Dwa różne Kościoły?
Przyznam, że bardzo – w pozytywnym tego słowa znaczeniu - zaskoczyła mnie recepcja mojego tekstu „Destrukcja liturgii”, który został - za co jestem ogromnie wdzięczny redakcji - przyjęty na łamy bardzo twórczego i tolerancyjnego „Przeglądu Powszechnego”, a potem jeszcze szeroko zdyskontowany przez portal DEON.pl. To wszystko sprawiło, że artykuł zyskał spore grono czytelników, doczekał się mnóstwa komentarzy i interpretacji, znalazł dla siebie wyraźne miejsce w krajobrazie rodzimej publicystyki katolickiej. Dyskusja była bardzo burzliwa, niektóre głosy umieszczano wprost w internecie, inne spływały do mnie pocztą mejlową. Pojawiła się także polemika autorstwa księdza Zdzisława Wojciechowskiego z Towarzystwa Jezusowego, który niemało się wysilił, żeby okazać poruszonej przeze mnie sprawie należyte zainteresowanie.
Powstał tekst niezwykle długi i wyczerpujący, który przeczytałem z wielką uwagą, mając przy tym satysfakcję, że temat liturgii nareszcie rezonuje w przestrzeni poważnej refleksji i rzetelnej publicystyki religijnej, nie jest zaś tylko domeną środowisk związanych z mszą trydencką. Dotychczas można było rzeczywiście odnieść wrażenie, że liturgia interesuje głównie lefebrystów, a to i tak tylko w sposób zinstrumentalizowany, jako swego rodzaju bicz Boży, temat do uderzania po głowie adwersarzy. Mam poczucie, że głos mój i mojego szanownego Polemisty - a może i inne jeszcze wypowiedzi, które mogą przecież nastąpić - jest w stanie to zmienić i troską o liturgię zainteresować te kościelne środowiska, które może dotychczas problemy liturgii bagatelizowały czy zaniedbywały.
Mimo że autentyczna troska o liturgię niewątpliwie łączy mnie i księdza Wojciechowskiego, to jednak są między nami istotne różnice. Nie sposób ich nie zauważyć. Niektóre, tak mi się wydaje, wynikają z różnych wrażliwości, z innych doświadczeń i innych zadań, jakie mamy w Kościele, poza tym z nieco odmiennych przekonań teologicznych, stało się też tak jednak, że mój Rozmówca nie dość uważnie odczytał - czy może i pominął - bardzo ważne partie mojego tekstu. I o tym chciałbym teraz pokrótce napisać.
Ksiądz Wojciechowski skupił się mianowicie na części drugiej artykułu, w której prezentuję już konkretne przykłady, dookreślam temat, wymieniam, moim zdaniem, kluczowe nadużycia liturgiczne polskiego Kościoła. Tej części, czemu ja się, przyznam szczerze, bardzo dziwię, mój Adwersarz nie podziela. O tym moim zdziwieniu jednak za moment. Teraz chciałbym zwrócić uwagę, że ta część egzemplifikacyjna, która mnie i mojego Polemistę poróżniła, to nie jest cały artykuł, wcześniej, chciałbym to zaakcentować, następuje spora liczba akapitów teoretycznych, w których zastanawiam się, co jest największym dramatem polskiego Kościoła i tłumaczę, dlaczego uważam, że właśnie nadużycia liturgiczne. Podaję przy tym, w moim odczuciu, dobrą definicję tegoż problemu; tłumaczę, że źródło dewastacji liturgii tkwi w pysze księży, w ich skłonności do stawiania własnych cech i spraw w miejsce Bożych, do promowania interesów lokalnej wspólnoty, do prezentowania jej specyfiki kosztem powszechności dzieła Chrystusa. Wyjaśniam skrupulatnie, że niszczenie liturgii wynika z małostkowości, z zabiegania, z wprowadzania w miejsce ducha chrześcijańskiego naiwnej obyczajowości czy kurtuazji.
