Seminarium jest drogą

(fot. alpoma/flickr.com/CC)

O potwierdzaniu powołania na poszczególnych etapach seminaryjnej formacji, a także o wychodzeniu z seminarium mówi bp Grzegorz Ryś, rektor krakowskiego seminarium w latach 2007-2011.

Przemysław Radzyński: Wstąpienie do seminarium nie zawsze kończy się święceniami. Dlaczego?

DEON.PL POLECA

Bp Grzegorz Ryś: Fakt, że ktoś przyszedł do seminarium nie oznacza, że ma powołanie do kapłaństwa. Choć pewnie powszechnie tak się myśli. Gdy zostałem rektorem, przeczytałem na nowo adhortację Pastores dabo vobis. Jan Paweł II wyraźnie mówi, że powołaniem do kapłaństwa są święcenia. Powołanie to jest zawsze wydarzenie. Myśmy zredukowali powołanie do osobistych pragnień, rozeznania wewnętrznego, poszukiwania osobistego spełnienia, pewnych predyspozycji osobowych. To wszystko jest ważne, ale nie najważniejsze. Powołanie to jest łaska plus zadanie. Łaskę człowiek otrzymuje w sakramencie. Zadanie wtedy, gdy biskup daje mu misję kanoniczną, kieruje na parafię i tak dalej.

W tym wydarzeniu, oprócz własnych pragnień, bardzo istotne jest też rozeznanie Kościoła i jego potrzeb. Rektor seminarium w imieniu Kościoła prosi biskupa o to, żeby wyświęcił kandydatów na kapłanów. Kościół ich musi chcieć. Oni mogą mieć wszystkie wewnętrzne predyspozycje i oczekiwania, ale jeśli Kościół ich nie będzie chciał, to nie zostaną powołani do kapłaństwa.

Ktoś, kto przychodzi do seminarium jest powołany dopiero na drogę do kapłaństwa. I ani on, ani przełożeni nie wiedzą, po co przyszedł. Czy po to, żeby zostać kapłanem? Po sześciu, siedmiu, ośmiu, dziewięciu latach? Czy może przyszedł na tydzień albo na cztery lata? Z pewnością trzeba zrobić wszystko, żeby powód zdecydowania się na drogę do kapłaństwa był sensowny i żeby był przeżywany w wierze.

Zawsze tak tłumaczyłem klerykom, bo to uwalnia z presji, która na nich spada na samym początku - przyszedł, klamka zapadła i drzwi się zamknęły. Nic się nie zapadło ani nic się nie zamknęło! Otwarła się pewna istotna droga. Jest to przede wszystkim droga wiary. Dobrze, jeśli ktoś na tę drogę przychodzi - jest na nią wezwany i to wezwanie odczytuje. Jeśli nie przyjdzie, to nic mu się "za to" nie stanie, ale nie podejmie tego, co ostatnio tak podkreśla papież Franciszek - jeśli chcesz wierzyć, to musisz się ruszyć. Zaryzykować.

Bardzo niedobrze, gdy kleryk od pierwszego do szóstego roku ma w sobie ciągłe przekonanie, że czeka go wyłącznie kapłaństwo. Równie niedobrze, jeśli środowisko z zewnątrz oddziałuje w ten sposób i właściwie zmusza do kapłaństwa. Kapłaństwo musi być wybrane w wolności. To ma głębokie uzasadnienie teologiczne, ale też jest bardzo sensowne od strony psychologicznej, ludzkiej.

Jeśli powołanie to wydarzenie, to czym jest seminarium na drodze przygotowania do tego wydarzenia?

