Stary i Nowy Papież

(fot. Shealah Craighead/whitehouse.gov)
Dariusz Kowalczyk SJ / "Życie Duchowe"

„Tu est Petrus – usłyszał Szymon syn Jony.
«Tobie dam klucze Królestwa».
Ludzie, którym troskę o dziedzictwo kluczy powierzono,
zbierają się tutaj, pozwalają się ogarnąć sykstyńskiej polichromii,
wizji, którą Michał Anioł pozostawił –
Tak było w sierpniu, a potem w październiku pamiętnego roku dwóch konklawe,
i tak będzie znów, gdy zajdzie potrzeba, po mojej śmierci”.

Tak pisał Jan Paweł II w Tryptyku rzymskim. Pisał, patrząc na dwa tysiące lat historii Kościoła, w której następowaniu pokoleń towarzyszy z ustanowienia Chrystusa następowanie papieży, biskupów Rzymu. Pisał, patrząc w przyszłość Kościoła, w XXI wiek i w III tysiąclecie, w którym kolejni papieże zasiądą na tronie piotrowym. Pierwszym wybranym w III tysiącleciu Biskupem Rzymu został Joseph Ratzinger, który przyjął imię Benedykta XVI. Historia toczy się dalej pomiędzy starym a nowym.

Karol Wojtyła, wybierając dla siebie imię Jan Paweł II, chciał zapewne podkreślić, że zamierza kontynuować odnowę Soboru Watykańskiego II w duchu Jana XXIII, Pawła VI i Jana Pawła I. Zapewne też spodziewał się, że Boża Opatrzność może postawić go przed zadaniem wprowadzenia Kościoła w III tysiąclecie. W swojej pierwszej, przywiezionej – jak się mówi – w głowie Karola Wojtyły jeszcze z Polski encyklice Redemptor hominis pisał: „Czas, w którym Bóg w swoich tajemniczych zamiarach powierzył mi po moim umiłowanym Poprzedniku Janie Pawle I posługę powszechną związaną ze Stolicą św. Piotra w Rzymie, ogromnie się już przybliżył do roku dwutysięcznego”. To mocne zakorzenienie w dziedzictwie przeszłości, a zarazem ufne i odważne spoglądanie w przyszłość charakteryzowało w sposób szczególny miniony pontyfikat. Ale przecież owo twórcze napięcie pomiędzy przeszłością a przyszłością jest typowe dla całego Kościoła, który strzeże skarbca depozytu wiary, a jednocześnie wypływa na nowe głębie. W tej perspektywie każdy papież jest „stary” i „nowy” – papieska posługa zakorzeniona jest bowiem w odwiecznym planie Boga, który prowadzi nas do ostatecznego spełnienia na końcu dziejów. A zatem wierność objawionej raz na zawsze nauce Chrystusa i podatność na ożywcze tchnienia Ducha, który prowadzi nas do całej prawdy, a nie polityczno--społeczne rozróżnienie: „konserwatywny” – „postępowy”, wytyczają właściwe ramy opisu piotrowej posługi.

DEON.PL POLECA

Jan Paweł II nie da się ująć w statycznej siatce przeciwstawnych pojęć. Wszak jego życie i posługiwanie było nieustannie dynamicznym przeżywaniem napięcia pomiędzy różnymi przejawami i aspektami Bożo-ludzkiej historii zbawienia. Obok napięcia pomiędzy przeszłością a przyszłością można wskazać na napięcie pomiędzy autentyczną obroną chrześcijańskiej i katolickiej tożsamości a otwartością na inne wyznania i religie. Okazuje się, że otwartość na drugiego człowieka, kimkolwiek by on był, wcale nie musi oznaczać braku własnych przekonań w imię dogmatu absolutnego relatywizmu w sprawach światopoglądowych. Wręcz przeciwnie, relatywizm w dłuższej perspektywie prowadzi do obojętności na pragnienia i nadzieje drugiego człowieka. Wszak one też okazują się relatywne, a zatem niemające trwałego zakorzenienia ani ostatecznego celu. Tymczasem Jan Paweł II, będąc biskupem Rzymu i jasno głosząc to, w co głęboko wierzył, był przyjmowany przez inaczej myślących i wierzących jako przyjaciel i autorytet. Papież uczył też sztuki przeżywania napięcia pomiędzy ukochaniem własnej ojczyzny a otwarciem na świat. Był dla nas świadkiem ukochania wszystkiego, co polskie, ale te uczucia nie zamykały go na ojczyzny innych, wręcz przeciwnie, kochając to, co swojskie, miał szerokie, kochające spojrzenie na innych. Pokazał, że w istocie nie ma otwarcia na kulturę uniwersalną bez zakorzenienia w tym, co konkretne i prowincjonalne, czyli we własnych „Wadowicach”. Analogicznie – w duchu sztuki przeżywania napięć – Papież bronił wolności, prawa do samostanowienia, demokracji i wynikającego z niej pluralizmu, a z drugiej strony podkreślał, że istnieją niezmienne zasady, których nie można w imię jakichkolwiek szczytnych haseł relatywizować. Łączył w harmonijną całość tzw. katolicyzm intelektualny i tradycyjny, umiejętność nawiązywania kontaktu z setkami tysięcy wiernych ze zdolnością znajdowania intymnej relacji z Bogiem we wszystkich sytuacjach czy wreszcie zaufanie pokładane w młodych ze świadectwem o godności i wielkości ludzi starych i chorych.

