Jako że w ubiegłym roku pojechałem na Przystanek Woodstock, który opisałem (i po fali krytyki, zmieszania mnie z błotem, odsądzania od czci i wiary), w tym roku postanowiłem udać się na Przystanek Jezus i zobaczyć, jak to jest po tej drugiej stronie. Tej podobno biednej, prześladowanej, narażonej na utratę zdrowia czy wręcz życia… Przeżyłem, nic mi się nie stało, nie zostałem wyzwany, a na dodatek spotkałem się z życzliwością…
Teraz poważnie i bez ironii. Powód ważniejszy - po prostu poczułem, że powinienem jechać na Przystanek Jezus i dzielić się moim doświadczaniem Pana Boga, jego uzdrawiającej i uzdalniającej do życia mocy.
Od początku zatem. Zagapiłem się trochę i zgłosiłem się na PJ niemal w ostatniej chwili, ale zanim wysłałem zgłoszenie, zachodziłem w głowę, czy jest w ogóle sens zgłaszania się, bowiem według regulaminu trzeba być w jakieś wspólnocie charyzmatycznej. Ja nie jestem. Napisałem maila do organizatorów i pierwszy raz Pan zainterweniował - okazało się, że mogę się zgłosić! I tak moje zgłoszenie zostało przyjęte. Od tamtej pory czułem, że Pan chce, abym tam był.
Zły jednak nie odpuszczał. Co chwila siał w moje serce zwątpienie, strach i pytania oraz inne wątpliwości. Po pierwsze: nie miałem z kim jechać, a potrzebowałem kogoś, kto by ze mną jechał i wprowadził mnie. Niestety nikt z tych, których pytałem nie jechał, ani nie znał kogoś, kto jedzie. Cały czas modliłem się o to, abym kogoś znalazł i pytałem Boga, czy mam tam jechać. W międzyczasie również miałem problemy, aby uzyskać podpis i pieczęć na potwierdzeniu przyjęcia zgłoszenia od duszpasterza. To wszystko mocno podważyło moje przekonanie, że Pan wzywa mnie do Kostrzyna nad Odrą. Postanowiłem jednak zaufać Panu i powiedziałem sobie twardo, że jeśli wolą Bożą jest to, abym tam był, to Pan Bóg mnie tam zaprowadzi, ześle kogoś, kto ze mną pojedzie i załatwi mi podpis. No i jak to moje życie wiele razy pokazywało, ufność Panu jest najlepsza i tak wkrótce znalazł się człowiek, z którym pojechałem oraz zdobyłem upragniony podpis!
W środę, 31.07.2013 r., w dzień wspomnienia św. Ignacego Loyoli, wyruszyłem. Najpierw z Miłosławia do Poznania, a z Poznania pociągiem do Krzyża. W Krzyżu przesiadka do Kostrzyna. W tym drugim pociągu "before" przed Przystankiem Woodstock w pełni. Śpiewy, gitara, alkohol oraz - co smutne - trawka. Marcin - kompan, który wziął mnie na PJ - opowiadał mi w drodze, jak to jest na PJ, jak wygląda ewangelizacja oraz o innych rzeczach, które wyróżniały nas z tłumu, bowiem od razu zwróciliśmy uwagę siedzącego z nami mężczyzny, że my jacyś inni…
Do Kostrzyna dotarliśmy po 21:00, spóźnieni o jakieś pół godziny. Zapadał zmrok, a jeszcze trzeba było dojść do kościoła, zarejestrować się i rozłożyć namiot. Rejestracja trochę nam zajęła. Przy rejestracji do naszego namiotu zaprosiliśmy "bezdomnego" jezuitę Damiana, scholastyka z Krakowa i tak o 23:00 zabraliśmy się za rozkładanie namiotu już w kompletnych ciemnościach. Na szczęście szybko znaleźli się ludzie, którzy swoimi latarkami oświetlali nam teren oraz pomogli uporać się z rozkładaniem namiotu. Tego dnia spotkałem też innego znajomego jezuitę Grześka oraz spotkałem dziewczynę, z którą okazało się, że mamy wspólnych znajomych - kolejny raz Pan Bóg mnie zaskoczył. Miałem być tam kompletnie sam, a okazało się, że już na wstępie spotykam znajomych. Dzień skończyliśmy o północy, ze źle rozstawionym, lecz stabilnym dachem nad głową.