Seminarium jest drogą. Na niej są ważne momenty, które dają człowiekowi możliwość rozeznania, czy to faktycznie jest jego droga. Pierwszym jest rok propedeutyczny, czyli czas ściśle ewangelizacyjny. Dzisiaj młodemu człowiekowi bardzo potrzebne jest odnalezienie samych podstaw wiary w osobistym spotkaniu z Jezusem Chrystusem, w modlitwie myślnej, w medytacji nad Pismem Świętym, w adoracji Najświętszego Sakramentu. To jest ogromnie potrzebne. Albo wypracuje własną drogę modlitwy już na całe życie, albo nie ma co dalej bawić się w tę drogę. Co nam z księdza, który się nie modli, który jest niewierzący, albo który jest wierzący teoretycznie, czyli opowiada cały czas o Bogu, ale sam z Nim nie rozmawia?

W kolejnych latach formacji seminaryjnej rozeznanie jest związane z rozmaitymi wymiarami możliwej przyszłej posługi kapłańskiej - lektorat skoncentrowany na głoszeniu Słowa Bożego, akolitat - na Eucharystii, a potem diakonat i ostatecznie prezbiterat. Nie brakuje sytuacji, w których człowiek stawiany jest przed decyzją. Ta decyzja musi też wynikać z rozeznania, czy to jest jego droga, czy idzie nią dalej.

Jestem przekonany, że program formacyjny jest owocem długiego rozwoju w Kościele. Najważniejsze, żeby na każdym z etapów właśnie tym etapem człowiek żył. Jeśli jest lektorem - niech żyje Pismem Świętym, a nie myśli o tym, że za rok jest akolitat. Może będzie, może nie będzie. Wydarzeniem wołającym o rozeznanie jest także przyjęcie stroju duchownego.

Dla kogo jest seminarium? Najpierw musi się zrodzić pragnienie bycia kapłanem, czy ono nie jest konieczne, żeby wstąpić do seminarium?

Myślę, że to pragnienie jest potrzebne. Ono nie musi być absolutnie pewne, ale gdzieś w człowieku musi przynajmniej pojawić się pytanie, czy to jest jego droga. Seminarium jest miejscem, gdzie to można rozeznać, także przy pomocy Kościoła. Nie ma co wchodzić do seminarium dla sportu. "Nie mam co ze sobą zrobić, to może spróbuję takiej drogi". Nie w ten sposób.

Czyli seminarium nie można traktować jako miejsca i czasu ogólnego rozeznania powołania?

Myślę, że nie. Na to jest czas wcześniej. Pierwszym etapem pracy osób, które zajmują się duszpasterstwem powołań, jest skierowanie młodych na myślenie o swoim życiu w kategoriach powołania. Żeby nie myśleli tylko w ten sposób: "Co bym chciał? Gdzie się spełnię? Jakie mam predyspozycje?". Ale żeby chcieli popatrzeć na swoje życie w świetle wiary - jest osobowy Bóg, który do czegoś woła. To jest powołanie.

Łatwo wstąpić do seminarium?

Na wstępie człowiek poddawany jest pewnemu rozeznaniu - nie wszyscy są przyjmowani. Ale nie jest tak, że na progu wymaga się już stuprocentowej pewności. Ważny jest motyw i to, na ile zgłaszający się jest uczciwy w szukaniu tego, co jest istotą kapłaństwa.

Czyli na wstępie weryfikowane też są pragnienia Kościoła dotyczące kandydata?

Kościół kandydatom do kapłaństwa stawia pewne warunki. Jeśli człowiek ich nie spełnia, to trudno go przyjmować. Czasem się mu mówi, że potrzebuje jeszcze trochę czasu. Dzisiaj dużym problemem jest mocno rozerotyzowane środowisko kulturowe - całe armie ludzi stają na rzęsach, żeby młodych ludzi prowadzić do inicjacji seksualnej. Jak człowieka, który zaczął już życie seksualne i to w pełni, poprowadzić do rozeznania charyzmatu celibatu? To nie jest takie proste. Oczywiście mówię o współżyciu z kobietą, bo jeśli ktoś ma za sobą doświadczenia aktów homoseksualnych, to w ogóle będzie bardzo poważne zastrzeżenie, a z reguły odmowa. Przepisy Kościoła są tu wyraźne. Poza tym jest jeszcze wiele innych doświadczeń, które człowiek wynosi ze swojego dzieciństwa, z młodości. Nie ma za bardzo sensu przyjmować do seminarium neofity, czyli kogoś, kto dopiero co przeżył poważne nawrócenie. Warto dać mu trochę czasu, żeby okrzepł w wierze. Więc to rozeznanie na początku jest ważne.