Owa sztuka przeżywania napięć pomiędzy różnymi aspektami rzeczywistości jest ostatecznie sztuką miłości. Kiedy staram się wskazać na istotę fenomenu pontyfikatu Jana Pawła II, to nasuwa mi się Hymn o miłości św. Pawła Apostoła: Gdybym mówił językami ludzi i aniołów [...]. Gdybym też miał dar prorokowania i znał wszystkie tajemnice, i posiadł wszelką wiedzę, i wiarę miał tak wielką, iżbym góry przenosił, a miłości bym nie miał, byłbym niczym (1 Kor 13, 1-2). Pamiętamy wspaniałe homilie Jana Pawła II, pozostawił nam głębokie listy, adhortacje i encykliki, nawiązywał wspaniały kontakt z wielkimi rzeszami ludzi, ale w tym wszystkim najważniejsze było to, że Papież kochał wszystkich ludzi i konkretnego człowieka, którego spotykał. Czuliśmy się przez niego kochani i pragnęliśmy tę miłość odwzajemnić. Darzył nas autentycznie ojcowską miłością, która otwierała nas na miłość Boga, a zarazem na siebie nawzajem. To miłość emanująca z Jana Pawła II przyciągała nas do niego i pozwalała przy nim czuć się we wspólnocie braci i sióstr. Ojciec Święty był wierny swoim słynnym słowom z encykliki Redemptor hominis: „Człowiek jest pierwszą drogą, po której winien kroczyć Kościół w wypełnianiu swojego posłannictwa, jest pierwszą i podstawową drogą Kościoła, drogą wyznaczoną przez samego Chrystusa”. Słowa te nie osłabiają prawdy, że Kościół jest drogą dla człowieka; nie osłabiają też prawdy, że to Chrystus jest jedyną drogą ku Ojcu. Jan Paweł II wiedział jednak, że chrześcijaństwo nie jest ideologią stawiającą się ponad jednostkę w realizacji własnych celów. Broniąc w sposób jednoznaczny objawionej prawdy, Papież nigdy nie czynił z niej narzędzia przemocy wobec słabego człowieka. Dlatego kroczył drogą miłości do człowieka. I na tej drodze stał się Janem Pawłem Wielkim, na którego pogrzebie lud wznosił okrzyki: Santo subito (Natychmiast święty). Wszak miłość jest święta...

Jan Paweł II przyjął śmierć tak, jak o niej pisał w 1999 roku: „Pięknie jest służyć aż do końca sprawie Królestwa Bożego. Zarazem jednak głębokim pokojem napełnia mnie myśl o chwili, w której Bóg wezwie mnie do siebie – z życia do życia! Dlatego wypowiadam często – i bez najmniejszego odcienia smutku – modlitwę, którą kapłan odmawia po liturgii eucharystycznej: In hora mortis meae voca me, et iube me venire ad te – w godzinie śmierci wezwij mnie i każ mi przyjść do Siebie”. W tym kontekście narzucają mi się też zdania z ostatniej książki Papieża Pamięć i tożsamość: „Świadomość «nieużytecznego sługi» jest we mnie coraz silniejsza wśród tego wszystkiego, co się wokół mnie dzieje – i myślę, że mi z tym dobrze”. Mówi to główny bohater jednego z największych pontyfikatów w dziejach Kościoła. Mówi to w kontekście refleksji o dwudziestowiecznych ideologiach przemocy, faszyzmie i komunizmie, o nowych wybuchach przemocy, w tym islamskim terroryzmie, a także w kontekście agresywnej laicyzacji całych społeczeństw. Czy to poczucie przegranej i pokusa rezygnacji w obliczu starego i nowego zła? Na pewno nie! Raczej głębokie, wręcz mistyczne, doświadczenie, że „we wszystkim, co mówię i robię w związku z moim powołaniem i posłannictwem, z moją służbą, dzieje się coś, co nie jest wyłącznie moją inicjatywą”. Jan Paweł II uczył nas w ten sposób pełnego, hojnego zaangażowania w sprawy Boże, a zarazem spokojnego dystansu co do spodziewanych owoców: Czyń tak, jakby wszystko zależało od Ciebie, a oczekuj owoców swego działania, jakby wszystko zależało od Boga. Papież był przede wszystkim mistykiem, zanurzonym w dzieje świata i Kościoła, mężem Bożym, który nie zatrzymuje się na powierzchni zjawisk, ale dotyka tajemnicy. I chyba właśnie dlatego w jego przechodzeniu z życia do życia towarzyszył mu cały świat – miliony ludzi zgromadzonych nie tylko w katolickich świątyniach, na ulicach i placach miast. Papież w swojej godzinie unieruchomionych rąk i nóg raz jeszcze nas zjednoczył. Tak jak jednoczy rodzinę umierający ojciec. Wielu, jeśli nie wszyscy, zapragnęło być lepszymi. Staliśmy nad łożem Jana Pawła II i obiecywaliśmy mu, że się poprawimy. Obudziło się w nas pragnienie, aby on –patrzący na nas z okna u Ojca Niebieskiego – mógł być z nas dumny. Czy i w jakiej mierze spełnią się te pragnienia, przekonamy się już za nowego Papieża Benedykta XVI.

