Jest drewno, ognia nie ma

(fot. RichardLowkes/flickr.com/CC)

Jeśli chcemy uratować wiarę tych, którzy jeszcze przychodzą, musimy przestać liczyć na masy i porzucić adorowanie tych przeklętych statystyk. Kluczowe wyzwanie tkwi zupełnie gdzie indziej.

Tak się złożyło, że w ostatnich miesiącach spotkałem kilkunastu rodziców, którzy ubolewali nad stopniowym zaniedbywaniem lub nagłym porzuceniem praktyk religijnych przez ich dzieci. Głównie chodzi o uczestnictwo w niedzielnej mszy świętej, spowiedź czy przyjęcie sakramentu małżeństwa. Załamani rodzice najczęściej sądzą, że ponieśli wychowawczą porażkę. Czują się winni, bezsilni, nie wiedzą, co z tym wszystkim począć. Wyrzucają sobie, że przecież chodzili razem z dziećmi do kościoła, uczyli ich modlitwy, starali się jak mogli. Wszystko grało, dopóki ich dzieci nie osiągnęły dorosłości. Kiedy tylko wyszły spod bezpośredniej kurateli rodziców, ich gorliwość religijna zaczęła drastycznie maleć lub całkowicie zanikła. Niektórzy chodzą wprawdzie do kościoła od wielkiego dzwonu - powiadają rodzice, ale coraz więcej jest takich młodych osób, które przeżywają wyzwolenie od konieczności spełniania życzeń mamy i taty. Po czym ogłaszają, że nie zamierzają zawierać sakramentalnego małżeństwa, bo i tak się kochają, więc po co im do szczęścia taki kosztowny i nic nie wnoszący do życia rytuał.

Nuda religijna

DEON.PL POLECA

Inny obrazek. Opuszczanie mszy świętych niedzielnych to jeden z najczęściej wymienianych grzechów podczas przedświątecznych spowiedzi. W tym roku mogłem wysłuchać tej mantry kilkaset razy. Kiedy pytam penitentów o powody nieobecności na niedzielnej Eucharystii, odpowiedzi oczywiście bywają różne, czasem usprawiedliwione, jak choroba czy praca. Niestety, w większości przypadków pada sztandarowy eufemizm: "z lenistwa". Jeśli mam czas, próbuję drążyć i pytam spowiadającego się, co w tym przypadku oznacza dla niego "lenistwo". "Ano, po prostu, proszę księdza, nie chciało mi się" - odpowiada penitent. Niektórzy nazywają rzecz po imieniu: łatwo zwalniają się z Eucharystii, ponieważ się na niej nudzą i nie widzą związku tego zacnego obrzędu z ich codziennym życiem. A sporej grupie wszystko kojarzy się z przykrym obowiązkiem, który jeszcze czasem wypełniają siłą rozpędu i wdrukowanego nawyku. Nierzadko okazuje się, że za "nie chciało mi się" kryje się brak wewnętrznego doświadczenia Boga, a także nikłe przekonanie o ścisłej zależności między wzrostem wiary i miłości a mszą świętą.

Możemy się ciągle pocieszać, że to przejaw ludzkiej słabości. Przecież tyle ludzi siedzi w kościelnych ławach. Prawdą jest, że okazjonalne opuszczanie mszy, nawet "z lenistwa", zdarzało się zawsze. W końcu jesteśmy grzesznikami. Obawiam się jednak, że z biegiem lat ludzi, którzy w ogóle przyjdą do spowiedzi i wyznają ten grzech, będzie coraz mniej. Tąpnięcie uwidoczni się nagle, zwłaszcza jeśli "opuszczanie mszy świętych" nie zacznie nas prowokować do konkretnych i skutecznych wysiłków.

Zastój, bo nie ma ognia

Co się dzieje w naszym rodzimym katolicyzmie? Podskórnie dochodzi do rozjeżdżania się codziennego życia i wiary. Obowiązek religijny (msza św., modlitwa) zamienia się w doczepiony do codzienności rytuał albo szybko pryska, ponieważ w sercach wielu ochrzczonych nie ma wewnętrznego ognia i żywej relacji z Chrystusem, lecz tylko zewnętrzne podpórki w postaci tradycji i obowiązku. Okazuje się, że religijne wychowanie zarówno w domu jak i w Kościele potrafi doskonale wyćwiczyć dzieci i dorosłych w dyscyplinie (dopóki wisi nad nimi matczyne lub księżowskie "trzeba"), ale brakuje wprowadzenia w autentyczne doświadczenie Boga. Jest nawyk, ale nie ma pragnienia Boga. Skutkiem tego nie następuje pogłębianie obowiązku czy jego kontynuacja.

Rzecz ma się podobnie jak z czytelnictwem wśród Polaków, którzy posiadają (to dobry czasownik w tym kontekście) wyższe wykształcenie. Według badań Biblioteki Narodowej 34 % spośród nich nie przeczytało w 2012 roku żadnej książki. Wynika z tego, że wiele osób pojmuje wykształcenie jako formalność, rzecz raz nabytą i "posiadaną", a nie ciągle rozwijaną, by zmieniała życie i pogląd na świat.

Dzisiaj nawyk "chodzenia do kościoła" wyrobiony wskutek rodzinnego i religijnego wychowania nie wystarczy, aby przedłożyć uczestnictwo we mszy świętej nad, na przykład, wyjazd na narty, wizytę w galerii handlowej, odpoczynek po całym tygodniu, czy zwykłe buszowanie w Internecie. Ale przecież nie chodzi też o to, by Eucharystia była jedną z wielu możliwości spędzania czasu. Dla chrześcijanina Eucharystia to być lub nie być jego najgłębszej tożsamości.

Chyba ciągle nie zdajemy sobie sprawy, jak potężny wpływ na ludzi wywiera grupa, otoczenie, dominujące myślenie, przekaz dochodzący z mediów. Jeśli młody człowiek nie posiadający silnej wewnętrznej motywacji, skonfrontuje się z niesprzyjającą powierzchowną kulturą wyśmiewającą wiarę, jeśli spotka ludzi (nierzadko również ochrzczonych, ale nie mających już wiary), którzy łyknęli najprzeróżniejsze ideologie i uznali chrześcijaństwo za relikt, a tradycję za obciach przejęty od "wapniaków", to szybko dostosuje się do panujących trendów.