A jak jest z wyjściem z seminarium? Pamiętam, jak w rodzinnej Trzebnicy chodziłem do klasztoru sióstr boromeuszek. Z zewnątrz nie było klamki tylko miejsce na specjalny klucz. Kto go nie miał - musiał dzwonić. Ale od wewnętrznej strony wszędzie były klamki. Siostry mówiły, że wejść do klasztoru jest dość trudno, ale z wyjściem nie ma żadnego problemu.

W seminarium też tak jest (śmiech). Ale każdy obraz coś pokazuje, a coś zakrywa. Niemal na każdym etapie formacji człowiek ma stawiane pytanie: czy chcesz iść dalej? Nierzadko zdarza się, że rozeznanie odpowiedzialnych za jego formację - ojca duchownego, spowiednika, przełożonych - każe mu się zastanowić. Nieraz sugerowana jest przerwa, a nieraz wychodzą pewne braki w formacji ludzkiej, których nie da się uzupełnić w seminarium. Po wykonaniu pewnej pracy, uzupełnieniu tych braków jest możliwość powrotu.

W seminarium nikogo nie trzyma się na siłę. Ale jako rektor zawsze mówiłem klerykom, że dopóki nie mają pewności, że są wołani gdzie indziej, to żeby tak łatwo nie rezygnowali. Mieli przecież przekonanie, że zostali powołani na tę drogę. Człowiek nie działa z wątpliwym sumieniem. Trzeba uzyskać moralną pewność co do następnego kroku. Jeśli przychodził do mnie kleryk, który sam mówił o swoich problemach i wątpliwościach, to wiedziałem, że mam do czynienia z kimś poważnym. Że on nie idzie do kapłaństwa na zasadzie "owczego pędu", ale przychodzi po pomoc w rozeznaniu.

Nikogo nie osądzam, ale jest bardzo wielu takich ludzi, którzy byli przez Chrystusa wołani w kierunku kapłaństwa a potem na tej drodze ulegli jakimś napięciom wewnętrznym albo trudnościom i się wycofali.

Razem z Księdzem Biskupem do seminarium na pierwszy rok przyszła ponad setka chłopaków. Ilu zostało wyświęconych?

Sześćdziesięciu sześciu, ale nie wszyscy byli z tego rocznika. Niektórzy doszli z roczników wyższych - po jakichś praktykach, przerwach. Ale też kilku naszych kolegów skończyło seminarium później. Nie wiem czy to reguła, ale dość często tak się zdarza, że jedna trzecia, czterdzieści procent, po drodze odchodzi.

Trudno to traktować jako magiczną liczbę. To są sprawy bardzo indywidualne, dotyczące konkretnej wspólnoty - jakie klerycy wytworzą relacje w ramach swojego rocznika, na ile potrafią się zintegrować z całym seminarium.

Charyzmatyczny kleryk odchodzący z seminarium pociąga za sobą innych?

Raczej nie. Mamy jednak do czynienia z dorosłymi mężczyznami i każdy wie, że decyduje o własnym życiu. Jeden czy drugi przykład może być ewentualnie sygnałem, który pobudza do myślenia. Zdarza się, że nieraz z seminarium odchodzą ludzie, którzy byli liderami całej wspólnoty, a nie tylko rocznika. To są sytuacje, kiedy po pierwsze wszyscy się modlą, po drugie patrzą też uważnie w siebie. Ale to nie powoduje masowego zrzucania sutann.

A jak takie odejście konkretnego kleryka wygląda wewnątrz seminarium?