Benedykt XVI

Nowym Biskupem Rzymu został kardynał Joseph Ratzinger. Kto go wybrał? Nie mam wątpliwości, że Duch Święty. Oczywiście, nie odbyło się to w sposób magiczny, ale za pośrednictwem kardynałów elektorów. Mój współbrat prowadzący duszpasterstwo wśród Cyganów opowiadał mi, że ci bardzo się zmartwili, kiedy obalił ich mniemanie, że na konklawe kardynałowie siedzą i modlą się, czekając, aż nad jednym z nich pojawi się w sposób cudowny biały dym. Ktoś wyraził nadzieję, że może przynajmniej jest tak, że przy wybranym gaśnie sama z siebie świeczka. Bóg Jezusa Chrystusa nie jest jednak sztukmistrzem. Bóg, w którego wierzymy, jest Bogiem Wcielenia, a zatem działa On przez konkretnych ludzi i konkretne wydarzenia. Wierze w działania Ducha nie sprzeciwia się więc fakt, że kardynałowie tworzą – jeśli trzeba – swego rodzaju koalicje i przekonują się nawzajem, by właściwy ich zdaniem kandydat mógł uzyskać wymaganą liczbę głosów. W ten sposób – współpracując z ludzkimi rozumami i sercami – Duch Boży kieruje swym Kościołem. Tyle że tym razem wybór był bardzo szybki i jednoznaczny.

Wielu wskazywało, że najmocniejszym kandydatem na nowego papieża jest właśnie kardynał Ratzinger. Pamiętano jednak o starej zasadzie, że najczęściej ten, kto wchodził na konklawe papieżem, wychodził z niego kardynałem. Różne wyniki konklawe wydawały się prawdopodobne: na każdym kontynencie znajdowali się kardynałowie papabili. Dało się jednak zauważyć dwa obozy: w pierwszym, znacznie liczniejszym, znajdowali się ci, którzy zasadniczo oczekiwali kontynuacji głównych punktów pontyfikatu Jana Pawła II; w drugim zaś byli zwolennicy jakiegoś przełomu i zmiany dyscypliny oraz nauczania w takich np. kwestiach, jak: celibat księży, kapłaństwo kobiet, środki antykoncepcyjne, rozwody czy nawet uznanie par homoseksualnych. Najważniejsze było jednak to, że znakomita większość po prostu oczekiwała nowego papieża w gotowości na przyjęcie go z wiarą. Wszak konklawe to nie walka pomiędzy lewicą, prawicą i centrum, ale otwieranie się na Bożą łaskę, która zarówno konserwatystów, jak i postępowców chce prowadzić do świętości.