Nie pomogą więc żadne książeczki z podpisami, zbieranymi przez dzieci komunijne lub kandydatów do bierzmowania. Jestem przerażony, kiedy widzę młodych gimnazjalistów biegających po zakrystiach w poszukiwaniu księdza, by dostać kolejny autograf, bo "byłem na mszy świętej w niedzielę". Takie wymuszane praktyki to szykowanie sobie pętli na szyi. Jestem święcie przekonany, że większość z tych młodych ludzi właśnie z tego powodu przestanie w ogóle pojawiać się w Kościele. Nie tędy droga.

Porzućmy liczby

Jeśli chcemy uratować wiarę tych, którzy jeszcze przychodzą, musimy przestać liczyć na masy i porzucić adorowanie tych przeklętych statystyk, wypełnianych po to, by zadowolić biskupa podczas najbliższej wizytacji czy bierzmowania. Kluczowe wyzwanie tkwi zupełnie gdzie indziej. A polega ono na tym, jak ożywić w człowieku pragnienie Boga, jak pobudzić go do szukania Boga, który dzisiaj nie jest już tak zauważalny w kulturze jak dawniej. Trzeba wykorzystać to, że ludzie jeszcze przychodzą, ale po to, by ich ugruntować i umocnić, a nie tylko zadowalać się, że przychodzą. Za kilka lat możemy ich już w kościele nie zobaczyć.

Zapominamy często, że wiara jest nade wszystko łaską, a nie tylko odziedziczonym zbiorem określonych zachowań, tradycji i obrzędów, ukształtowanych w procesie religijnego wychowania. Dzisiaj wszelkie formy przymusu, zaliczania mszy, żeby przyjąć inne sakramenty, dają wprawdzie doraźne korzyści ("jak ładnie wszyscy wybierzmowani"), ale w dłuższej perspektywie skutecznie odstraszają młodych od Kościoła. Nie pomoże również moralizowanie i strofowanie nastolatków (i starszych wiernych), często pogubionych i nie mających dobrych wzorców.

Nie chodzi mi o to, by porzucić wdrażanie dzieci i młodzież w poczucie religijnego obowiązku, a wszystko pozostawić dowolności i spontaniczności. Wiemy, że to ślepa uliczka. Przecież w innych dziedzinach życia też podejmujemy różne obowiązki. Gdybyśmy wszystko uzależnili od chęci i osobistej potrzeby, to większość społeczeństw, małżeństw i rodzin, przestałoby funkcjonować. Trzeba jednak powiedzieć, że wiele dziedzin ludzkiego życia określa konieczność. Musimy pracować, by mieć co jeść. Motywuje nas do tego chociażby widmo głodu i biedy. Ale w sferze relacji (także z Bogiem) właściwie niewiele da się narzucić. Tutaj króluje wolność. Potrzeba decyzji i osobistego zaangażowania, poprzedzonego fascynacją.

Jakie więzy?

Być może jednym z kroków, jaki należy podjąć, to gruntowne przemyślenie samej idei religijnego obowiązku. Wszystko po to, by odnaleźć środek między nawykiem (przecież cnoty to dobre obowiązki i przyzwyczajenia) a zafascynowaniem Bogiem, które rodzi się przez świadectwo modlitwy i dzielenie wiarą przez wierzących. Jeśli od początku będziemy stawiać niemal wyłącznie na wymagania i zasypywać katechizmowymi regułkami, które trzeba wykuć na blachę, to będzie tak, jakbyśmy chcieli przymusić chłopaka do zakochania w dziewczynie, którą on w ogóle nie jest zainteresowany. Myślę, że problem polega na tym, że w wychowaniu religijnym za bardzo podkreśla się negatywną i zewnętrzną stronę obowiązku, co streszcza się najczęściej w słowie: "trzeba". Mniej mówi się o pozytywnej stronie. Wówczas Bóg jawi się nie jako ten, który daje, ale ten, który żąda i wymaga. Kogóż nie odstrasza taki Bóg? Kiedy Jezus mówił o traceniu życia, to równocześnie obiecywał pozyskiwanie życia.

Niewątpliwie, polskie słowo "obowiązek" zawiera w sobie aluzję do "więzów", które ktoś na nas nakłada. Trzeba jasno przyznać, że zewnętrznie obowiązek zawsze będzie się kojarzył z ograniczeniem wolności, z pewnym ciężarem. Nie zawsze będzie przyjemny, bo wymaga rezygnacji, kompromisu, poświęcenia. W innych językach "obowiązek" wywodzi się od słowa "dług". Jestem zobowiązany, bo stałem się czyimś dłużnikiem. Tak pobożność postrzega św. Tomasz z Akwinu, który uważa, że w ten sposób spłacamy Bogu dług wdzięczności. Dzisiaj to porównanie może być ryzykowne, jeśli się go nie wyjaśni. Po pierwsze, dłużnik sam zaciąga dług. Żaden bank nie wpycha nam kredytu bez naszej zgody. A to Bóg pierwszy nas obdarowuje, lecz nie po to, by później z nas wyssać co się da wraz z odsetkami. Po drugie, Bóg, jeśli już odwoływać się do bankowej terminologii, udziela nam nie tyle bezzwrotnej pożyczki, co dzieli się wszystkim, co ma i kim jest, tak naprawdę nie żądając nic w zamian. Prawdziwie oddaje tylko ten, kto kocha, a nie przymuszony niewolnik. Jeśli Boga będziemy nadal pokazywać jako bankiera czy komornika, który bezwzględnie próbuje ściągnąć wszystkie należności, (przez chodzenie do kościoła), oddamy Mu niedźwiedzią przysługę.

Owszem, wciąż za mało mówimy o tym, jak wiele otrzymujemy od Boga. Teologiczno-dogmatyczne formułki, których młody człowiek już dzisiaj prawie nie rozumie, nie wystarczą. Dzisiaj musimy szukać i używać języka bliższego relacjom i wewnętrznego świata człowieka. Nawet powtarzanie bez końca, że Bóg stworzył cały ten piękny świat dla mnie, może już nie robić na młodym człowieku większego wrażenia, ponieważ otaczająca kultura ciągle wmawia mu, że wszystko się należy, a on sam większość swojego czasu spędza w Internecie i przy komputerze, a nie na łonie natury. I to jest jego świat, który często sam współtworzy.