Te odejścia przebiegają różnie. Ktoś rozmawia ze swoimi kolegami, zanim podejmie ostateczną decyzję z przełożonymi. Inny np. nie przyjeżdża po przerwie. Gdy byłem rektorem, to przy posiłku lub wspólnej modlitwie mówiłem, że dzisiaj odszedł taki a taki człowiek Boży. Modliliśmy się we wszystkich jego intencjach. Niezdrowo jest na ten temat milczeć, bo wtedy mnożą się pytania: a czemu? a jak? To niczemu nie służy. Oczywiście nie omawiałem powodów, bo byłem związany tajemnicą. W konstrukcji seminaryjnej jest tak, że to przełożeni podejmują decyzję, a nie ojcowie duchowni. To jest bardzo dobre, bo młody człowiek może mieć absolutną wolność i zaufanie, kiedy rozmawia z ojcem duchownym. Ale tajemnica obowiązuje wszystkich - i rektor, i prefekci muszą to unieść. Nawet, jeśli sugestia opuszczenia seminarium padła z ich strony, a wykluczony w ten sposób człowiek opowiada na zewnątrz niestworzone rzeczy. Nieraz proboszcz czy wikariusze przyjeżdżają dopytywać się jaki był powód, co się stało.

Wracamy do presji, o której mówiliśmy wcześniej.

Tak, ale to też pokazuje, że presja dotyczy wielu ludzi. Ważne, żeby przełożeni zachowali absolutną dyskrecję. Jakieś uchybienie w tym względzie będzie rzutować na relację z całą resztą w seminarium.

A czy przełożeni rozmawiają także z rodzicami na ten temat? Zarówno po podjęciu decyzji o odejściu, ale też wcześniej, wyjaśniając chociażby, że wstąpienie do seminarium nie zawsze kończy się święceniami kapłańskimi?

W krakowskim seminarium jest taki zwyczaj, że rodzice każdego rocznika mają dzień skupienia raz w roku. Podpowiada się rodzicom, żeby z jednej strony dali swoim synom wolność, a z drugiej - by akceptowali ich decyzję, jakakolwiek by nie była. Bardzo często mówię rodzicom, żeby trochę z przymrużeniem oka patrzyli na taką formułę, którą nieraz słyszą przy święceniach, gdy Kościół im dziękuje za ofiarę z ich dzieci, że "oddali Kościołowi swoich synów". Człowiek nie może kogoś drugiego oddać Panu Bogu. Człowiek Bogu może oddać się sam. Rodzice składają ofiarę, ale z siebie, ze swoich planów, które mieli co do swojego syna. Te dni skupienia przede wszystkim temu służą, żeby pomóc rodzicom przeżywać ich własne powołanie w odniesieniu do ich synów, nic poza tym. Natomiast nie ma rozmów indywidualnych dotyczących wyboru ich synów. To byłoby nie w porządku, to byłoby naruszenie tajemnicy. Jestem przekonany, że w większości przypadków te relacje między kandydatami a ich rodzicami są takie, że sami mogą o tym rozmawiać. Nie można stwarzać nawet cienia podejrzenia, że decyzja o powołaniu zapada nie w wyniku przekonania tego młodego człowieka, tylko w jakimś trójkącie: przełożeni, rodzice i on.

Czy są jakieś mity narosłe wokół życia seminaryjnego czy kleryckiego, które utrudniają wejście do seminarium lub uniemożliwiają zostanie w nim?

Zdarza się tak, że ktoś jest nastawiony idealistycznie, ale w taki dziecinny sposób. To dotyczy nie tylko seminarium, ale także każdej innej instytucji. Nigdzie nie jest tak, żeby to, co wcielone na sto procent realizowało marzenia. Klerycy spowiadają się co tydzień - to znaczy, że mają z czego. Jeśli ktoś wstępując do seminarium myśli o nim jako wspólnocie świętych gotowych do chwały ołtarzy (tylko trzeba im umrzeć), to się myli. Zakładalibyśmy, że mamy od samego początku uformowanych ludzi, a tymczasem oni się dopiero formują. I robią to nierzadko ścierając się między sobą. Każdy z nich ma inny charakter, są różne charyzmaty, mają inną przeszłość, różne doświadczenia - muszą się nauczyć współpracy.

