszenia albo pokusy. Kiedy bowiem manipulujemy własnym ciałem, mamy negatywny stosunek do siebie samych „w swoim ciele”, w podobny manipulacyjny sposób traktujemy drugiego człowieka. Nie możemy przecież kochać bliźniego inaczej niż siebie.
Uświadomienie sobie tego daje nam szansę zdemaskowania swojego egoizmu, możemy wówczas zobaczyć, jak często wykorzystujemy drugiego, zamiast naprawdę go kochać. Zauważmy, że na przykład w subkulturze młodzieżowej często mówi się o miłości, a zazwyczaj wyraża się swoje egoistyczne potrzeby, skłonności i tendencje.
Wydaje się więc ważne nieustanne oczyszczanie naszego pojmowania ludzkiej miłości, ponieważ sposób, w jaki kochamy drugiego człowieka, wpływa na osobiste doświadczenie miłości Boga i odwrotnie.
Tak jest! Jesteśmy stworzeni z miłości i do miłości. Jeśli nie umiemy kochać, nasze życie jest przegrane, nawet gdybyśmy zdobyli uznanie, osiągnęli sukcesy, popularność i bogactwo. Bł. Karol de Foucauld lubił powtarzać, że nie jest ważne, co robimy i mówimy. Najważniejsze jest to, czy żyje w nas Chrystus. Czy żyje w nas miłość, którą jest Chrystus? Czy umiemy kochać tak jak On, oddając życie za drugiego? Człowiek często boi się jedynie o siebie, drży o swoją przyszłość, obawia się przegranej i wykorzystania.
A to sprzeciwia się miłości.
W miłości nie ma lęku – mówi św. Jan – a każdy, kto się lęka, nie wydoskonalił się w miłości (por. 1 J 4, 18). Człowiek nie może myśleć tylko o sobie, ponieważ rodzi się z więzi i do więzi, w pierwszym rzędzie rodzinnych. Więzi rodzinne jednak bez zakorzenienia w międzyosobowych więziach wspólnoty ludzkiej zrodzonej z Eucharystii stają się tylko grą interesów. Rodzina staje się podstawowym środowiskiem miłości dzięki eucharystycznej wspólnocie.
Trzeba więc tak, eucharystycznie, dbać o relacje rodzinne, ponieważ dziś są one narażone na wiele niebezpieczeństw. Rodzice winni troszczyć się o dzieci, kochać je, poświęcać się dla nich, ale muszą także dawać im prawdziwą wolność, dzięki której stawałyby się samodzielne, a której jedynym prawdziwym gwarantem jest Bóg. Kiedy rodzice przeżywają relację z dzieckiem jako swoiste „zlanie się” z nim, traci ono szansę zbudowania własnej historii. A to także sprzeciwia się miłości. Dziecko od chwili narodzenia stanowi odrębną osobę, która ma własne dzieje. By między rodzicami a dzieckiem mogła zaistnieć prawdziwa relacja miłości, muszą oni być wolni wobec dziecka i obdarzać je wolnością przez wdzięczność, szacunek i oddawanie go Bogu.
Poprzez relacje rodzinne uczymy się nawiązywać relacje z innymi ludźmi, ze wspólnotami, także ze wspólnotą Kościoła. Kościół jest powołany do tworzenia wspólnoty miłości. Winien rządzić się miłością, a przez to stać się alternatywą dla „świata”, który rządzi się prawem rozumianym bardzo często jako podstawa i usprawiedliwienie takich czy innych sankcji, przemocy, a nie mądrości danej ludziom przez Boga, by mogli się kochać. W duchowej wspólnocie, jaką jest Kościół, nasze relacje winna regulować przede wszystkim miłość i prawo rozumiane jako mądrość miłości. Ważne jest więc, by poszczególni członkowie Kościoła umieli tworzyć relacje miłości.
Wydaje się, że wiele jeszcze w tej kwestii pozostaje do zrobienia.
Myślę, że jest to wyzwanie przede wszystkim dla biskupów, księży i ogólnie tych wszystkich, którzy są zaangażowani w ewangelizację. Często bowiem tak naprawdę naszych wiernych nie wtajemniczamy w miłość, zamieniając zaangażowanie duszpasterskie w pracę instytucji czy pełnienie urzędów. Nie uczymy ludzi tego, co jest najważniejsze: budowania dojrzałej relacji miłości z Bogiem i ludźmi, z którymi żyją. To jest sprawa zasadnicza, począwszy od środowisk rodzinnych, a skończywszy na świecie wielkiej polityki.
W swoim zaangażowaniu duszpasterskim w Rosji często widzę na przykład, że w miejsce miłości Chrystusa dajemy ludziom wiedzę o Nim. Dużo łatwiej jest bowiem przekazywać wiadomości o Chrystusie niż kochać, tak jak On. A przecież tylko to się liczy, tylko to zostaje: na ile naśladujemy Chrystusa; na ile potrafimy tak jak On prawdziwie kochać; szczerze oddać siebie innym; przyjąć na siebie ich cierpienie; nie bać się żyć w Bogu, tak jak On żył. Wszystkie inne sprawy przemijają. Tylko miłość jest wieczna. Dlatego w budowaniu Kościoła winniśmy przede wszystkim troszczyć się o miłość, a nie o wiedzę i zewnętrzne obrzędy. One jej służą! Łatwo jest przekazywać pewną kulturę religijną zamiast głębokiej wiary zrodzonej z wdzięczności, która stanowi zasadę i fundament miłości.