Więcej chyba zdziałamy, jeśli obowiązek połączymy z pełną wdzięczności odpowiedzią, a ściślej z odpowiedzialnością, odwołując się, na przykład, do relacji małżeńskiej czy rodzicielskiej. Jeśli małżonkowie kochają się wzajemnie, to skutkiem i owocem tej miłości jest przyjęcie na siebie określonych zobowiązań. Inaczej po prostu się nie da. Podjęcie obowiązku pracy, utrzymania domu, poświęcenia czasu na rozmowę, odebrania dzieci ze szkoły itd. staje się wówczas konkretnym wyrazem miłości i budowaniem więzi. Ale taki obowiązek musi wypływać z wyboru, z zakochania i ciągłego pogłębiania osobistego zaangażowania. We wszystkich relacjach prędzej czy później pojawia się znużenie, ogień przygasa. Jeśli nie dołożymy paliwa, może zupełnie wygasnąć i zostaną tylko suche drwa.

Dlatego jako wierzący potrzebujemy Eucharystii, wzmocnienia, ożywiania motywacji, dostrzegania i nazywania owoców naszych obowiązków. I tak koło się zamyka. Nie da się wypełniać jakichkolwiek obowiązków bez osobowego zaangażowania, i trudno się angażować, jeśli porzuci się obowiązki, które to zaangażowanie podtrzymują i na nowo rozpalają.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Jest drewno, ognia nie ma
Komentarze (39)
TS
Turysta Sakramentalny
29 kwietnia 2013, 21:06
Hmm ... Jakoś lefebryści nie mają kłopotów z frekwencją (wręcz odwrotnie - "cierpią" na przepełnienie) i to we większości bardzo młodych! Widocznie posoborowa "Eucharystia" (Czy jeszcze pisze się z dużej litery?), to nie to samo co katolicka Msza święta ... Popatrzcie w statystyki, ale na przestrzeni ostatniego półwiecza, a odkryjecie kiedy zaczął się "zjazd" i domyślicie się jego przyczyny.
AC
Anna Cepeniuk
28 kwietnia 2013, 19:48
Bardzo podobnie sprawę przedstawił bp. Edward Dajczak, analizując 20 lat katechezy w szkołach. Mówił to do kapłanów, którzy wg mnie ( z wyrazu ich twarzy ) niewiele z tego zrozumieli i nie zamierzają nic zmieniać w swoich "formach nauczania"..... Dlatego nie dziwi mnie fakt, że na dzisiejszej niedzielnej Eucharystii w największej parafii w mieście ( liczącej ponad 25 tys. parafian) 1/3 ławek była pusta....... no może 1/4..... Jeszcze pare lat temu były wszystkie zajęte.....
D
DPMS
27 kwietnia 2013, 15:49
Adpms, Nie sądzę, żebym napisał coś infantylnego, czy naiwnego. Poczekamy - zoabaczymy - za kilka lat, ile osób zostanie w kościele i kto. Ludzie może i przestali liczyć na Jezusa, bo religia zrobiła z niego karykaturalną postać - jakiegoś masochistę i cierpiętnika. Forma przerosła treść. Ludzie się w kościele nudzą, słysząc opowieści oderwane od rzeczywistości tak bardzo jak to tylko możliwe. KK traci kontakt z rzeczywistością. Tworzy wirtualny świat, który nie przystaje do tego czym ludzie żyją na codzień. Sktek będzie taki, że w KK zostanie w Europie mała grupa zagorzałych wiernych.
Dariusz Piórkowski SJ
27 kwietnia 2013, 14:16
Wszystko co Ojciec pisze jest słuszne, pytanie tylko, czy to coś nowego pod słońcem: (Janusz Tazbir, Polska na zakręcie dziejów, strona 38)   ... Co do istoty, to oczywiście, że nic nowego. Całe Pismo św. o tym jest. Ale jednak te same problemy ujawniają się w konkretnych okolicznościach i historycznych uwarunkowaniach. Na ten sam problem w XVII wieku treba było zastosować nieco inne lekarstwo niż dzisiaj. No i trzeba o tym mówić, by coś robić. Jasne jest, że nie zbawimy całego świata, ale właśnie można pomóc przynajmniej tym, którzy są, aby nie odpadli.
L
leszek
25 kwietnia 2013, 21:29
Wszystko co Ojciec pisze jest słuszne, pytanie tylko, czy to coś nowego pod słońcem: (Janusz Tazbir, Polska na zakręcie dziejów, strona 38) ------------ Coraz więcej ludzi, pisał w 1619 r. jezuita Mateusz Bembus, nie wierzy w życie pozagrobowe, męki piekielne uważa jedynie za postrach „na prostaki wymyślony”, do kościoła uczęszcza nader rzadko, a spowiedź wręcz bojkotuje. „Dla nich żartem są i pośmiewiskiem przykazania świętej matki Kościoła (ba, i samego Boga)” – wtórował tym narzekaniom inny z pisarzy katolickich. Powtarzają się one u schyłku XVII stulecia. Pobożność upada, we mszach uczestniczy coraz mniej ludzi, zanikają posty, spada liczba katolików przystępujących do spowiedzi i komunii – pisał jezuita Tomasz Młodzianowski, głośny kaznodzieja z okresu rządów Jana III Sobieskiego ---  Obawiam się, że nie ma tutaj żadnego złotego klucza do tego sezamu. Jedyne co można robić, to po prostu cierpliwe dmuchać na wszystkie iskierki, które się jeszcze żarzą.
Dariusz Piórkowski SJ
25 kwietnia 2013, 19:00
I jasne, co jest nie tak, brak tylko pomyslu jak.... ... No w tym punkcie się nie zgodzę, bo piszę: "Być może jednym z kroków, jaki należy podjąć, to gruntowne przemyślenie samej idei religijnego obowiązku" Podobnie jak nie ma jednej przyczyny tego stanu rzeczy, nie istnieje jedno lekarstwo, które należy zastosować, a wszystko będzie dobrze. Mnie bardziej chodzi, żeby o tym zacząć myśleć, dyskutować. Rozwiązania nie wysypują się z rękawa i nie są zazwyczaj pomysłem jednego człowieka.
B
basia
25 kwietnia 2013, 18:18
I jasne, co jest nie tak, brak tylko pomyslu jak....
M
ministrant
20 kwietnia 2013, 19:02
