Sympatyczny Mendoza i teologia humoru

Łukasz Libowski / artykuły nadesłany

Co tu dużo mówić. "Walka kotów" jest całkiem tradycyjna, zwykła. Żadnych eksperymentów. Żadnego literackiego nowatorstwa, by nie powiedzieć dziwaczenia (co nie znaczy, że takowego nie lubię; owszem, lubię, ale nie każde i nie zawsze). Po prostu: książka dobrze napisana - językiem niebanalnym, więcej nawet: wytwornym, acz przystępnym - i właściwie skonstruowana. Czyta się ją z przyjemnością. I szybko.

Historia, którą opowiada, rozgrywa się w marcu 1936 roku w Madrycie. W mieście, jak zresztą w całej Hiszpanii, panuje chaos i niepokój. "[…] Czasy są bezwzględne" - oznajmia jeden z bohaterów. Trwają partyjne rozgrywki (stąd chyba tytuł), w których "nie ma już przyjaciół, są tylko współwyznawcy". Święci się rewolucja. Wybuchają zamieszki. Gra idzie na całego. Stawka jest wysoka - przejęcie władzy w kraju.

Tymczasem do Madrytu przybywa dystyngowany 34-letni Anthony Whitelands, angielski dżentelmen. Nieprzeciętny ten, w swoim środowisku cieszący się niemałym poważaniem historyk i krytyk sztuki, znawca iberyjskiego malarstwa Złotego Wieku, a więc twórczości przede wszystkim Velázqueza, Zurbarana oraz El Greca, jeszcze w pociągu pisze list do swojej kochanki Catherine, żony swego wieloletniego i serdecznego przyjaciela, w którym daje jej do zrozumienia, że ich cudzołożny związek uznaje za zakończony. Nie wprawia go jednak postępek tenże w zbytni entuzjazm. Bynajmniej. Raczej go trapi. Albowiem nie widzi mu się perspektywa zrutynizowanej i w gruncie rzeczy nudnej egzystencji akademika.

DEON.PL POLECA

Jedzie do ukochanego Madrytu (z metropolią tą związały go emocjonalnie liczne badania) w charakterze taksatora, na prośbę dostojnego kawalera znamienitego hiszpańskiego rodu, księcia de la Igualada, zamierzającego spieniężyć swoją niebagatelną ponoć i całkiem interesującą kolekcję płócien, by w ten sposób zabezpieczyć rodzinę. W intrygującą sprawę wmieszany jest niejaki Pedro Teacher, osobnik o niejasnym pochodzeniu, którego nazwisko padać zwykło z ust kolekcjonerów sztuki w kontekście niezbyt klarownych i czystych transakcji.

Wkrótce profesor Anthony odkrywa, że jednym z obrazów przeznaczonych na sprzedaż jest nieznany dotąd akt Velázqueza, który mógłby rzucić zupełnie nowe światło na biografię artysty. W konsekwencji zaczyna zmagać się z pokusą łatwego zdobycia wielkiej sławy. Pojawiają się też w jego życiu nowi ludzie: piękna arystokratka Paquita oraz Higinio Zamora, typek co najmniej dziwaczny, skumany z kobietami o bardzo wątpliwej reputacji. Na domiar, wiedziony miłością do sztuki, miesza się w politykę. Po piętach zaczynają mu przeto deptać służby bezpieczeństwa. Mnożą się pytania bez odpowiedzi. Ci, którym zaufał, okazują się coraz bardziej zagadkowi. Wszystko to oznacza jedno - tarapaty.

Czuła śmieszność

"Walkę kotów" sklasyfikowałbym jako pisarstwo totalne. Tzn. takie, które niesamowicie koncentruje uwagę i wybornie dozuje napięcie. Jeśli czytać dla rozrywki, jeśli czytać dla czytania, to Mendozę właśnie. Bo Mendoza bardzo jest przyjazny czytelnikowi. A przy tym nigdy nie rozczarowuje. No i jest sympatyczny (między wierszami da się tę jego sympatyczność odczuć). Jak sympatyczni są jego bohaterowie.

W jednym z wywiadów mówił Eduardo Mendoza tak: "Nie, ludzie nie są śmieszni, ale można na nich patrzeć z humorem, który może być gorzki, krytyczny, sarkastyczny - czego zdecydowanie nie lubię - albo pełen sympatii: biedacy, są tacy sami jak ja, i jacy my wszyscy jesteśmy niemądrzy. Myślę, że w moim humorze jest więcej czułości niż krytyki. Ludzie mnie bawią, ale dlatego, że podoba mi się to, co robią, czasami są to rzeczy bardzo dziecinne, czasami oczywiście nie ma w tym nic śmiesznego ani dziecinnego, ale codzienne zachowanie ludzi generalnie mi się podoba. Może dlatego, że zawsze otaczali mnie bardzo sympatyczni ludzie…" ("Pisarz i jego humory", "Tygodnik Powszechny" nr 2/2012, s. 30).

Teologia humoru

Koniec końców sympatyczny Mendoza uczy sympatycznej antropologii. Ta zaś sympatyczna antropologia jest niczym innym, jak echem Bożego spojrzenia na człowieka. Wszak z całą pewnością patrzy na nas Bóg z humorem sympatycznym właśnie. Z humorem pogodnym, pełnym czułości i zrozumienia. Patrzy tak, ponieważ zagląda w nasze dusze i widzi więcej. Widzi to, czego my u siebie nawzajem często nie widzimy: naszą bezbronną i delikatną istotę, głęboko skrytą pod płaszczem wieloznacznej zewnętrzności, która nie może przecież nie wzbudzać sympatii.

"[…] Nie tak bowiem człowiek widzi, jak widzi Bóg, bo człowiek patrzy na to, co widoczne dla oczu, Pan natomiast patrzy na serce" (1 Sm 16,7). W Jego optyce wszyscy jesteśmy sympatyczni, choć na pierwszy rzut oka niektórzy przynajmniej wcale, a wcale takimi się nie wydają.

* * *
Eduardo Mendoza, "Walka kotów", tłum. Marzena Chrobak, Społeczny Instytut Wydawniczy "Znak", Kraków 2012.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Sympatyczny Mendoza i teologia humoru
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.