Często mówimy o Chrystusie, informujemy o Nim, przepowiadamy Go, ale nie świadczymy o Nim w miłości. Tymczasem ewangelizacja nie jest przekazywaniem wiedzy, ale uzdrawianiem relacji. Chrystus bowiem właśnie w ten sposób ewangelizował – uzdrawiał relacje między ludźmi i relacje z Bogiem poprzez wprowadzanie ludzi na drogi pokoju i miłości. Niosąc Dobrą Nowinę, winniśmy przede wszystkim pomagać ludziom budować prawdziwe relacje prowadzące do Miłości. Czasami bowiem ludzie są pobożni, ale jednocześnie nie potrafią znaleźć wspólnego języka z najbliższymi – w rodzinie albo we wspólnocie. Stawia to pod znakiem zapytania głębię ich zakorzenienia w miłości Boga.
Trzeba, byśmy uczyli się kochać tak, jak kochał Jezus. I nie musimy wówczas nawet wiele o Nim wiedzieć. Znam ludzi nieochrzczonych, poranionych przez komunistyczne bezbożnictwo, doświadczonych przez los. Są w nich jednak takie odruchy miłości, których nie odnajduję w sobie, chociaż tyle lat jestem chrześcijaninem i kapłanem. Te odruchy miłości są dla mnie świadectwem obecności Boga w życiu każdego człowieka.
Ewangeliczny wzór miłości Chrystusa nie jest jednak łatwy do naśladowania.
Tak, bo dla pychy ludzkiej i anielskiej najtrudniejsza okazuje się pokora Boga. Miłość to także pokora. Dobrym testem dla nas na to, czy umiemy kochać, jest na przykład taka sytuacja, kiedy doświadczamy niesprawiedliwości, prześladowania, kiedy czujemy się skrzywdzeni... Św. Ignacy w Ćwiczeniach duchownych, w rozmyślaniu o królu, modlił się, prosząc, by potrafił naśladować Jezusa „w znoszeniu wszystkich krzywd i wszelkiej zniewagi i we wszelkim ubóstwie tak zewnętrznym, jak i duchowym” (Ćwiczenia duchowne 98). Taka logika miłości rzeczywiście jest dla chrześcijan prawdziwym wyzwaniem.
Dzieje się tak również dlatego, że obecnie życiem społecznym, politycznym i gospodarczym kieruje logika zysku i sukcesu, władzy, a nie miłości. Człowiek tymczasem swoją rzeczywistość winien budować na miłości. W tym sensie Polska wydaje się krajem misyjnym w takim samym stopniu jak Afryka czy Azja, jeśli nawet nie w większym. Mieszkańcy krajów afrykańskich czy azjatyckich mają bowiem w moim odczuciu większą wrażliwość na człowieka i jego potrzeby niż ma to miejsce w krajach europejskich. W Europie zostało to zatracone przez naiwny racjonalizm oświeceniowy, a dzisiaj także przez wszechobecną konsumpcję, która staje się zasadą i fundamentem budowanej przez nas historii i jej losów...
Całe życie dorastamy do miłości i uczymy się jej. Jak oczyszczać nasze wyobrażenia o niej?
Oczyszczenie naszej drogi do miłości jest i proste, i trudne zarazem. Jest proste tak, jak prosta jest wdzięczność, szacunek i dobroć sprowokowana potrzebą bliźniego. I trudne, bo potrzebuje modlitwy, postu i jałmużny – daru z siebie, przeżywanych w relacji z Ojcem, który jest w ukryciu i widzi w ukryciu. Cóż to bowiem znaczy uleczyć relacje z Bogiem? Powtórzmy, bo to ważne: to znaczy odpowiadać Mu wzajemnością na miłość przez wdzięczność, szacunek i oddanie... To także – jak już mówiłem – oczyścić relacje z drugim człowiekiem, zobaczyć w nim Boży dar i być za niego wdzięcznym. Jeśli pragniemy uzdrowić naszą relację z Bogiem, szukajmy równocześnie dobrych relacji z bliźnim. Nawet jeśli nie ma w naszym życiu ich wiele. Na początek wystarczy jedna. Będzie ona trzymać nas przy życiu, da nam wytchnienie i poczucie bezpieczeństwa. Na niej też z czasem zbudujemy inne relacje, które ostatecznie pozwolą się nam pełniej otworzyć na Boga i doprowadzą do spotkania z Nim w prawdzie. Nie można tego rozdzielać.
Przykazania, które pozostawił nam Jezus, są tu wystarczającą wskazówką: Będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swoim sercem, całą swoją duszą, całą swoją mocą i całym swoim umysłem; a swego bliźniego jak siebie samego (Łk 10, 27).
Skomentuj artykuł