Trafne spostrzeżenia. To jest efekt "ciężaru przyzwyczajeń", nad którymi już się nie myśli tylko się je powiela.
A
Adpms
19 kwietnia 2013, 00:04
DPMS, to co napisałeś, było...infantylne w swej istocie, a w najlepszym razie naiwne. Nie chodzi o jakiś niewystarczający język religii czy o to że świat się stał zbyt inteligentny na wiarę, jak próbuje mu się wydawać (a owoce stanowią przeciwnie). To ludzie w swej naiwności przestali liczyć naprawdę na Jezusa (zapewne też i wewnątrz rodzin i kościelnych metod, o czym traktuje artykuł), który infantylny z pewnością nie jest, oj nie. Liczę na to, że oprócz wydawania sądów również poszukujesz prawdy oraz zdrowo i z pokorą (która jest częścią mądrości) starasz się patrzeć na otaczający Cię świat. Życzę dobrej optyki.
D
DPMS
18 kwietnia 2013, 22:53
No niezły artykuł. Chyba wreszcie katolicy zaczynają docierać do sedna swojego problemu z laicyzacją społeczeństwa. A jest nim dylemat - pytanie - jakim językiem przemówić do ludzi tracących wiarę? Jak ich przekoneć (co im powiedzieć), że Bóg istnieje coś ludziom oferuje? W tym chyba tkwi problem. Język religii się skończył. Wyczerpal swoją retorykę. Stał się zbiorem wyświechtanych frazesów, których sluchanie przyprawia o mdłości. KK nie ma pomysłu jak przekonać ludzi, jakimi słowami, że bóg istnieje i jest im potrzebny. Nie ma już sposóbu żeby to powiedzieć w sposób niebanalny. W tej chwili przy kościele najłatwiej pozostawić, przywiązać ludzi pokrzywdzinych, doświadczonych życiowo, którzy nigdzie indziej nie znajdują pocieszenia, lub ludzi infantylnych.
B
Beata
18 kwietnia 2013, 18:06
Dziekuję za artykuł. Myslę teraz o faryzeuszach...Bez żywych relacji z Bogiem w prawie upatrywali wszelka religijość, az do absurdu. Nakazy, zakazy, nie wolno łuskać kłosów w szabat... Nuda, bo tylko prawo, a brak więzi z osobowym Bogiem. Myśle też o tych, co to nie potrafią nic o Bogu powiedzieć, tylko o tym, co wolno, a co nie. I myslę o mnie i o moich dzieciach, czy czasem mój przekaz wiary nie jest właśnie taki. Dobry rachunek sumienia. 
N
Natasza
17 kwietnia 2013, 21:00
Bardzo poruszył mnie tekst Ojca... Kiedy w mojej parafii są rekolekcje wilekopostne, to naprawdę podziwiam młodych ludzi, którzy przychodzą do Kościoła mimo, iż rekolekcjoniści często niemiłosiernie przynudzają, narzekają i nie czują ,,klimatu", nie czują tego czym żyje młodzież. Ja osobiście czasami czuję pewien niedosyt, smutek, a częściej niezgodę słysząc, jak w kazaniach księża mówią o życiu małżeńskim i zakonnym, a pomijają tych, którzy są sami - z różnych powodów. Wtedy czuję się dziwnie w Kościele, tak jakbym tu nie pasowała, bo jestem sama, nie założyłam rodziny. Czekam aż księża poruszą i ten temat... Na Mszę Św., do Kościoła chodzę, bo brakuje mi Boga, bo ciągle szukam - Go, bo w wierze jest coś co mie fascynuje i ciągle zachwyca:-)
Ewa Torres-Stronczak
17 kwietnia 2013, 19:49
Tak mysle sobie jeszcze o katechezie dla dzieci w zwiazku z tym, ze mlodzi ludzie odchodza od wiary uwazajac ja za przezytek. Mysle, ze dzieciom nalezy opowiadac Biblie, wyjasniac sceny odnoszac je do aktualnego zycia, na poziomie, ktore dziecko zrozumie i do spraw w jakich dzieci sie odnajduja, ktore ich faktycznie dotycza, tu i teraz. Oczywiscie nie zawsze i nie kazdy werset biblijny da sie tak zinterpretowac ale mysle, ze warto probowac przekazac to w sposob, ktory przede wszystkim pokaze dzieciom, ze to nie jest jakies dziwne, niezrozumiale i odlegle slowo poteznego wladcy albo opowiesci "z zielonego lasu" ale to jest aktualny dzis przekaz dla kazdego czlowieka od zatroskanego o niego ojca, o kazdego z osobna. Oczywiscie trzeba to tak czuc i wiedziec o czym sie mowi, bo jak sie bedzie opowiadac o czyms, czego sie nie zna to kazde dziecko od razu bedzie wiedzialo co ma z ta opowiescia zrobic... Jesli katecheci, chociaz w pierwszej kolejnosci zawsze jest to zadanie rodzicow, beda sie starac o to, by dzieci motywowac do myslenia, do analizy, do rozumienia swoich dzialan to przyszly spowiednik nie bedzie mial przed soba nastolatka spowiadajacego sie (bo mama kazala) z nieodmowionego paciorka i tym podobnych rzeczy. Rozwijanie swiadomosci mlodego czlowieka jest kluczem do tego czy podejmie on w przyszlosci decyzje o porzuceniu wiary i Kosciola czy tez nie. Dla dzieci i mlodziezy trzeba miec czas, cos czego dzis rodzice czesto nie maja. Trzeba wiecej takich jak ojciec Adam (ten od rekolekcji RUT), ktory zyje tym co glosi i jest obrazem dojrzewajacego czlowieka, ksztaltujacego swoja dusze wedlug nauki Kosciola z wlasnej i nie przymuszonej woli. Nie trzeba do tego byc zakonnikiem. Wystarczy byc swiadomym tego, jakie to jest wazne i widziec jak to ubogaca zycie jednoczesnie prostujac jego sciezki. Ogromna pomoca w tym sa spowiednicy. Nie wiem czy istnieje taka specjalnosc jak spowiednik dla dzieci i mlodziezy ale wydaje mi sie, ze wymagaja one szczegolnej uwagi.
Dariusz Piórkowski SJ
17 kwietnia 2013, 17:46
