Jest drewno, ognia nie ma
Jeśli chcemy uratować wiarę tych, którzy jeszcze przychodzą, musimy przestać liczyć na masy i porzucić adorowanie tych przeklętych statystyk. Kluczowe wyzwanie tkwi zupełnie gdzie indziej.
Tak się złożyło, że w ostatnich miesiącach spotkałem kilkunastu rodziców, którzy ubolewali nad stopniowym zaniedbywaniem lub nagłym porzuceniem praktyk religijnych przez ich dzieci. Głównie chodzi o uczestnictwo w niedzielnej mszy świętej, spowiedź czy przyjęcie sakramentu małżeństwa. Załamani rodzice najczęściej sądzą, że ponieśli wychowawczą porażkę. Czują się winni, bezsilni, nie wiedzą, co z tym wszystkim począć. Wyrzucają sobie, że przecież chodzili razem z dziećmi do kościoła, uczyli ich modlitwy, starali się jak mogli. Wszystko grało, dopóki ich dzieci nie osiągnęły dorosłości. Kiedy tylko wyszły spod bezpośredniej kurateli rodziców, ich gorliwość religijna zaczęła drastycznie maleć lub całkowicie zanikła. Niektórzy chodzą wprawdzie do kościoła od wielkiego dzwonu - powiadają rodzice, ale coraz więcej jest takich młodych osób, które przeżywają wyzwolenie od konieczności spełniania życzeń mamy i taty. Po czym ogłaszają, że nie zamierzają zawierać sakramentalnego małżeństwa, bo i tak się kochają, więc po co im do szczęścia taki kosztowny i nic nie wnoszący do życia rytuał.
Nuda religijna
Inny obrazek. Opuszczanie mszy świętych niedzielnych to jeden z najczęściej wymienianych grzechów podczas przedświątecznych spowiedzi. W tym roku mogłem wysłuchać tej mantry kilkaset razy. Kiedy pytam penitentów o powody nieobecności na niedzielnej Eucharystii, odpowiedzi oczywiście bywają różne, czasem usprawiedliwione, jak choroba czy praca. Niestety, w większości przypadków pada sztandarowy eufemizm: "z lenistwa". Jeśli mam czas, próbuję drążyć i pytam spowiadającego się, co w tym przypadku oznacza dla niego "lenistwo". "Ano, po prostu, proszę księdza, nie chciało mi się" - odpowiada penitent. Niektórzy nazywają rzecz po imieniu: łatwo zwalniają się z Eucharystii, ponieważ się na niej nudzą i nie widzą związku tego zacnego obrzędu z ich codziennym życiem. A sporej grupie wszystko kojarzy się z przykrym obowiązkiem, który jeszcze czasem wypełniają siłą rozpędu i wdrukowanego nawyku. Nierzadko okazuje się, że za "nie chciało mi się" kryje się brak wewnętrznego doświadczenia Boga, a także nikłe przekonanie o ścisłej zależności między wzrostem wiary i miłości a mszą świętą.
Możemy się ciągle pocieszać, że to przejaw ludzkiej słabości. Przecież tyle ludzi siedzi w kościelnych ławach. Prawdą jest, że okazjonalne opuszczanie mszy, nawet "z lenistwa", zdarzało się zawsze. W końcu jesteśmy grzesznikami. Obawiam się jednak, że z biegiem lat ludzi, którzy w ogóle przyjdą do spowiedzi i wyznają ten grzech, będzie coraz mniej. Tąpnięcie uwidoczni się nagle, zwłaszcza jeśli "opuszczanie mszy świętych" nie zacznie nas prowokować do konkretnych i skutecznych wysiłków.
Zastój, bo nie ma ognia
Co się dzieje w naszym rodzimym katolicyzmie? Podskórnie dochodzi do rozjeżdżania się codziennego życia i wiary. Obowiązek religijny (msza św., modlitwa) zamienia się w doczepiony do codzienności rytuał albo szybko pryska, ponieważ w sercach wielu ochrzczonych nie ma wewnętrznego ognia i żywej relacji z Chrystusem, lecz tylko zewnętrzne podpórki w postaci tradycji i obowiązku. Okazuje się, że religijne wychowanie zarówno w domu jak i w Kościele potrafi doskonale wyćwiczyć dzieci i dorosłych w dyscyplinie (dopóki wisi nad nimi matczyne lub księżowskie "trzeba"), ale brakuje wprowadzenia w autentyczne doświadczenie Boga. Jest nawyk, ale nie ma pragnienia Boga. Skutkiem tego nie następuje pogłębianie obowiązku czy jego kontynuacja.