Niektóre media próbowały źle nastawiać do kardynała Ratzingera, przypinając mu etykietkę „pancernego kardynała”. W tym duchu próbowano interpretować homilię wygłoszoną przez niego podczas Mszy św. odprawionej 18 kwietnia w intencji wyboru nowego papieża. Ratzinger mówił wówczas: „Iluż powiewów nauki zaznaliśmy w ostatnich dziesięcioleciach, iluż ideologicznych prądów, ile sposobów myślenia. Łódeczka myśli wielu chrześcijan była nierzadko huśtana przez te fale – miotana z jednej skrajności w drugą: od marksizmu przez liberalizm aż po libertynizm; od kolektywizmu do radykalnego indywidualizmu; od ateizmu do niejasnego mistycyzmu religijnego; od agnostycyzmu po synkretyzm i tak dalej. Każdego dnia rodzą się nowe sekty i urzeczywistnia się to, co św. Paweł nazywa «oszustwem ze strony ludzi i przebiegłością w sprowadzaniu na manowce fałszu» (por. Ef 4, 14)”. Nie brakowało takich, którzy po tym kazaniu załamywali po raz kolejny ręce nad surowością i pesymizmem kardynała Ratzingera. Niepotrzebnie! Nowy Papież, Benedykt XVI nie jest (i nigdy nie był) skostniałym, dogmatycznym teologiem-cenzorem. Nie jest też pesymistą co do przyszłości Kościoła we współczesnym świecie. W homilii podczas Mszy św. inaugurującej pontyfikat 24 kwietnia powiedział z przekonaniem: „Tak, Kościół żyje, to jest przedziwne doświadczenie tych dni. Właśnie w smutnych dniach choroby i śmierci Papieża objawiło się to naszym oczom, że Kościół żyje. Kościół jest młody. Niesie on w sobie przyszłość świata, dlatego ukazuje każdemu z nas życie ku przyszłości. Kościół jest żywy i my to widzimy: doświadczamy radości, którą Zmartwychwstały przyobiecał swoim”.

Benedykt XVI choć jest autorem wielu książek i artykułów, choć ma wiele przemyślanych dogłębnie idei dotyczących Kościoła i świata, nie zaczął swego pontyfikatu od nakreślania planów i strategii. „W tej chwili nie potrzebuję – stwierdził na Mszy św. inauguracyjnej – przedstawiać mojego programu. [...] Moim prawdziwym programem jest to, by nie realizować swojej własnej woli, nie kierować się swoimi ideami, ale wsłuchiwać się z całym Kościołem w słowo i wolę Pana oraz pozwolić się Jemu kierować...”. Te słowa doskonale współbrzmią z tym, co napisał Jan Paweł II w Liście apostolskim Novo millennio ineunte stanowiącym swoisty testament Papieża dla Kościoła na XXI wiek: „Nie, nie zbawi nas żadna formuła, ale konkretna Osoba oraz pewność, jaką nas napełnia: Ja jestem z wami! Nie trzeba zatem wyszukiwać «nowego programu». Program już istnieje: ten sam, co zawsze, zawarty w Ewangelii i w żywej Tradycji. Jest on skupiony w istocie rzeczy wokół samego Chrystusa, którego mamy poznawać, kochać i naśladować...”. Jan Paweł II i kard. Joseph Ratzinger, obydwaj dogłębnie wykształceni, ludzie nauki poruszający się sprawnie w świecie idei, przedkładali nad owe idee żywą Osobę Jezusa Chrystusa oraz miłość, którą On głosił. Benedykt XVI, który dojrzewał do piotrowego tronu między innymi w szkole Jana Pawła II, doskonale rozumiał, że fenomen zmarłego Papieża polegał na miłości Boga, Kościoła i konkretnego człowieka. Dlatego też na początku swego pontyfikatu zwrócił się do nas z prośbą: „W tej chwili mogę powiedzieć jedynie: módlcie się za mnie, abym nauczył się bardziej miłować Pana. Módlcie się za mnie, abym się nauczył bardziej miłować Jego trzodę – ciebie, Kościele święty, każdego z was z osobna i wszystkich razem”.