Nie czytałem komentarzy, ale tak na slepo obstawiam - pojawiły się głosy "zatroskanych katolików", obawy o modernizm, oskrażenia o postepowosci i odejscie przez ojca i w ogole wspolczesnego Kosciola od kanonu? :) Czuje ze sie pojawiły, ot, chocby usmeiszki, ze "mantra". Ach to swięte oburzenie.   ... Akurat w tym wątku pojawiło się wiele (większość) sensownych wypowiedzi, które rzucaja inne światło, dopowiadają. I to jest cenne. Mnie się wydaje, że my bardzo w Polsce potrzebujemy takiej umiejętności spokojnej i rzeczowej wymiany, to znaczy, nie pyskówki i przyklejania łatek, lecz przedstawiania argumentów - nawet jeśli się z nimi nie zgadzamy. Bardzo sobie cenię wpisy internautów, którzy właśnie tak podchodzą do sprawy, bo wnoszą tutaj swoje doświadczenie. Tekst ma tylko zachęcić do tego. Dziękuję też za dobre słowo.
A
arrande
17 kwietnia 2013, 17:10
Grzegorz, nie widze w tym nic smutnego, a jak jest problem ze ktos nie rozumie Twych wypowiedzi, to pisz jasniej, po prostu, ja jestem tylko chłopkiem roztropkiem, nie znam sie na zartach :) Pozdro.
GK
Grzegorz Kowalski
17 kwietnia 2013, 17:06
Czuje ze sie pojawiły, ot, chocby usmeiszki, ze "mantra". Ach to swięte oburzenie. ~arrande, nie wiedziałem, że ktokolwiek się złapie na mój ewidentny żart odnośnie "mantry" a tu patrzę - pierwszy komentarz i już ktoś złapany :-D To ciekawe, ale też bardzo smutne, że nie czytając komentarzy masz już zdanie o komentatorach.
A
arrande
17 kwietnia 2013, 16:52
Nie czytałem komentarzy, ale tak na slepo obstawiam - pojawiły się głosy "zatroskanych katolików", obawy o modernizm, oskrażenia o postepowosci i odejscie przez ojca i w ogole wspolczesnego Kosciola od kanonu? :) Czuje ze sie pojawiły, ot, chocby usmeiszki, ze "mantra". Ach to swięte oburzenie. tekst jest wspaniały - dziekuję ojcu, jak i innym jezuitom, któzy w piekny sposób uswiadamiają ludziom czy w ogoole  jest relacja z Bogiem, ze doswiadczenie bycia kochanym jest tak wazne i bez tego nie ma prawdziwej milosci do Jezusa, Boga, do ludzi - po prostu NIE MA. I nie jestem ksiedzem, ale ciagle czytam fora i widze ze czego ludzie sie spowiadają - nie, nie neguję rangi grzechu - ale te ytania, zadawane przez dorosłych ludzi, o to czy jak obejrze film erotyczny to juz grzech czy nie grzech? A gdzie Bóg? Gdzie sens zycia chrzescijanina? To nie są złe pytania, jasne, ale jesli to stanowi sens zycia i wiary wspolczesnego chrzescijanina, to jest nie za dobrze. I dlatego dziekuje ojcu za ten tekst, uwazam ze jest swietny.
GK
Grzegorz Kowalski
17 kwietnia 2013, 16:36
W tekście artykułu: "W tym roku mogłem wysłuchać tej mantry kilkaset razy." Widzę co się tutaj wyprawia. ;-) pół żartem, pół serio ;-)
M
maksim
17 kwietnia 2013, 15:00
wiary nie przekaże ten kto jej nie ma a patrząc po objawach zewnętrznych (serca nie znam) kilkadziesiąt procent naszych kapłanów tej wiary (czytaj relacji z osobowym Bogiem) nie ma (za ostro powiedziane?)... a może stosunkowoprostym rozwiąznaiem byłaby na początek zmiana przy formacji przyszłych kapłanów. Te młode chłopaki na początku powinni głównie "uczyć się" relacji z Bogiem (por. decyzje kardynała Listigera z Paryża który wszystkich kleryków wysyłał do pracy z ubogimi i na miesięczne Cwiczenia Ignacjańskie), tym chłopcom trzeba dać przykład wiary w ojcach duchownych i wykładowcach...ryba psuje się od głowy... a sprawy intelektualnej formacji - oczywiście tak ale później...
Ewa Torres-Stronczak
17 kwietnia 2013, 14:25
Zgadzam sie z autorem artykulu i korzystajac z okazji dziekuje za jego napisanie. W calosci oddal on to, co sama mysle i czego doswiadczam na codzien w stosunku do wiary i religijnosci. Jestem nie tak dawno nawrocona i oczywiscie nadal codziennie w drodze do poglebiania wiary, ktora mam nadzieje bedzie juz trwala do smierci. Moje nawrocenie moglo stac sie rzeczywistoscia miedzy innymi i w duzym stopniu za sprawa bezposredniego doswiadczenia wiary i religijnosci latynoamerykanskiej. I nie mam tu na mysli zadnego folkloru ani charyzmatycznych uniesien tylko codzienne zycie, w rodzinie, w pracy, w grupie przyjaciol, w sytuacjach bardzo trudnych i tych zupelnie zwyczajych. To bylo tak zywe, tak prawdziwe doswiadczenie, ze zupelnie odmienilo moje zycie, a w dodatku od tamtej pory naprawde wszystko jest dla mnie duzo prostsze, naturalniejsze i dalo mi to niezlomne przekonanie, ktore wyplywa z serca i ktoremu juz nie mozna powiedziec "nie". Od niedawna czytanie czy sluchanie codziennie Ewangelii zupelnie wybieglo poza ramy jakiegokolwiek obowiazku. Jest to moja potrzeba, tak palaca, ze dzien bez tego doswiadczenia Slowa Bozego w moim zyciu jest jak doswiadczenie glodu, ktorego nie zaspokoi nic innego. Autentycznie czuje jak codziennie wzbogacam sie przez Ewangelie. W zwiazku z tym wyrazam gleboka nadzieje, iz aktualny papiez Franciszek odegra bardzo istatna role w nawracaniu Europy. Patrzenie na niego, sluchanie co mowi i jak to robi, jest naszym drogowskazem. Potrzeba nam odzyskac to, co jest prawdziwym sednem sprawy wiary w Jezusa Chrystusa. Tylko tego nam trzeba, reszta przyjdzie sama, nawet nie trzeba sie bedzie specjalnie wysilac.
17 kwietnia 2013, 14:21