Wiele też zależy od wielkości seminarium. Dziś coraz ważniejsza jest formacja zindywidualizowana. Ale w dużych wspólnotach trzeba znaleźć jakieś normy ogólne.

Artykuł pochodzi z eSPe 2/2014. Całe czasopismo możesz za darmo pobrać ze strony: www.e-espe.pl.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Seminarium jest drogą
Komentarze (8)
Grzegorz Kramer SJ
13 marca 2014, 16:17
ex kleryk'u,  Bracie forum chyba nie jest dobrym miejscem na takie osobiste zwierzenia. 
C
chrysorroas
13 marca 2014, 16:52
Nie widać, że człowiek szuka pomocy?
EK
ex kleryk
13 marca 2014, 16:06
...Po tym już całkiem odpuściłem, nie miałem sił na kolejne rozczarowania, stwierdziłem Boże skoro tak, tzn że mnie nie chcesz za księdza...poddaje się. Moje życie na nowo stało się szare. Mimo że nadal chodziłem do kościoła, nadal służyłem do mszy, nie straciłem wiary w Boga. Mam jedynie żal do tych, którzy takie a nie inne decyzje podejmowali, żal do tych, którzy w tych ciężkich dla mnie chwilach pozostawili mnie samemu sobie. Dziś mimo że mi się układa to nie czuje się człowiekiem szczęśliwym i spełnionym, od małego zawsze chciałem być księdzem, nie widziałem dla siebie innej drogi...do dziś nie widzę. Może kiedyś zdobędę się na odwagę aby spróbować zawalczyć o kapłaństwo, może...i na koniec, tak sobie myślę, że ci, którzy podejmują takie decyzje chyba nie mają świadomości tego jak wpływają na życie młodego człowieka, podejmują urzędniczą decyzję pochopnie wg swojego widzi-mi-sie, a gdzie w tym wszystkim jest głos Boga? czy aby każda taka decyzja -przyjąć, nie przyjąć jest wymodlona? wątpię. Tyle się mówi o braku powołań, że coraz to mniej młodych ludzi wstępuje do zakonów, do seminariów i tak to już bywa że Ci którzy są świetnymi aktorami w seminarium z wielkim potencjałem do nauki przechodzą dalej, zostają księżmi nie ze względu na to, że tego chcą, ze chcą służyć, ale z innych powodów (znam takie przypadki), a innym zamyka się drzwi mimo że dają z siebie wszystko. Oczywiście nie mówię tu o wszystkich bo znam również wielu świętych, skromnych i pokornych księży, to dzięki nim kościół staje się miejscem pięknym, miejscem do którego chce się przychodzić, żal mi ludzi, którzy mają w swojej parafii księży służbistów (idą zrobią co mają zrobić i znikają, zero jakiegoś działania w parafii, jakiś inicjatyw dla młodzieży, zero wspólnot), ja niestety w nowej parafii tak mam. 
C
chrysorroas
13 marca 2014, 16:40
Nie znam Twojego przypadku, więc trudno ocenić. Wydaje mi się, że zwracasz uwagę na bardzo poważny problem, widoczny także w słowach Rysia: utożsamianie swojej woli i widzimisię z wolą i powołaniem Bożym. Innymi słowy: chodzi o bardzo rozpowszechnione nadużywanie władzy, tzn. używanie jej wbrew czy poza przykazaniami Bożymi i regułami Kościoła. Wielu księży, zwłaszcza na wysokich stanowiskach, reprezentuje nastawienie: Kościół to ja, a nawet: Pan Bóg to ja. Przełożeni w seminarium są po to, żeby razem z klerykiem rozpoznawać jego powołanie. Tzn. mają szukać rozpoznania na podstawie oznak, faktów. Jeśli tak czynią, to są w stanie także faktami uzasadnić swoje rozpoznanie. Jeśli nie podają faktów na uzasadnienie, to wygląda na to, że nie chodzi o rozpoznanie, lecz o ich widzimisię wynikające