O niepięknej piekności

(fot. Greenbay / sxc.hu)
EwKa / artykuł nadesłany

Uroda jest problemem i atrakcją do pewnego wieku - u każdego z nas jest to sprawa dość indywidualna. Potem bardziej cenimy urodę życia, a co za tym idzie - dobre, wypróbowane relacje z dobrymi, wypróbowanymi ludźmi. Mogą być urodziwi, ale - niekoniecznie.

Zacznę od anegdot, które dotyczą mnie samej. A potem opowiem o kimś, kogo znałam i do dziś pamiętam.

Główną ulicą ruchliwego miasta podążam na wózku inwalidzkim, pchana zazwyczaj przez mamę. Patrzę przed siebie, albo pod nogi. Ulica, choć wyasfaltowana, sprawia liczne niespodzianki: a to studzienka kanalizacyjna, a to wybrzuszenie, a to dołek.

Jestem skupiona, nie widzę przechodniów. Kiedy zatrzymujemy się na chodniku, pod witryną księgarni, zauważam nagle, że wszyscy mężczyźni, także ci najprzystojniejsi, oglądają się za mną. Uśmiecham się sama do siebie. I odtąd opowiadam znajomym, że moja uroda jest zniewalająca, zdrowe kobiety nie wzbudzają takiego zainteresowania przypadkowych mężczyzn. I nic sobie nie robię z cierpkiej uwagi koleżanki, która nie ma poczucia humoru, że to mój wózek wzbudza ciekawość, a nie ja sama. Odpowiadam ze śmiechem, że powód może jest dyskusyjny, ale fakt nie podlega dyskusji: mężczyźni oglądają się za mną.

Przez parę miesięcy prowadziłam telefoniczną znajomość z pewnym starszym panem, który pracował jako dozorca. Nudził się bardzo, więc chętnie korzystał z telefonu. Mój numer miał z ogłoszenia, które dotyczyło konkretnej sprawy. Pan nie chciał się przydać w tej sprawie, miał ochotę tylko pogadać, ale z ogłoszenia wiedział, że jestem bardzo niesprawną osobą. Pan najpierw chciał mnie postawić na nogi, a nawet całkowicie wyleczyć. Podawał mi nazwy rozmaitych preparatów, o których mówi się teraz suplementy diety, podawał przepisy na cudotwórcze kuracje.

Wysłuchałam, podziękowałam. Wiedziałam z doświadczenia, że niektórzy zdrowi ludzie nie wierzą w nieodwracalność przewlekłych chorób i nie mają dość praktycznej wiedzy, żeby znać ich następstwa. Pewnego dnia pan zapytał nieśmiało, czy jestem urodziwą kobietą. Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że nie bardzo. Pan jakby się zmartwił, a po chwili zastanowienia powiedział, że może to i lepiej, bo gdybym była urodziwa, to żal byłby większy.

Zrozumiałam, że chora brzydula budzi mniejsze współczucie niż chora miss uniwersum. Przytaknęłam z powagą, powstrzymując z trudem śmiech. Wydawało mi się wtedy, że byłam po prostu tolerancyjna wobec starszego pana, który nic nie wiedział o życiu w chorobie. Może było tak, że potem poznał skutki niedołężnej starości, a może miał to szczęście, że nie dotknęła go niesprawność. Nie wiem, jak się stało, bo pan nagle zaczął i nagle przestał dzwonić. Nie znałam numeru jego telefonu, nie mogłam sprawdzić, zapytać, czy może coś się złego u niego dzieje. Nie odezwał się więcej, ale została mi po nim ta zabawna historyjka. Pan dozorca uświadomił mi niechcący, że w niektórych kwestiach nasza pretensja, żal do losu, jest nieusprawiedliwiona, jeśli spojrzeć na nią z innej perspektywy, przyjąć inną mentalność. Brak filmowej urody uchronił mnie zapewne przed wieloma dodatkowymi przykrymi doznaniami. Jeśli przyjąć życiową wiedzę owego pana…

Myślę, że uroda nie jest czymś obojętnym, w końcu najłatwiej jest tę zaletę zauważyć. Niepełnosprawne dziewczyny chcą być modelkami, tancerkami, choćby na wózkach. Mają dużo odwagi, bo przy takich próbach poddają się ocenie otoczenia. Jest im potrzebna namiastka normalności, mogą spełniać swoje marzenia. Jednak przy podobnych działaniach niezbędne są poczucie rzeczywistości, humor i dystans do siebie. Inaczej więcej z tego wyniknie konsekwencji i emocji trudnych niż dobrych. Gdyby niesprawność tylko pozornie zmieniała nasze życie, dawno znaleźlibyśmy na to sposób. Dlatego chcę napisać o pięknie, którego się tak szybko nie zauważa, ale ono jest trwałe.