Te teoretyczne partie mojego tekstu, trudno zaprzeczyć, doskonale komponują się z przekonaniami księdza Wojciechowskiego, idealnie współgrają z jego zdaniem o nadużyciach liturgicznych. Mój Oponent explicite mówi, jakie nadużycia uważa za najpoważniejsze: przydługie ogłoszenia parafialne, pompatyczne przemówienia, gale przy witaniu biskupa, obłuda we mszach z udziałem oficjeli państwowych, zaniedbane paramenty liturgiczne, niewłaściwy strój wiernych, tandetna oprawa liturgii, itd.
U podstaw tych nadużyć, co wyraźnie widać, leżą dokładnie te mechanizmy psychologiczne i teologiczne, które ja w swoim tekście pietystycznie wykazałem. Teoretyczna część mojego tekstu wprost zdradza, że wadzą mi nadużycia liturgiczne po prostu, wszystkie nadużycia, a nie tylko wybrane, niektóre. Nie tylko te, które ja wymieniam w kolejnej części artykułu, a zdania co do których ksiądz Wojciechowski nie podziela.
Reasumując, dałem, myślę, dobry wykład genezy nadużyć liturgicznych i tym samym w pełni podpisuję się pod napiętnowaniem nadużyć wskazanych przez mojego Rozmówcę. Są ogromnym kłopotem, spotykam je często, są równie szkodliwe jak te, którymi ja się w Destrukcji liturgii zajmuję.
Pozwolę sobie teraz – sygnalizowałem wyżej, że to nastąpi – wyrazić swoje zdziwienie dla słów mojego Polemisty, że nie zna on Kościoła, który ja krytykuję za ton bogoojczyźniany i nacjonalistyczny, i niszczący tymi akcentami liturgię. Nie ukrywam, że ta nieznajomość mnie ogromnie szokuje, ponieważ ja znam głównie taki Kościół, Kościół skłonny do pogańskich praktyk, głęboko zakorzeniony w polskiej mitologii, wierny prapolskim bajaniom. Inny Kościół widywałem w Polsce rzadko, głównie u zakonników, w dużych ośrodkach miejskich, w niektórych duszpasterstwach akademickich. Taki Kościół byłem w stanie sam sobie wybrać, sam określić swoją obecność w tym Kościele. Przez wiele lat jednak, od wczesnego dzieciństwa, byłem przywiązany miejscem zamieszkania do wspólnot takich jak te, które w swoim tekście krytykuję: głoszących nie Ewangelię, ale Polskę, nie Chrystusa, ale legendy, nie wiarę Kościoła, ale wiarę w folklor i skostniały obyczaj.
Żyję, trzeba to zaznaczyć, znacznie krócej niż mój Polemista, zdążyłem jednak z nacjonalizmem w Kościele i jego liturgii zetknąć się po wielekroć. Ciekawi mnie, jak to możliwe, że mój Rozmówca tego nacjonalizmu i podporządkowania mu ducha Kościoła nie widział jako regularnego. Może mało podróżuje, może zna tylko wspólnoty dobre, jezuickie, zakonne? Może zna tylko swoje podwórko? Proszę zwrócić uwagę na to, że ma tu miejsce specyficzne odbijanie piłeczki, nieprzyjemna licytacja na doświadczenia, na spostrzeżenia. Ksiądz Wojciechowski zarzucał mi dokładnie to samo, co i ja jemu teraz: kazuistykę (idzie tu, co jasne, o potoczne znaczenie tego słowa). Wytykał mi, że z osobistego doświadczenia destyluję normę ogólną. Inaczej tu jednak nie sposób, taka aukcja pamięci musi się odbyć, musimy skonfrontować nasze życiowe drogi, naszą znajomość Kościoła w Polsce. Zabrzmi to może brutalnie i niezwykle grubiańsko, trzeba jednak to pytanie dla dobra sprawy wyartykułować: kto zna lepiej polski Kościół, ja czy ksiądz Wojciechowski? Czyje patrzenie jest bardziej reprezentatywne?