Rzecz ma się podobnie jak z czytelnictwem wśród Polaków, którzy posiadają (to dobry czasownik w tym kontekście) wyższe wykształcenie. Według badań Biblioteki Narodowej 34 % spośród nich nie przeczytało w 2012 roku żadnej książki. Wynika z tego, że wiele osób pojmuje wykształcenie jako formalność, rzecz raz nabytą i "posiadaną", a nie ciągle rozwijaną, by zmieniała życie i pogląd na świat.
Dzisiaj nawyk "chodzenia do kościoła" wyrobiony wskutek rodzinnego i religijnego wychowania nie wystarczy, aby przedłożyć uczestnictwo we mszy świętej nad, na przykład, wyjazd na narty, wizytę w galerii handlowej, odpoczynek po całym tygodniu, czy zwykłe buszowanie w Internecie. Ale przecież nie chodzi też o to, by Eucharystia była jedną z wielu możliwości spędzania czasu. Dla chrześcijanina Eucharystia to być lub nie być jego najgłębszej tożsamości.
Chyba ciągle nie zdajemy sobie sprawy, jak potężny wpływ na ludzi wywiera grupa, otoczenie, dominujące myślenie, przekaz dochodzący z mediów. Jeśli młody człowiek nie posiadający silnej wewnętrznej motywacji, skonfrontuje się z niesprzyjającą powierzchowną kulturą wyśmiewającą wiarę, jeśli spotka ludzi (nierzadko również ochrzczonych, ale nie mających już wiary), którzy łyknęli najprzeróżniejsze ideologie i uznali chrześcijaństwo za relikt, a tradycję za obciach przejęty od "wapniaków", to szybko dostosuje się do panujących trendów.
Nie pomogą więc żadne książeczki z podpisami, zbieranymi przez dzieci komunijne lub kandydatów do bierzmowania. Jestem przerażony, kiedy widzę młodych gimnazjalistów biegających po zakrystiach w poszukiwaniu księdza, by dostać kolejny autograf, bo "byłem na mszy świętej w niedzielę". Takie wymuszane praktyki to szykowanie sobie pętli na szyi. Jestem święcie przekonany, że większość z tych młodych ludzi właśnie z tego powodu przestanie w ogóle pojawiać się w Kościele. Nie tędy droga.
Porzućmy liczby
Jeśli chcemy uratować wiarę tych, którzy jeszcze przychodzą, musimy przestać liczyć na masy i porzucić adorowanie tych przeklętych statystyk, wypełnianych po to, by zadowolić biskupa podczas najbliższej wizytacji czy bierzmowania. Kluczowe wyzwanie tkwi zupełnie gdzie indziej. A polega ono na tym, jak ożywić w człowieku pragnienie Boga, jak pobudzić go do szukania Boga, który dzisiaj nie jest już tak zauważalny w kulturze jak dawniej. Trzeba wykorzystać to, że ludzie jeszcze przychodzą, ale po to, by ich ugruntować i umocnić, a nie tylko zadowalać się, że przychodzą. Za kilka lat możemy ich już w kościele nie zobaczyć.
Zapominamy często, że wiara jest nade wszystko łaską, a nie tylko odziedziczonym zbiorem określonych zachowań, tradycji i obrzędów, ukształtowanych w procesie religijnego wychowania. Dzisiaj wszelkie formy przymusu, zaliczania mszy, żeby przyjąć inne sakramenty, dają wprawdzie doraźne korzyści ("jak ładnie wszyscy wybierzmowani"), ale w dłuższej perspektywie skutecznie odstraszają młodych od Kościoła. Nie pomoże również moralizowanie i strofowanie nastolatków (i starszych wiernych), często pogubionych i nie mających dobrych wzorców.
Nie chodzi mi o to, by porzucić wdrażanie dzieci i młodzież w poczucie religijnego obowiązku, a wszystko pozostawić dowolności i spontaniczności. Wiemy, że to ślepa uliczka. Przecież w innych dziedzinach życia też podejmujemy różne obowiązki. Gdybyśmy wszystko uzależnili od chęci i osobistej potrzeby, to większość społeczeństw, małżeństw i rodzin, przestałoby funkcjonować. Trzeba jednak powiedzieć, że wiele dziedzin ludzkiego życia określa konieczność. Musimy pracować, by mieć co jeść. Motywuje nas do tego chociażby widmo głodu i biedy. Ale w sferze relacji (także z Bogiem) właściwie niewiele da się narzucić. Tutaj króluje wolność. Potrzeba decyzji i osobistego zaangażowania, poprzedzonego fascynacją.
Jakie więzy?
