Większy o miłość. Wokół książki "Skandal miłosierdzia"
Miłosierdzie Boże jest tajemnicą. Być może nawet tajemnicą tajemnic. Tą zatem, która wieńczy wszystkie inne misteria Bożego życia. I w takim jeszcze sensie, że człowiek ma z nią najwięcej chyba problemów.
Dziwić stąd zbytnio nie powinno, że o Miłosierdziu Boga wiele słów już powiedziano i napisano. Słowa te postrzegać wypada jako człowiecze usiłowanie wypowiedzenia Bożej głębi i Bożej inności. Ale jako że Bóg radykalnie człowieka przerasta, jego małostkowe i wyważone słowa o przepastnej rzeczywistości Boga (czyli jego filisterska i drobnomieszczańska teologia) okazują się niedostateczne, niedorzeczne. Nie znaczy to jednak, że ma z nich rezygnować. Byłby to konformizm. Byłaby to ucieczka.
Opowieść liturgiczna
Słowa, które o Bożym Miłosierdziu dotychczas już padły, miały najwyraźniej dwa cele. Tak sądzę. Po pierwsze, chciały odkryć, uchwycić, a wreszcie nazwać najróżniejsze jego aspekty. Po drugie natomiast, chciały te nowo ujawnione treści medytować czy wręcz adorować. Ile z tych słów było aroganckich i zbędnych, takich, które wcale ku lepszemu poznaniu Bożego Miłosierdzia nie prowadziły? Nie mnie oceniać. Aczkolwiek że takowe miały miejsce, nie wątpię. Dość powiedzieć, iż w książeczce bpa Grzegorza Rysia pt. "Skandal miłosierdzia. Rozważania dla każdego" ani jedno słowo nie trąci arogancją i absolutnie ani jedno słowo nie jest zbędne.
Bezsprzecznym atutem książki zdaje się być jej geneza: "(…) Zrodziła się z konkretnego WYDARZENIA, jakim jest peregrynacja obrazu Jezusa Miłosiernego po parafiach diecezji krakowskiej". Nie jest więc napisana zza biurka (choć tak powstałe dzieła nie muszą być z natury rzeczy gorsze). Nie jest suchą rozprawą, w której zdystansowany naukowiec skrywałby się za uczenie brzmiącymi sformułowaniami. Stanowi zbiór homilii - uzupełnionych, wycyzelowanych, niekiedy przepracowanych, na nowo zredagowanych, uporządkowanych w większe jednostki (pracę tę wykonał Tomasz Ponikło). Toteż da się tu między wierszami wyczuć autora, konkretnego i zaangażowanego, zaabsorbowanego tematem, o którym traktuje. Da się wyczuć czciciela i pasjonata Miłosierdzia Bożego, który opowiada o swojej wierze i który swoją wiarą w Miłosierdzie Boże się dzieli. Koniec końców narracja to niesłychanie pokorna i subtelna, utrzymana w konwencji modlitewnej. Opiera się na Piśmie Świętym. Zwłaszcza zaś na Ewangelii św. Łukasza, którego nazwać można - za bpem Rysiem - "kronikarzem miłosierdzia". Słowem: narracja to doksologiczna, liturgiczna; teologiczna - w najlepszym sensie tegoż określnika. I bardzo inspirująca.
Krępujący katechizm
Nie ma się co oszukiwać i zwodzić. Przyznajmy szczerze: o Bożym Miłosierdziu rozprawiać trudno. Albowiem nie mieści się ono w naszych kategoriach. Wymyka się aparaturze pojęciowej, którą szafujemy i przy pomocy której radzimy sobie ze światem. Co rusz wyślizguje się naszemu językowi. Przerasta nasze myślenie, nasze definicje, nasz zdrowy rozsądek, nasze jak najbardziej sprawiedliwe rachuby. Jest skandalem, zgorszeniem. "Miłosierdzie jest skandalem. Chociaż sami byśmy go oczekiwali, nie dajemy do niego prawa innym ludziom. Pytamy już nawet nie o to «dlaczego» miłosierdzie, ale «dlaczego dla tego drania» i «dlaczego za darmo». Dlaczego Bóg jest miłosierny wobec kogoś, kto sobie na to nie zasłużył? Sprawiedliwi cierpią, a grzesznikom się powodzi. Źle Pan Bóg poukładał ten świat…" - pisze Grzegorz Ryś. Ta myśl to zasadniczy wątek snutych przez niego rozważań (uwypukla to już chociażby tytuł). Przewija się - i wprost, i nie wprost - na każdej niemal stronie książki. Pobrzmiewa w tle każdego zdania. Obnaża naszą indolencję w odniesieniu do rzeczywistości Bożego Miłosierdzia. Ów fakt, że pozostajemy skrępowani katechizmową formułką o Bogu, który jest sędzią sprawiedliwym za dobro wynagradzającym, a za zło karzącym. Uświadamia nam, że naszą duchową wrażliwość skaziło prawo rynkowe. Że naszej religijnej wyobraźni pozwoliliśmy wciągnąć się w fatalną kapitalistyczną grę.
Boża metoda
Przejmująco opisuje bp Ryś nasz opłakany i żałosny stan aktualny. Opisuje - nie robi wyrzutów, nie jest przy tym pretensjonalny. Powiada tak: "[…] Wciąż wybieramy sprawiedliwość. Wydaje się nam, że ją poznaliśmy, posiedliśmy i potrafimy wymierzyć. To ułuda, którą samych siebie widzimy za nos. Jeśli zaś zapanowaliśmy nad sprawiedliwością - myślimy zwiedzeni pychą - to po co nam Bóg, po co wcielenie, męka i zmartwychwstanie Jezusa?". Ileż tu smutnej prawdy o nas… Tymczasem Chrystus wzywa nas, byśmy Jego miłosierdzie naśladowali. Mówi: "Błogosławienie miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią" (Mt 5, 7).
Sprawa okazuje się tedy prosta. Albo będziemy miłosierni, albo potępieni. Wszak osądzi nas kiedyś Bóg z miłości. Tylko z miłości (tak zresztą jak stworzeni zostaliśmy tylko z miłości). Gdyż miarą sprawiedliwości jest miłosierdzie. Ono w żadnym razie nie uwłacza. Ono podnosi. Ono nawraca. Ono prowadzi do szczęścia. Taka jest Boża metoda. Taki jest humanizm. Takie stoi przed nami zadanie. Zadanie do odrobienia w naszej częstokroć (stanowczo za często) niemiłosiernej, tj. nieludzkiej dobie płynnej nowoczesności. Mamy skąd brać przykład, bo mamy Boga. On jest wzorem. Lecz na tym nie poprzestaje. On jest z nami, nas wspiera i nam pomaga - jest przecież prawdziwym Emmanuelem. Nie musimy się Go obawiać. Jest łagodny. Jest miłosierny. Zdecydowanie więcej wymaga od Siebie aniżeli od nas. Dał nam przecież zbawienie przez śmierć własnego Syna. Nieroztropnie, szalenie nas kocha. Właśnie, kocha. Jest miłością (por. 1 J, 4, 8). Jest większy - zawsze większy i konsekwentnie większy - od nas o miłość. O miłość. Aż o miłość.
Skomentuj artykuł