z osobistych motywów. I to może być podawane jako "rozpoznanie" powołania czy "wola Kościoła". Oczywiśnie przełożeni nie mają obowiązku usprawiedliwania swej decyzji. Jednak zwykły szacunek dla bliźniego wymaga przedstawienia jej powodów zainteresowanemu, oczywiście z dyskrecją wobec osób trzecich. Tutaj przełożony się oczywiście naraża, gdyż jest związany tajemnicą, która nie obowiązuje danego kleryka. Tylko ten ostatni może więc sprawę upublicznić. Teraz odnośnie Ciebie. Możesz być pewny, że jeśli Pan Bóg chce, żebyś został kapłanem, to nim zostaniesz. Istotne jest, żebyś nadal prowadził życie religijne i miał stałego spowiednika. Gdy będziesz szczerze szukał wypełnienia woli Bożej, to Ci Pan Bóg z całą pewnością wskaże drogę i będzie Cię wspaniale prowadził.
EK
ex kleryk
13 marca 2014, 16:05
...Zadzwonił do mnie ojciec który zajmował się powołaniówką, zaprosił na spotkanie (na które jechałem większość dnia pociągami i autobusami gdyż ich klasztor był na drugim krańcu Polski). Zostałem tam na noc gdyż skończyliśmy rozmowę późno w nocy i nie było nic powrotnego o tej porze. Ojciec był zadowolony i powiedział wyślij swoje dokumenty do nas, jestem dobrej myśli bo widzę że Bóg Cię powołuje. Byłem na nowo szczęśliwy, z wielką radością jechałem do domu, ale nic nie mówiłem bliskim, wolałem poczekać na decyzję, choć myślami już byłem tam w zakonie. Po zapewnieniu ojca że wszystko będzie dobrze zacząłem się mentalnie przygotowywać do wyjazdu (gdyż za ok miesiąc miał się odbyć pierwszy etap formacji), oczekiwałem bardzo na odpowiedź, wręcz nie mogłem się z kolejnym dniem doczekać i przyszło, otwieram z nadzieją że zapraszają mnie do siebie i co zobaczyłem? dokumenty które im wysłałem i odp generała że odp jest negatywna, bez uzasadnienia. Nie mogłem w to uwierzyć, jak to?czemu? o co chodzi? W całym tym zdziwieniu i niedowierzaniu postanowiłem odpisać na decyzję z zapytaniem -dlaczego? W odpowiedzi w kilku zdaniach otrzymałem informację, że nie nadaje się do ich charyzmatu  zgromadzenia.
EK
ex kleryk
13 marca 2014, 16:03
...Po ok 3 latach próbowałem znowu się dostać gdzieś, poszedłem najpierw do proboszcza, ten powiedział że dobrze, że mi pomoże i na tym się skończyła jego pomoc, jedyne co mi zaoferował to wyjazd do seminarium do Czech bo tam rektorem jest jego znajomy, zgodziłem się, miał coś działać, ale niestety nic sie nie wydarzyło, za każdym razem kiedy do niego szedłem z zapytaniem czy już coś wie miał jakąś wymówkę, stwierdziłem że nie będę jak pies latał do niego wciąż i błagał go by mi pomógł, postanowiłem działać sam, powysyłałem e maile do różnych zakonów i seminariów, ale niestety w większości przypadków odp była jednoznaczna- ex kleryków nie przyjmujemy. Byłem wielce tym zdziwiony bo przecież nikt mnie nie widział, nikt ze mną nie rozmawiał, nikt mnie nie znał, a wyrok padł. Odezwało się jedno zgromadzenie- Michalici...
EK
ex kleryk
13 marca 2014, 16:03