@Dariusz Piórkowski SJ, Redakcja DEON Dziekuję za korekte tekstu. Zastąpienie "mszy", "Eucharystią". Nie zdążyłem wypisać błędów do poprawy a tu... nie ma ich... Na chwile obecną jest jeszcze jedna "msza" (z małej litery) ale to raczej jest zgodne z intencją użycia. @Dariusz Piórkowski SJ, Redakcja DEON Szczerze powiedziawszy to nie jest smieszne... porawki zostały wycofane... sądząc z naglówka:  aktualizacja 17.04.2013 11:42
jazmig jazmig
17 kwietnia 2013, 14:01
Kochany Panie jazmigu, widzę, że jak zwykle czytasz nie dokładnie. Czy ja gdzieś piszę, że jestem za zlikwidowaniem obowiązku? ... Drogi o. Piórkowski, czy ja gdzieś napisałem, że jest ojciec za zlikwidowaniem obowiązku? Ja po prostu zauważyłem, że ten obowiązek istnieje, a obowiązek jest zwykle ciężąrem, mniejszym lub większym. Dlatego zaproponowałem rozwiązania systemowe. Proszę się odnieść do moich propozycji.
Dariusz Piórkowski SJ
17 kwietnia 2013, 13:40
Może warto wyjaśnić kim tak na prawdę jest Bóg? Autor wskazuje na przywiązanie do obrzędów, obowiązków i "trzeba". Zdaje mi się, że to nie jest problemem, tylko to czy ludzie dostrzegają w tym Boga, czy to ich do tego prowadzi.  ... Tak, to jest klucz do sprawy. Dokładnie o to chodzi.
P
Pajac
17 kwietnia 2013, 13:38
Może warto wyjaśnić kim tak na prawdę jest Bóg? Autor wskazuje na przywiązanie do obrzędów, obowiązków i "trzeba". Zdaje mi się, że to nie jest problemem, tylko to czy ludzie dostrzegają w tym Boga, czy to ich do tego prowadzi.  Pamiętam jak byłem młodszy, jak chodziłem do kościoła właściwie z powodu obowiązku, ale się tam nudziłem. Pamiętam, że dla zabicia czasu myślalem o gołych dziewczynach i rzeczach, które można z nimi robić. Byle do końca Mszy Św. Modlitwę poranną i wieczorną wtedy zupelnie sobie odpuściłem. Jednak dobry Bóg nade mną zlitował się, dał łaskę, pozwolił na stopniowy powrót.  Dzisiaj, pomimo przeżywanych trudności, grzechu i wątpliwości, ciągle Go szukam. Dlaczego? Bo 6 lat temu usłyszałem: "Pan Bóg Cię kocha takim jakim jesteś, a nie takim jakim mógłbyś być. Kocha Cię pomimo twoich grzechów, słabości i historii twojego życia. I nic tego nie zmieni."  Te słowa i wiele inych uświadomiły mi, że Pan Bóg nie jest bytem abstrakcyjnym, tylko że jest Kimś kto mnie "przenika", uczestniczy w moim życiu, w moich porażkach i sukcesach, Kimś kto wspiera mnie w trudach i daje chwile wytchnienia. Zrozumiałem po prostu, że Bóg żyje i jest tu i teraz, zawsze. Dopiero z takim doświadczeniem zaczyna do mnie docierać czym jest Eucharystia, spowiedź i te wszystkie rytuały. Może na tym należy się skupić? Na uświadamianiu wiernym, że Pan Bóg jest.    
17 kwietnia 2013, 13:34
Pytanie, które sobie zadaję, czy większość tych, którzy odchodzą, wróci? Czy te podstawy w nich rzeczywiście są? (Niestety) Jest wolna wola, wolność człowieka. Decyzją osobistą jest powrót do Boga, gdy usłyszy się Jego głos. Tyle, że na każdym z nas ciąży odpowiedzialność za powrót bliźniego. Bo sposób, w jaki każdego dnia głosimy swoim życiem Dobrą Nowinę ma wielki wpływ na decyzje innych w kontekście wiary. Ale nie można głosić Dobrej Nowiny nie wierząc w Boga. A znaczna większość (nawet pobożnych) katolików nie wierzy. I tak zamyka się swoiste błędne koło.
Dariusz Piórkowski SJ
17 kwietnia 2013, 12:48
A ci rodzice, o których piszę w tekście, nie mieli wiary, skoro ich dzieci przestaja chodzić do Kościoła? To ze ktoś wychowany w atmosferze wiary przestaje chodzić do kościoła nie jest jeszcze wielkim dramatem. Jeżeli jest to swoista forma buntu, czy nawet zobojętnienia, to kiedyś, gdy usłyszy wołanie Boga rozpozna ten głos i zapewne wróci. W mojej opinii często potrzebne jest takie odejście od wiary dziecka, swoisty bunt, aby dojrzalej i dobrowolnie uwierzyć. Tyle tylko, ze trzeba mieć pewne podstawy. I to nawet nie w sensie wiedzy religijnej, ale doświadczenia życia w wierzącej rodzinie. ... Owszem, trzeba pozwolić na błądzenie, a nawet bunt. Zresztą, chyba nieprzypadkowo Pan Jezus mówi o młodszym synu, który odchodzi z domu, by zejść na samo dno. Na końcu jednak pozostały mu drobne okruchy i wspomnienia o dobroci ojca, że może go przyjmie przynajmniej do pracy... Pytanie, które sobie zadaję, czy większość tych, którzy odchodzą, wróci? Czy te podstawy w nich rzeczywiście są?
17 kwietnia 2013, 12:40
A ci rodzice, o których piszę w tekście, nie mieli wiary, skoro ich dzieci przestaja chodzić do Kościoła? To ze ktoś wychowany w atmosferze wiary przestaje chodzić do kościoła nie jest jeszcze wielkim dramatem. Jeżeli jest to swoista forma buntu, czy nawet zobojętnienia, to kiedyś, gdy usłyszy wołanie Boga rozpozna ten głos i zapewne wróci. W mojej opinii często potrzebne jest takie odejście od wiary dziecka, swoisty bunt, aby dojrzalej i dobrowolnie uwierzyć. Tyle tylko, ze trzeba mieć pewne podstawy. I to nawet nie w sensie wiedzy religijnej, ale doświadczenia życia w wierzącej rodzinie.
K
Krzysztof
17 kwietnia 2013, 12:21
Pokaż mi jak: żyć Bogiem w praktyce codzienności Bóg zmienia/ zmienił Twoje życie (daj świadectwo) czerpać ze Słów Ewnagelii jako źródła i początku wiary (gdy taki zamęt wokoło) przekonać (czasami niestety pokonać) proboszcza aby otworzył się na współnoty.
Dariusz Piórkowski SJ
17 kwietnia 2013, 12:18