Pierwszy pełny dzień na PJ rozpoczął się po przebudzeniu dźwiękami trąbki. Myślałem, że zaraz wstanę, walnę grajkowi i pójdę dalej spać, ale jakoś się zebraliśmy i poszliśmy na śniadanie, które jest wydawane na dziesięciosobową grupę. Moją grupę tworzyli wspomniany Marcin, Radek, Iza, Renia, Ania, jezuita Damian oraz trzech wędrownym kapucynów: Marek, Mariusz i Artur z brodą Gandalfa. Po śniadaniu udaliśmy się do kościoła na uwielbienie oraz Mszę świętą, której przewodniczył i podczas której Słowo wygłosił bp Edward Dajczak. Po Mszy drugie śniadanie - makaron z kiełbasą - i wyjazd na pole Woodstock o 13:00. Po przybyciu wzięliśmy udział w PJ’towym pochodzie przed oficjalnym rozpoczęciem Przystanku Woodstock. Ok. godziny 16:00 skompletowaliśmy czteroosobową ekipę i udaliśmy się na ewangelizację. Na polu namiotowym spotkaliśmy czwórkę młodych ludzi. Jak się później okazało, tegorocznych maturzystów. Na początku nie wiedziałem, jak zacząć, trochę się rozmowa nie kleiła, no ale coś tam się pogadało. Na koniec wspólnie pomodliliśmy się w ich intencji. Po powrocie na nasz Przystanek dostaliśmy obiad. W ten dzień spotkałem się także ze znajomymi, którym pomogłem rozłożyć namiot. No i tak dzień szybko przeleciał i ok. 22:00 wróciłem z PW do bazy przy kościele i położyłem się wcześnie spać z mnóstwem wątpliwości i pytań: "Co ja tu robię, czy to na pewno moje miejsce?" Przecież nie umiałem rozmawiać, ewangelizować…
W piątek wstałem o 8:00. Później śniadanie, uwielbienie i Msza, na której ks. Godnarski w swojej homilii rozwiał moje wątpliwości. Nie mam wciskać Jezusa, po prostu mam iść i rozmawiać z napotkanymi ludźmi. No i na polu, podczas ewangelizacji, zacząłem stosować się do słów szefa PJ. Po prostu rozmawiałem. Najpierw z dziewczyną, licealistką z Torunia w naszym Przystankowym namiocie. Po prostu gadałem z nią o koncertach, pogodzie itd., a na końcu powiedziałem jej tylko, dlaczego wierzę w Jezusa i tyle. Dziewczyna zbytnio rozmowna nie była, ja zrobiłem swoje, reszta należy do Boga. Później wyjście znów we czwórkę, choć w nieco zmienionym składzie na pole Woodstocku. Przysiedliśmy się do szóstki młodych ludzi, studentów z Warszawy. Znów rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Każdy z nas podzielił się swoim świadectwem spotkania z Bogiem. Siedzieliśmy i rozmawialiśmy z nimi ponad godzinę. Niesamowicie ciekawi to byli ludzie i ten czas przeleciał tak szybko, że nawet się nie spostrzegliśmy, kiedy minęła ta godzina. A i wtedy ciężko nas "obrażono", nazwano nas smerfami (śmiech). Wszyscy bowiem mieliśmy niebieskie koszulki. Kolejny raz wyszliśmy po pochodzie, tym razem we trójkę. Spotkaliśmy matkę, która zabrała na Woodstock swoją kilkunastoletnią córkę. Córka miała od urodzenia niesprawną lewą nogę, za to była bardzo uzdolniona muzycznie. Porozmawialiśmy, a na końcu opowiedziałem o mojej akcji "Jest nadzieja, więc warto żyć" i zaprosiłem tę dziewczynę do sprawdzenia strony. Wszak poszukujemy ludzi, którzy pokonują samych siebie! Pod wieczór kolejne wyjście na pole. Też w trzyosobowej ekipie. Dołączyły do nas także dwie dziewczyny, które chciały zobaczyć, jak wygląda ewangelizacja. Muszę przyznać, że podczas tego wyjścia przeżywałem najpiękniejsze chwile podczas Przystanku Jezus. Ludzie sami pochodzili do nas, prosząc o modlitwę wstawienniczą, której bardzo im brakowało. To było cudowne doświadczenie łaski Ducha Świętego, który jest i działa pośród nas.