Zapewne Benedykt XVI będzie kontynuował dialog międzyreligijny i ekumeniczny. Podejmie problemy biedy i niesprawiedliwości. Ale chyba najważniejszym wyzwaniem dla niego będzie zmierzenie się z postępującym procesem laicyzacji w Europie. I można się – na szczęście – spodziewać, że nie zrobi tego w duchu proponowanym przez niektórych zalęknionych teologów, którzy nie znajdując mocnej wiary w sobie, proponują rozliczne ustępstwa na rzecz „ducha świata”. Mówią tak: nie stawiajmy zbyt trudnych wymagań, zliberalizujmy nauczanie Kościoła, zgódźmy się na różne swobodne sposoby realizacji popędów seksualnych, otwórzmy się na kapłaństwo kobiet, a wówczas może kościoły nie opustoszeją zupełnie. Zapominają jednak, że w wielu wspólnotach protestanckich tego rodzaju postulaty już zrealizowano. Wyniki są doprawdy opłakane. Z tego nie wynika, że w sprawach dotyczących seksualności czy też kapłaństwa kobiet powiedziano już ostatnie słowo i nic nie może się zmienić. Jednak prawdziwa reforma w Kościele nigdy nie opierała się na pogoni za nowinkami, ale na powrocie do radykalizmu Ewangelii, którą dał nam Jezus Chrystus. W 1996 roku kard. Ratzinger mówił: „Teraz coraz wyraźniej widać, że droga ułatwień, dostosowań i ustępstw nie jest właściwą formą skupienia, uproszczenia i pogłębienia wiary. To znaczy: w zasadzie istnieją dwie koncepcje reform Kościoła. Według pierwszej należy zrezygnować z władzy zewnętrznej, z czynników zewnętrznych, by tym mocniej oprzeć Kościół na wierze. Według drugiej – ujmę to niemal karykaturalnie – należy uczynić życie wygodniejszym; a wtedy, naturalnie, sprawy idą w złym kierunku”. Kardynał sprzeciwiał się zawsze rozumieniu Kościoła jako „wolnego Kościoła”, który może dowolnie zmieniać treść i formę wiary w zależności od tego, jak chcą ludzie, czyli tak, aby wymagania wiary odpowiadały wymogom chwili. Okazuje się jednak, że taki Kościół nie tylko nie staje się bardziej atrakcyjny, ale jest po prostu nikomu niepotrzebny. Benedykt XVI nie będzie starał się uczynić życia wygodniejszym zgodnie z obowiązującymi trendami, ale będzie z przekonaniem budził wiarę. Ma być to wiara Kościoła, którą trzeba jednak przyjąć i przeżywać osobiście w poczuciu odpowiedzialności. Dlatego kard. Ratzinger na pytanie: „Ile jest dróg, które prowadzą do Boga?” bez wahania odpowiedział: „Tyle, ilu jest ludzi. Albowiem również w horyzoncie tej samej wiary droga każdego człowieka ma charakter na wskroś osobisty”. A zatem znowu pojawia się – jak u Jana Pawła II – twórczo przeżywane napięcie. Z jednej strony konkretny człowiek i jego sumienie, a z drugiej obiektywna prawda objawiona nam przez Jezusa Chrystusa we wspólnocie Kościoła.

Na język polski przetłumaczono kilkanaście książek kard. Josepha Ratzingera. Zapewne niebawem ukażą się wznowienia, a także nowe tłumaczenia. Styl pisania Ratzingera różni się od stylu Wojtyły. Ten ostatni stosował –filozoficznie mówiąc – metodę fenomenologiczną, to znaczy przyglądał się rzeczy od różnych stron, zataczając jakby koła. Kardynał Ratzinger jest bardziej linearny w swoim myśleniu: wychodzi od pewnych zasad, by poprzez logiczne rozumowanie wysnuć wnioski. Z pewnego punktu widzenia tego rodzaju refleksja może być bardziej zrozumiała i przekonująca, a tym samym bardziej przydatna w konfrontacji z agresywnym laicyzmem.

Kardynał Joseph Ratzinger wybrał imię Benedykta XVI, nawiązując tym samym do Papieża Benedykta XV i do św. Benedykta z Nursji, patrona Europy. Benedykt XV, którego pontyfikat przypadł na burzliwe lata 1914-1922, starał się bronić pokoju w okresie bezwzględnej wojny, broniąc tym samym autentycznego ducha Europy. Św. Benedykt organizując wedle swej „Reguły” życie monastyczne, pozwolił przetrwać i rozwinąć się cywilizacji europejskiej w okresie, w którym wydawało się, że legnie ona pod naporem barbarzyństwa. Za Jana Pawła II paradoksalnie wzmógł się proces laicyzacji społeczeństw Zachodu. Czy Benedykt XVI znajdzie sposób, by uratować chrześcijańską Europę przed rozpłynięciem się w konsumpcyjnej pustce lub wchłonięciem przez inne niechrześcijańskie kultury? Nie wiemy. W każdym razie Benedykt XVI jest przekonany – tak samo jak Jan Paweł II – że Kościół dzisiejszy (szczególnie w Europie) nie potrzebuje nowych reformatorów, ale potrzebuje nowych świętych.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Stary i Nowy Papież
Komentarze (1)
17 października 2009, 01:39
Kosciół potrzebuje nowych świętych, którzy swoim przykładem przybliżą innych do świętości. Pokorni, dobroduszni, otwarci na Boga i człowieka, świadomi własnych słabości, z Chrystusowym pokojem w sercu są w stanie inicjować świętość innych. Natomiast głośne pohukiwanie i pokazywanie palcem słabości innych nie bacząc na własne przywary niekoniecznie prowadzi do swiętości.