O Dariuszu. Pierwszy punkt w jakikolwiek działalności głoszenia, uczenia czy stawiania wymagań, jeśli chodzi o ogólnie pojęte wychowanie religijne, to autentyczność życia wiarą przez nauczyciela. Bez względu, czy będą to rodzice, katechetka czy ksiądz. Przykładowo niewierzący, choć praktykujący rodzic nie przekaże wiary, Może, co najwyżej przekazać swoją religijność ateisty. I nie ma znaczenia, czy będzie on wychowywał systemem nakazowym, czy jakimś innym. ... Panie Tomaszu, zgoda. Widzimy, że wychowanie religijne wymaga zaangażowania wszystkich. Niestety, bywa często odwrotnie. Rodzice zrzucają ten obowiązek (właśnie!) na księży i katechetów. Ma Pan rację, że jeśli rodzice żyją autentycznie wiarą, to ich dzieci też będą żyć. To potwierdza doświadczenie. Ale bywa też i tak, że pomimo tego, dzieci nie chcą dalej praktykować. Jest wolność. A ci rodzice, o których piszę w tekście, nie mieli wiary, skoro ich dzieci przestaja chodzić do Kościoła? Bałbym się tak stwierdzić. Wiele różnych czynników odgrywa tutaj rolę. Żeby dobrze odpowiedzieć na to wyzwanie, trzeba właśnie przyjrzeć się mu z różnych stron.
Dariusz Piórkowski SJ
17 kwietnia 2013, 12:13
Co do uwagi, że nauka religii w szkole "wyrzuciła" dzieci z parafii, to się w pełni zgadzam. Ale nie wystarczy pracować tylko nad dziećmi, jeśli rodzice będą wiedli swoje życie. Trzeba sie też bardziej zatroszczyć o rodziców. Ale znowu nie na zasadzie przymuszania do spotkań przed Pierwszą Komunią, żeby dzieci mogły przystąpić do tego sakramentu. Co my w ten sposób robimy z tych sakramentów? Albo z innej beczki, przymuszamy, że trzeba brać małżeństwo sakramentalne i zdarza się nierzadko tak, że ludzie młodzi biorą ślub, choć nie maja wiary. Ważne jednak, że wzięli ślub a sakrament będzie "działać" automatycznie. To też jest nadużycie. Poza tym, dzieci najbardziej patrzą na rodziców, potem na swoich rówieśników, a na końcu na księdza.
17 kwietnia 2013, 12:10
O Dariuszu. Pierwszy punkt w jakikolwiek działalności głoszenia, uczenia czy stawiania wymagań, jeśli chodzi o ogólnie pojęte wychowanie religijne, to autentyczność życia wiarą przez nauczyciela. Bez względu, czy będą to rodzice, katechetka czy ksiądz. Przykładowo niewierzący, choć praktykujący rodzic nie przekaże wiary, Może, co najwyżej przekazać swoją religijność ateisty. I nie ma znaczenia, czy będzie on wychowywał systemem nakazowym, czy jakimś innym. Z drugiej strony, jeżeli rodzice autentycznie swoim życiem dają świadectwo wierze, to dzieci wychowane w takiej rodzinie odnajdą w sobie kiedyś wiarę, nawet, jeżeli przez jakiś czas będą ją kontestować czy też jawnie się przeciw niej buntować. Dalej, czy dorosłego można siłą przyciągnąć do Kościoła. Czy można za pomocą mniej lub bardziej formalnych nakazów kogoś przymusić do wiary?  Na pewno nie. W tym kontekście ciekawy jest efekt „Wielkiejnocy”, czyli „obowiązkowa” spowiedź wynikająca z przykazania kościelnego. Czy w takim razie tan formalny nakaz, przynoszący wymierne pozytywne efekty nawróceń jest zły? Na pewno nie.
Dariusz Piórkowski SJ
17 kwietnia 2013, 12:08
Kochany Panie jazmigu, widzę, że jak zwykle czytasz nie dokładnie. Czy ja gdzieś piszę, że jestem za zlikwidowaniem obowiązku? Jestem za tym, by pogłębić jego rozumienie. Same nakazy i tradycje już dzisiaj nie wystarczą. To że Panu wystarczyły, to chwała Bogu. Ale nie jest tak, że wszystko można zwalić na karb lenistwa ludzi. Ważna jest tez motywacja. Najlepiej uznać, że ludzie (czyli nie "my") są leniwi i nieuczciwi, więc trzeba ich przymuszać. I pewnie że to czasem działa, ale na dłuższa metę jest nieskuteczne allbo przynosi skutek odwrotny do zamierzonego.
jazmig jazmig
17 kwietnia 2013, 12:04
Chodzenie do kościoła na niedzielną mszę to jest obowiązek i nie wciskajmy nikomu kitu, że jest inaczej. Mało komu chce się rana zerwać z łóżka i zamiast oglądać tv, poserfować w necie lub pograć w jakąś gierkę, wbić się w niedzielne ubrani i pomaszereować do kościoła, aby uczestniczyć we mszy św. Mnie osobiście chce się i nie stanowi to dla mnie problemu, ale innym, szczególnie młodym ludziom nie chce się i koniec. Nie jest rozwiązaniem robienie z kościoła sali koncertowej z muzyką gitarową itp. ulepszeniami, bo skutek widać w Niemczech, gdzie sprzedają kościoły, bo nie ma wiernych i pieniędzy, żeby te kościoły utrzymać. Jak chcę posłuchać mojej muzyki, to idę na koncert, a nie do kościoła. W kościele chcę się spokojnie pomodlić i śpiewać pieśni, a nie skoczne piosenki. Z tej sytuacji jest tylko jedno wyjście: trzeba ponownie zintegrować dzieci z parafią od najmłodszych lat. Nauka religii w szkole "wyrzuciła" dzieci z parafii. One teraz w kościele są gośćmi, a niegdyś chodziły do salki parafialnej na religię nawet wtedy, gdy uczyły się już w szkole średniej. Chłopcy byli ministrantami, dziewczynki miały zajęcia w dziewczęcych grupach i tak od dziecka wszyscy byli przyzwyczajeni, że po południu raz lub dwa w tygodniu idzie się do kościoła, do salki, aby się tam spotkać z kolegami i księdzem. Albo księża przywrócą te zwyczaje, albo za 20 lat będą mieli puste kościoły.
Dariusz Piórkowski SJ
17 kwietnia 2013, 11:27