Ewangelizowaliśmy do bardzo później pory i na koniec dnia spotkała nas wielka łaska. Modliliśmy się nad jednym człowiekiem i dane nam było ogłosić jego odrodzenie jako nowe stworzenie w Chrystusie. Niesamowite doświadczenie i błogosławieństwo dla tego człowieka. Także dla nas. Po powrocie do naszej bazy zasnąłem z wielką radością i pokojem w sercu. Trzeci dzień na polu Woodstock’u to mnóstwo rozmów z napotkanymi ludźmi. Mniej modlitw, ale też czułem, że Pan daje nam dużo łaski i dar poznania. Spotkaliśmy parę punków, chłopaka, który szczerze szuka prawdy o Jezusie w swoim życiu. Rozmawialiśmy także przez kraty oddzielające "Toi Camp" od reszty pola z trójką dziewczyn. A na koniec spotkaliśmy Rosjankę i kresowiankę - Sylwię z Wilna, obecnie mieszkającą i studiującą w Warszawie. Niestety, spotkaliśmy też dziewczynę, której nie mogliśmy pomóc, choć bardzo chcieliśmy. To było dla mnie osobiście bardzo smutne i przykre doświadczenie. Pokładam jednak ufność w Panu, że On z tego jakieś dobro zarówno dla tej dziewczyny, jak i dla nas wyciągnie. Cały czas pytam Pana, co chciał mi przez tę sytuację powiedzieć. Może to, że nie wszystko zależy od nas, że nie jesteśmy świetni, idealni, że nie wszystko nam wychodzi… Czas i życie pokaże. Po powrocie do bazy długo siedzieliśmy, rozmawialiśmy i dzieliliśmy się swoimi przystankowymi doświadczeniami, świadectwami, rozmowami oraz spotkanymi ludźmi. Poszedłem spać ok. 2:00, a ok. 6:00 już obudziła mnie burza oraz uderzający w nasz ledwo stojący namiot silny wiatr. Nasza misja zakończona, czas się pakować, złożyć namiot i wracać do domu. Żal było wyjeżdżać, żal było opuszczać to pełne Boga miejsce. Żal było się rozstać z naszą dość dziwną grupą. Czas wracać do codzienności. Do Poznania wracaliśmy woodstock’owym pociągiem. W pociągu relacji Kostrzyn - Gdynia nie było wolnych miejsc, siedzieliśmy więc na naszych torbach i tak spędziliśmy ponad trzygodzinną podróż. W duchocie, ścisku, z wrzynającymi się w tyłek torbami, w dymie tytoniowym i trawkowym oraz słuchając relacji wracających woodstockowiczów.
Czy spotkałem się z jakąś formą agresji czy wyzwiskami? Kilka razy ktoś tam rzucił "Boga nie ma" czy "wypier***". Jednak dużo częściej spotykałem się z otwartością woodstockowiczów na rozmowę i modlitwę. Często słyszałem słowa: "Dobrze, że jesteście" bądź "Dobrze się z wami rozmawia, bo z nami rozmawiacie, a nie nawracacie na siłę". Jak to mówi Papież Franciszek, celem nie jest nawrócenie drugiego człowieka, lecz spotkanie z nim.
I tego wezwania się trzymaliśmy. O rzekomym ataku puszką po piwie na nasz krzyż nic nie słyszałem. Nikt nam o tym nie mówił. Ja też nic nie zauważyłem. Czy samo miejsce było złe? I tak i nie. Z jednej strony faktycznie byliśmy strasznie na uboczu, co uniemożliwiało organizowanie niektórych inicjatyw, pantomim, koncertów, wyświetlania filmów. Z drugiej jednak, ludzie wracający z Lidla często wpadali do nas choćby odpocząć i posiedzieć w cieniu. Lecz, co ważniejsze, miejsce to motywowało wszystkich do wyjścia na pole! Musieliśmy wychodzić, aby się spotkać z drugim człowiekiem. Więc purystom mówię: "Spokojnie, Pan Bóg wszystko przewidział i z każdej sytuacji wyciągnął dobro tak, jak On chciał, a nie my".
Z czym wyjechałem? Z odzyskaną wiarą w Kościół i księży! Z przeświadczeniem, że Kościół jest piękny, jest przede wszystkim starą, ale jarą, żywą wspólnotą, w której obecny jest Bóg wraz ze swoim Duchem. Z przekonaniem, że są księża, którzy są na swoim miejscu oraz klerycy, którzy też wiedzą, o co w kapłaństwie chodzi. Z ogólnie większą miłością do wspólnoty. Z fajnymi relacjami z ewangelizatorami i z ewangelizowanymi woodstockowiczami (!!). Z większym szacunkiem i miłością do ludzi. Wzrosła także moja wiara, że nasz Bóg Jezus jest Bogiem żywym i jest pośród nas, i nieustanie posyła nam swojego Ducha! Wyjechałem także z większą motywacją i ochotą do działania, niesienia innym radości, nadziei oraz Dobrej Nowiny. A puentą tego tekstu niech będą słowa ks. Artura Godnarskiego: "Jeśli choć raz komuś pomogłeś, to już w pełni wykorzystałeś dar życia. Nie zmarnowałeś go!" Reszta należy do Pana Boga.
Skomentuj artykuł