W pierwszej połowie lat osiemdziesiątych poznałam Janka. Dobiegał czterdziestki, chorował na wrodzoną łamliwość kości. Był niskiego wzrostu, miał zdeformowaną klatkę piersiową, króciutkie nogi i ręce. Nosił okulary o grubych szkłach i korzystał z aparatu słuchowego. Chodził o kulach. Najpierw korespondowaliśmy. Jego listy były obszerne, pismo zamaszyste. Lubił pisać, tak samo jak lubił opowiadać. Mieszkał na wsi. W swoim środowisku nie znajdował zrozumienia i to bardzo go bolało. Kiedy wreszcie poznałam Janka osobiście, potwierdziły się wszystkie moje dobre przeczucia na jego temat. Był niezwykle bezpośredni, miał wielkie poczucie humoru, wciąż dowcipkował. Przed przyjazdem uprzedził mnie, że jego wzrost pozwala na to, by mógł wejść pod łóżko w kapeluszu na stojaka. Gdy chciał wypić herbatę ,lub coś zjeść, siadał na niewysokim stołeczku-podnóżku, a na siedzeniu drewnianego krzesła miał na serwecie-obrusiku talerzyk lub szklankę. W tej pozycji było mu wygodnie. Umiał też wdrapać się na krzesło i siedzieć przy stole, ale robił to tylko przy oficjalnych spotkaniach. Wzdychał, że jedzenie jest wyczerpującą pracą, a herbata może być gorąca, byle była mokra.

Janek przyjeżdżał do mojego miasta na spotkania klubu osób niepełnosprawnych. Jeździł wózkiem motorowym Piccolo Duo z opiekunem lub sam. Kładł na siedzenie kierowcy wysoką poduszkę i w drogę - blisko sto kilometrów w jedną stronę. Cieszył się ogromnie, że może porozmawiać z ludźmi podobnymi sobie; mówił, że zdrowi nie rozumieją jego problemów i potrzeb. I nie rozumieją też jego marzeń. A Janek miał trzy wielkie marzenia: chciał przeprowadzić się do miasta, mieć swoje mieszkanie i nie mieszkać w nim samotnie.

Jaś był niezwykle uczuciowy, ciągle w kimś zadurzony. Dziewczyny wykorzystywały jego słabość, bo zakochany mężczyzna umie wybrance nieba przychylić. On sam zauważał potem, że za bardzo ufał swoim sympatiom, ale nie żałował dobra, jakie im wyświadczył. Pocieszał, pomagał finansowo, zdobywał leki i produkty, o które wtedy było trudno. A one nie do końca oszukiwały, bo traktowały go jak przyjaciela. Ale Jankowi to nie wystarczało. Nie zrażał się, wciąż szukał, z taką samą energią i wiarą. Żalił się tylko na tych ludzi, którzy chcieli mu jego marzenia odebrać.

Nie przypominam sobie, żeby ktoś nie lubił Janka. Wszędzie wzbudzał ciekawość, także tę niezdrową, ale potrafił to zainteresowanie wykorzystać - zamienić w koleżeństwo. Miał swoje zasady, był lojalny. Janek znał wiele sekretów, był powiernikiem spraw skomplikowanych, umiał słuchać i pocieszać. Był wiarygodny, bo sam tryskał radością życia - nie mógł przecież tylko udawać.

Przyszedł taki czas, kiedy pragnienia Jasia zaczęły się krystalizować: jego krewna oddała mu książeczkę mieszkaniową, scedowała na niego swoje prawa, a to był pierwszy krok do mieszkania w mieście, które leżało nieopodal wioski Janka. Był naprawdę uradowany, choć wiedział, że będzie musiał jeszcze niejedną przeszkodę pokonać. Nie zdążył. Zmarł nieoczekiwanie, dla mnie - nagle. Na nieuczęszczanej wiejskiej drodze doszło do kolizji: ktoś potrącił "pikolaka" Jasia. Lekarz pogotowia nie zabrał go do szpitala, bo Janek zapewniał, że wszystko jest w porządku. Nie było.

Bardzo przeżyłam śmierć Janka. I to, że odszedł, kiedy zaczęły się spełniać jego marzenia. A może dopiero po drugiej stronie życia mogły się spełnić wszystkie trzy?

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

O niepięknej piekności
Komentarze (1)
19 sierpnia 2012, 17:18
 Bardzo piękny tekst! Dziękuję. Moje najwcześniejsze wspomnienia z dzieciństwa wiąrzą się z osobą niepełnosprawną - Małgosią. Mama zaprowadzała mnie do Małgosi córki sąsiadki, która choć nie wstawała z łóżka zajmowała się mną. Nigdy jej nie zapomnę. Jej dobroci, uśmiechu dla mnie - małego dziecka. Siedziałam na jej łóżku i razem bawiłyśmy się. Małgosia już od wielu lat nie żyje, ale bez wątpienia była to święta osoba. Nigdy nie zauważałam by była zniecierpliwiona moim zachowaniem czy pytaniami czy moją osobą. Zawsze miała dla mnie życzliwe podejście. Czego nie mogę powiedzieć o ludziach sprawnych. Do dziś wspomnienie Małogsi to jedno z moich najlepiękniejszych wspomnień z dzieciństwa.