Ja będę się trzymał swojego doświadczenia. Jest, w moim przekonaniu, miarodajne. Nie wychowywałem się w silnych ośrodkach duszpasterskich, ani w Krakowie, ani w Warszawie, dobrze znam za to małe parafie, wiele po Polsce podróżowałem. I to systemowo, po wszystkich regionach, w ramach pewnej metody. Znam msze na wsiach, znam liturgie w małych miasteczkach. Znam poza tym materiały filmowe, transmisje telewizyjne, znam poglądy rozmaitych księży. To wszystko idzie, niestety, w masę. Sztandary w kościołach, tony martyrologiczne, pomstowanie na obce nacje, śpiew „Roty”, bywało, że i hymnu państwowego, flagi narodowe w prezbiteriach, ornaty haftowane w godła – to wszystko widywałem po tysiąckroć. Po tysiąckroć słyszałem w kościołach bałwochwalcze opowiastki o Polsce, o jej szczególnej roli w dziejach, o wyższości polskości nad każdą inną wartością. Po tysiąckroć uczestniczyłem w mszach, w których kapłani głosili rozmaite teorie spiskowe, rozpamiętywali przeszłość, rozdrapywali rany. Pomstowali na oprawców Polski. Kierowali się małostkowością i zadufaniem, w miejsce ducha Chrystusowego wprowadzali szereg pobocznych, mało ważnych kryteriów.
Obecność patriotyzmu czy nacjonalizmu wypierającego powszechność Kościoła to obraz, od którego nie potrafię się uwolnić, trafiałem nań zbyt często, żeby to uznać za przypadek czy jednostkową patologię. Również wielu moich rozmówców, bliskich, przyjaciół styka się z tym każdej niedzieli. Wielu znajomych z tego powodu utraciło wiarę. Zgasiło ducha. Zbyt wielu znam także księży, żeby uznać, że coś mi się uroiło.
Ksiądz Wojciechowski nie zna takiego Kościoła. Bardzo mnie to cieszy. Znać taki Kościół to bowiem nic przyjemnego.
Chciałbym tu jeszcze pewną sprawę wytłumaczyć. Ksiądz Wojciechowski trochę sobie ironizuje na temat mojej znajomości teologii, myślę, że zupełnie niepotrzebnie. Z moją znajomością teologii wszystko jest w porządku. Pragnę zwrócić uwagę, że we mnie nie ma mentalności radykała, rytuał to nie jest mój bożek, nie zamykam się w rubrykach. Nie krzywię się na duchowość liturgiczną, na owo przenikanie się liturgii i ducha Ewangelii, na żywą obecność w liturgii tematów ważkich moralnie. Nie przeszkadzają mi, wręcz przeciwnie, odniesienia do nauki społecznej Kościoła, mądre kazania, mówienie na liturgii o dobru wspólnym, o znaczeniu życia obywatelskiego. Nie wadzi mi formowanie postaw międzyludzkich. Nie przeszkadza mi Polska jako odniesienia interpersonalne, jako pewien zbiór niewątpliwie istotnych dóbr społecznych.
Nie o tym przecież pisałem. Nie jestem liturgicznym terrorystą, który wielbi puryzm regułek. Liturgia rzeczywiście musi się przekładać na codzienność, a w tej codzienności żyjemy przecież w państwie polskim, tego państwa nie da się nie widzieć.
Nie ta perspektywa jest jednak obecna w polskich kościołach na liturgii. Nas nie przenika troska o dobro wspólne, miłość bliźniego, zainteresowanie najuboższymi, nas przenikają narodowe fanatyzmy i tony prapolskie, obecność jakiejś dawnej, słowiańskiej religii. W mojej krytyce nie chodzi o konkretną troskę o współobywateli, o łączność liturgii i nauki społecznej Kościoła, idzie o pielęgnacje polskości w ujęciu romantycznym, mesjanistycznym. To właśnie się uprawia na liturgii w Polsce, odżywa Polska, Chrystus Narodów, niknie Ewangelia. Nie ma już Chrystusowej perspektywy, ale jest ta perspektywa, którą wyłożyli wieszczowie. Królestwo Boże zostaje zastąpione narodem, naród staje się wartością najwyższą, racje Kościoła zostają utożsamione z racjami jednego, konkretnego państwa.