Być może jednym z kroków, jaki należy podjąć, to gruntowne przemyślenie samej idei religijnego obowiązku. Wszystko po to, by odnaleźć środek między nawykiem (przecież cnoty to dobre obowiązki i przyzwyczajenia) a zafascynowaniem Bogiem, które rodzi się przez świadectwo modlitwy i dzielenie wiarą przez wierzących. Jeśli od początku będziemy stawiać niemal wyłącznie na wymagania i zasypywać katechizmowymi regułkami, które trzeba wykuć na blachę, to będzie tak, jakbyśmy chcieli przymusić chłopaka do zakochania w dziewczynie, którą on w ogóle nie jest zainteresowany. Myślę, że problem polega na tym, że w wychowaniu religijnym za bardzo podkreśla się negatywną i zewnętrzną stronę obowiązku, co streszcza się najczęściej w słowie: "trzeba". Mniej mówi się o pozytywnej stronie. Wówczas Bóg jawi się nie jako ten, który daje, ale ten, który żąda i wymaga. Kogóż nie odstrasza taki Bóg? Kiedy Jezus mówił o traceniu życia, to równocześnie obiecywał pozyskiwanie życia.
Niewątpliwie, polskie słowo "obowiązek" zawiera w sobie aluzję do "więzów", które ktoś na nas nakłada. Trzeba jasno przyznać, że zewnętrznie obowiązek zawsze będzie się kojarzył z ograniczeniem wolności, z pewnym ciężarem. Nie zawsze będzie przyjemny, bo wymaga rezygnacji, kompromisu, poświęcenia. W innych językach "obowiązek" wywodzi się od słowa "dług". Jestem zobowiązany, bo stałem się czyimś dłużnikiem. Tak pobożność postrzega św. Tomasz z Akwinu, który uważa, że w ten sposób spłacamy Bogu dług wdzięczności. Dzisiaj to porównanie może być ryzykowne, jeśli się go nie wyjaśni. Po pierwsze, dłużnik sam zaciąga dług. Żaden bank nie wpycha nam kredytu bez naszej zgody. A to Bóg pierwszy nas obdarowuje, lecz nie po to, by później z nas wyssać co się da wraz z odsetkami. Po drugie, Bóg, jeśli już odwoływać się do bankowej terminologii, udziela nam nie tyle bezzwrotnej pożyczki, co dzieli się wszystkim, co ma i kim jest, tak naprawdę nie żądając nic w zamian. Prawdziwie oddaje tylko ten, kto kocha, a nie przymuszony niewolnik. Jeśli Boga będziemy nadal pokazywać jako bankiera czy komornika, który bezwzględnie próbuje ściągnąć wszystkie należności, (przez chodzenie do kościoła), oddamy Mu niedźwiedzią przysługę.
Owszem, wciąż za mało mówimy o tym, jak wiele otrzymujemy od Boga. Teologiczno-dogmatyczne formułki, których młody człowiek już dzisiaj prawie nie rozumie, nie wystarczą. Dzisiaj musimy szukać i używać języka bliższego relacjom i wewnętrznego świata człowieka. Nawet powtarzanie bez końca, że Bóg stworzył cały ten piękny świat dla mnie, może już nie robić na młodym człowieku większego wrażenia, ponieważ otaczająca kultura ciągle wmawia mu, że wszystko się należy, a on sam większość swojego czasu spędza w Internecie i przy komputerze, a nie na łonie natury. I to jest jego świat, który często sam współtworzy.
Więcej chyba zdziałamy, jeśli obowiązek połączymy z pełną wdzięczności odpowiedzią, a ściślej z odpowiedzialnością, odwołując się, na przykład, do relacji małżeńskiej czy rodzicielskiej. Jeśli małżonkowie kochają się wzajemnie, to skutkiem i owocem tej miłości jest przyjęcie na siebie określonych zobowiązań. Inaczej po prostu się nie da. Podjęcie obowiązku pracy, utrzymania domu, poświęcenia czasu na rozmowę, odebrania dzieci ze szkoły itd. staje się wówczas konkretnym wyrazem miłości i budowaniem więzi. Ale taki obowiązek musi wypływać z wyboru, z zakochania i ciągłego pogłębiania osobistego zaangażowania. We wszystkich relacjach prędzej czy później pojawia się znużenie, ogień przygasa. Jeśli nie dołożymy paliwa, może zupełnie wygasnąć i zostaną tylko suche drwa.
Dlatego jako wierzący potrzebujemy Eucharystii, wzmocnienia, ożywiania motywacji, dostrzegania i nazywania owoców naszych obowiązków. I tak koło się zamyka. Nie da się wypełniać jakichkolwiek obowiązków bez osobowego zaangażowania, i trudno się angażować, jeśli porzuci się obowiązki, które to zaangażowanie podtrzymują i na nowo rozpalają.
Skomentuj artykuł