Artykuł niestety porusza tylko fragment rzeczywistości. Opisuje ją z poziomu praktyk religijnych. Problem jest o wiele głębszy – otóż Europejczycy w swej pysze i zadufaniu przestali wierzyć w Boga, przestali odczuwać pokorę wobec Boga. Co można zrobić? Głosić prawdę, głosić naukę Mistrza, głosić Dobra Nowinę. ... Jak najbardziej się z Panem zgadzam. Artykuł tylko sygnalizuje problem i zaprasza do dyskusji. Nie ma jednego prostego rozwiązania i jednej przyczyny. Jak to w życiu bywa, sytuacja jest skomplikowana. Problem w tym, że nakazowo- wymuszające podejście do obowiązku religijnego jest pewym sposobem rozwiązania, w sumie najłatwiejszym, dającym szybkie efekty, ale równie szybko gasnące. Jak z metodą kija i marchewki. Czasem trzeba ją zastosować, gdy trzeba coś szybko zrobić, zareagować. Ale jako zasada wychowawcza sprawdza się tylko w pewnej mierze. Jest w człowieku napięcie między motywacją zewnętrzną (nagroda-kara) a motywację wewnętrzną (wartości, dobro, relacja, osobiste przekonanie). O wiele trudniej jest wzbudzić motywację wewnętrzną (dlatego częściej wybiera się marchewkę i kij). "Dziecko umyj zęby, zrób lekcje, to pójdziemy na lody" Albo "Jak będziesz przeszkadzać, to dłużej będziesz się uczyć" . W tym drugim przypadku sygnał jest taki, że nauka jest czymś nieznośnym, nieprzyjemnym i narzuconym. Mnie o to chodzi w tym tekście, co robić, by budzić motywację wewnętrzną, co jest trudniejsze niz poleganie tylko na motywacji zewnętrznej.
17 kwietnia 2013, 11:18
Artykuł niestety porusza tylko fragment rzeczywistości. Opisuje ją z poziomu praktyk religijnych. Problem jest o wiele głębszy – otóż Europejczycy w swej pysze i zadufaniu przestali wierzyć w Boga, przestali odczuwać pokorę wobec Boga. Jest spora (jeszcze) grupa rodziców w jakieś formie dbająca o wychowanie religijne swoich dzieci. Ale często to wychowanie ogranicza się do lekcji religii, tyle, że w domu dziecko słyszy i widzi zachowania absolutnie sprzeczne z tym, co słyszy na lekcjach religii. Taki sprzeczny sposób wychowania przyniesie zapewne jedno, tak wychowane dzieci zaoszczędzą tego swoim dzieciom i będą przeciwne nauczaniu ich religii. Jest jeszcze grupa osób, które z racji obowiązku, tradycji czy też wyuczenia uczestniczy w jakiś praktykach religijnych, często nawet coniedzielnej Mszy św. Ale tak jest do czasu, kiedy te praktyki nie są sprzeczne z oczekiwaniem współczesnego świata. Bo ilu z tych, co niedzielę przychodzą jeszcze do kościoła jest za swoją wiarę w stanie oddać życie? Co można zrobić? Głosić prawdę, głosić naukę Mistrza, głosić Dobra Nowinę.
17 kwietnia 2013, 11:04
@Dariusz Piórkowski SJ, Redakcja DEON Dziekuję za korekte tekstu. Zastąpienie "mszy", "Eucharystią". Nie zdążyłem wypisać błędów do poprawy a tu... nie ma ich... Na chwile obecną jest jeszcze jedna "msza" (z małej litery) ale to raczej jest zgodne z intencją użycia.
B
Badeńczyk
17 kwietnia 2013, 11:01
Ja ośmielę się stwierdzić, iż winna jest tutaj po części polityka przymusu religijnego, prowadzona przez Kościół. W Niemczech, gdzie mieszkam, wszystko wcześniej opierało się na drylu w wychowaniu religijnym. O wiele silniejsze to było niż w Polsce. Regularne spowiedzi, Msze, Bierzmowanie, Komunia....wszystko, bo tak trzeba, bo tak musi być, bo taka tradycja. A potem przyszła posoborowa wolność i....nagle ludzie zobaczyli, że tak na prawdę Kościoła wcale nie potrzebują. Zostali tylko ci, którzy prawdziwie i świadomie żyli wiarą. W Polsce nadal tak jest. Do Pierwszej Komunii dzieci się posyła, no bo cała klasa idzie, do Bierzmowania trzeba iść, bo potrzeba papierka do ślubu. Pomimo tego, że Bierzmowanie nie jest potrzebne do ważności ślubu. Najgorszym koszmarem są kartki do spowiedzi, dla chrzestnych i narzeczonych, którzy oszukują przy tym jak mogą. Istnieją także proboszczowie - nie podaję tu nazwiska, ale jest to proboszcz ze znajomej mi polskiej wioski - którzy za odpowiednią odpłatą taki papierek podpiszą.  I na co ta polityka przymusu i kontroli???Czy ona kiedykolwiek pomogła komuś wzrosnąć w wierze? Więcej dobra zdziała dla świata 20 wiernych prawdziwie wierzących niż 200 rutynowców, którzy owczym pędem wegetują przy Kościele. Chciałem zaznaczyć, że nie jestem antyklerykałem więc proszę nie usuwać mego komentarza. Krytyka też musi być.
J
ja
17 kwietnia 2013, 10:52
No tak. Wszystko trafnie ujęte, ale... jak przekonać dziecko, że niemal wszyscy którzy chodzą z nim do klasy są katolikami (bo są ochrzczeni), podczas gdy dziecko widzi, że życie większości tych "ochrzczonych" rówieśników i ich rodzin nie ma nic wspólnego z żywą wiarą w Chrystusa? Czy jako rodzic powinienem powiedzieć: "Oni są takimi samymi katolikami jak ty, moje dziecko"? Czy zero świadectwa wiary "ochrzczonych" ma być przykładem dla mojego syna, który też jest ochrzczony? To jest totalna schizofrenia i droga donikąd! Totalne systematyczne zgorszenie. Jak z tego wybrnąć?
A
Alfista
17 kwietnia 2013, 10:46
Artykuł wpisuje się  w prelekcję bpa Dajczaka w Łodzi. Wierni muszą poczuć, że w czasie Mszy św. obcują z żywym Bogiem...migiem wyczują czy kapłan w to wierzy, czy odgrywa tylko rolę celebransa jak teatralny aktor.