Liturgia w polskich kościołach nie uwrażliwia, co by było chwalebne, na dobro współobywateli, ale uwrażliwia na ducha narodowego, nie na polskość w ujęciu społecznym, ale mistycznym. Na polskość celebrowaną i czczoną. A to jest niewątpliwie ton pogański. Bo dla chrześcijanina pogańskie jest to wszystko, co nieewangeliczne, co wynika z lokalnych tradycji, a nie z Tradycji Kościoła, co jest pustym rytuałem, a nie relacją z Jezusem Chrystusem i jego Kościołem. Dla członków Kościoła, którzy w Jezusie otrzymali wszystko, anturaż patriotyczny to zbędne rozdrabnianie się. Nie potrzebujemy ducha Mickiewiczowskiego i jego syntezy z ludowymi fascynacjami, ale ducha Chrystusowego!
Końcem, gwoli ścisłości, słowo o Świętej Faustynie. Ksiądz Wojciechowski odesłał mnie w tym temacie do normatywnych wydawnictw z zakresu dogmatyki. O ile pamiętam, to uznawanie prywatnych objawień dokonuje się w Kościele normą negatywną, a nie pozytywną, to znaczy – nie chodzi o stwierdzenie zgodności prywatnego objawienia z Objawieniem Bożym i Tradycją Kościoła, ale o niestwierdzenie niezgodności i dopuszczenie w oparciu o to kultu. Nie twierdzi się: uważamy, że to prywatne objawienie przystaje do Objawienia Bożego, ale: uważamy, że prywatne objawienie nie jest w konflikcie z Objawieniem Bożym i dlatego można ludziom pozwolić je uznawać. W takim razie moje zdanie na temat objawienia danego siostrze Faustynie nie jest objęte żadną kościelną dyscypliną, mając to swoje votum separatum nie jestem niewierny Kościołowi. A przyznać muszę, że ja tego objawienia rzeczywiście nie uznaję, mam poważne wątpliwości, czy osoba, z którą rozmawiała siostra Faustyna, to Jezus Chrystus. Nie sądzę przy tym, żeby to były wątpliwości zuchwałe, potrafię je uzasadnić. Dodać muszę, że te moje wątpliwości wobec „Dzienniczka” nie są absolutnie równoznaczne z odrzuceniem prawdy o Bożym miłosierdziu. Tę prawdę znam jednak nie przez dzieło siostry Faustyny, ale z Ewangelii czy nauki Kościoła. Dowiaduję się o tej prawdzie wprost z liturgii eucharystycznej czy na spowiedzi, a nie z lektury „Dzienniczka”, fascynacja którym, jak obserwuję, prowadzi do rozmaitych nadużyć, które zasygnalizowałem w tekście Destrukcja liturgii.
Muszę tu naturalnie dodać, że żywię należny szacunek dla tych ludzi, którym „Dzienniczek” i kult siostry Faustyny autentycznie służą w kształtowaniu dojrzałego życia chrześcijańskiego. Nie przeczę, że to możliwe.
Kończąc, chciałbym się jeszcze wytłumaczyć z oskarżenia, że zamiast rozmowy prywatnej z samymi zainteresowanymi duszpasterzami wybieram upublicznianie sprawy. Zaręczam, że dostosowałem się tu do wskazań Ewangelii: wpierw wielokrotnie rozmawiałem z różnymi kapłanami w cztery oczy, potem próbowałem poruszać temat w mniejszych grupach, dopiero ostatecznie napisałem tekst o wydźwięku ogólnopolskim.
Skomentuj artykuł