...Przez kilka miesięcy siedziałem zamknięty w domu, nie wiedziałem co zrobić z sobą, wstydziłem się wyjść bo wiedziałem jak wiele osób mnie wspierało, modliło się za mnie, wierzyło we mnie. Siedząc w domu nawet do kościoła nie chodziłem, oczywiście proboszcz ani wikarzy ani razu do mnie nie zadzwonili aby zapytać jak się czuję, czy wszystko w porządku, totalna olewka. Chciałbym też wspomnieć o jednym z przełożonych w seminarium, który wykładał także trynitologię (ale mnie nie uczył). Ów przełożony jak odczułem od początku mnie nie lubił, miał swoich pupilków, których często odwiedzał w pokojach (nawet w czasie silencium czy medytacji), ten przełożony właśnie kiedy po powrocie od rektora leżałem zapłakany w łóżku przyszedł do mnie, stanął i powiedział "i co, wyrzucili cie? biedny" szyderczo się uśmiechając po czym powiedział dobranoc i wyszedł. Ten przełożony był także na komisie z trynitologii i to on oceniał moją wiedzę, mimo że starałem się powiedzieć wszystko co umiałem, ocenił moją wiedzę- "wiesz, więcej można się dowiedzieć z ulicznego brukowca niż od ciebie", wynik negatywny. Wielu moich kolegów po ogłoszeniu wyniku spotkania przełożonych mówiło- tam Ducha Świętego nie było. Nie mogli uwierzyć że tylko mnie nie dopuścili do lektoratu. Cała sprawa wydawała mi się podejrzana, próbowałem się dowiedzieć co tak na prawdę świadczyło przeciwko mnie, jaki sensowny argument oprócz "wydaje nam się że...", nie doszedłem do niczego i do dnia dzisiejszego pozostaję z tym pytaniem sam sobie, jedyne co ciśnie mi się na myśl, to że wszystko to była sprawka ww przełożonego, który musiał nieźle zabiegać aby mnie wyrzucono. Potem kiedy go widywałem w swoim mieście na ulicy, czy w kościele, uśmiechał się do mnie i zagadywał jakby nic się nie stało. Myślę że gdybym w seminarium na niego nie trafił byłbym dziś dobrym księdzem.
EK
ex kleryk
13 marca 2014, 16:01
Nie do końca się zgodzę z tym, o czym mówi były rektor. Ja poszedłem do seminarium z wielkim pragnieniem służby, bycia dla ludzi i z ludźmi, chciałem bardzo być księdzem i pomagać innym, nie będę się rozpisywał o tym dlaczego...Poszedłem z wadami, nad którymi pomógł mi pracować ojciec duchowny, z roku na rok było wg. niego coraz lepiej i choć nauka nie szła mi wzorowo to jednak dawałem z siebie wiele i pracowałem nad sobą. Na 3 roku kiedy było spotkanie przełożonych w sprawie lektoratu rektor mnie wezwał przed na rozmowę (każdego wzywał). Powiedział mi że widzi moją pracę nad sobą i to jak się zmieniam, że jest dobrej myśli...po tym spotkaniu przełożonych rektor znowu mnie wezwał i powiedział że został przegłosowany i niestety muszę odejść...pytam dlaczego?(zaciskając zęby żeby nie wybuchnąć płaczem), odpowiedział że nie wie, że wg przełożonych bardziej nadaje się na ojca i męża niż na ks...powiedział mi- wróć do świata i spróbuj innego życia, jeśli nadal będziesz czuł, że Bóg cię powołuje to próbuj dalej, my ci przeszkód nie będziemy robić. Cały mój świat się zawalił, cały. Warto wspomnieć że po tym spotkaniu czekał mnie egzamin poprawkowy z trynitologii(ostatni egzamin w tym semestrze), nie dałem rady się do niego przygotować, wiadomo, na niczym nie umiałem się skupić, a co dopiero się uczyć. Wyjechałem do domu ze zrujnowanym życiem, marzeniami które nosiłem w sobie od dziecka i ze świadomością że czeka mnie za tydzień komis (tyle czasu mi dali na poprawienie egzaminu, co dla mnie było nie realne, nie w tym stanie). Byłem u dziekana przełożyć komis ale się nie zgodził. Nie ciężko się domyśleć że komisu nie zdałem.