Bohaterskie siostry na Ukrainie. "W czasie wojny wszystko się zmienia, inaczej się patrzy na świat"

Fot. PAP/EPA/SERGIY KOZLOV

Siostra Daria Skowalczyńska pochodzi z Raciborza. – Po pierwszych ślubach zakonnych w 1990 roku pojechałam na Ukrainę – wspomina. – Najpierw na trzy miesiące. Jednak ten kraj stał się moją wielką miłością i bardzo chciałam wrócić, zamieszkać tu na stałe. Udało się to w 1997 roku. – Pojechałam znów i najpierw pracowałam w Kijowie: katechizowałam, pracowałam w zakrystii, prowadziłam grupy młodzieżowe. A teraz od lat mieszkam i pracuję w Wierzbowcu na Podolu. I to tam siostrę Darię zastała wojna… Pierwsze dni Siostra Daria przyznaje, że do ostatniego momentu nie sądziła, iż wojna, o której się od dawna mówiło, naprawdę wybuchnie – pisze Agata Puścikowska w książce „Siostry nadziei. Nieznane historie bohaterskich kobiet walczących na Ukrainie”.

– Do ostatniej chwili miałyśmy po prostu nadzieję, że tak wielkie zło się nie wydarzy – mówi s. Daria ze smutkiem. – Kiedy jednak wojna stała się faktem, był to dla wszystkich spory szok: nie wiedziałyśmy, czego się spodziewać, co będzie jutro, za tydzień, za miesiąc. Atak szedł w różnych kierunkach, w tym na stolicę, na Kijów. W momencie wybuchu wojny siostry przebywały w Wierzbowcu na spotkaniu zgromadzenia.

– Trochę się przestraszyłyśmy – przyznaje werbistka. – Wiele z nas przebywało poza własnymi domami. W końcu jednak postanowiłyśmy, że każda sama zdecyduje, co robi dalej. Kilka sióstr wyjechało do Polski, niektóre wróciły do domów na Ukrainie. Wraz z innymi zakonnicami siostra Daria wyjechała do Polski w niedzielę 27 lutego.

DEON.PL POLECA

Agata Puścikowska "Siostry nadziei. Nieznane historie bohaterskich kobiet walczących na Ukrainie" (Wydawnictwo Znak)

– Podróż była dość męcząca, bo trwała trzy dni – wspomina. – Jednak w sumie wszystko poszło gładko. W kolejkach na granicy wiele się naoglądałyśmy: dotknęłyśmy trudnej wojennej rzeczywistości. Widziałyśmy starszych ludzi, maluszki, dramat rozdzielanych rodzin. Takie doświadczenie, dosłownie graniczne, czasem jest potrzebne dla wewnętrznej przemiany, wręcz do nawrócenia. Siostry, już w Polsce, natychmiast się włączyły w pomoc uchodźcom. I to tym najbardziej poszkodowanym: dzieciom.

– Pracowałyśmy w ośrodku Caritas w Głuchołazach – wyjaśnia werbistka – bo tam zatrzymały się dzieci ewakuowane między innymi z Kijowa. W sumie ponad siedemdziesiąt dziewcząt, kilkunastu chłopców – sierot, niepełnosprawnych intelektualnie. Łącznie prawie setka młodych ludzi, ze sporymi problemami: wielu z nich jeszcze w Polsce panicznie się bało jakiegokolwiek hałasu. Były ewakuowane z Ukrainy, jak szybko się dało, a mimo to przyjechały do Polski głęboko dotknięte, przerażone wszystkim. Ze względu na trudności w uczeniu się, w tym znaczne dysfunkcje intelektualne, do dzieci przeniesionych w nowe miejsce trudno było dotrzeć. Trudno wytłumaczyć, uspokoić, pocieszyć.

– Starałyśmy się, jak mogłyśmy, pomagać – tłumaczy siostra. – Znajomość języka ukraińskiego była tu kluczowa. Miałam też wcześniejsze doświadczenie pracy z osobami niepełnosprawnymi, co mi też bardzo pomogło. Poza tym zajmowałyśmy się konieczną papierologią, tak by dzieci przebywały w Polsce legalnie i możliwa była pomoc medyczna i rehabilitacyjna. Dzieci po jakimś czasie pojechały dalej, do Niemiec. Natomiast werbistki wyjechały do klasztoru do Raciborza.

– Siostry przyjęły tam czterdziestu uchodźców. I trzeba się było nimi zaopiekować, wesprzeć w nowym miejscu. Znów się przydała nasza znajomość ukraińskiego, bo jeździłyśmy z naszymi gośćmi po urzędach i bankach, by im pomagać w otrzymaniu dokumentów czy PESEL-u.

Jednak przed Wielkanocą siostry postanowiły wrócić do siebie, do Wierzbowca. – Widziałyśmy już wówczas, że nasza rola w Polsce się kończy. Natomiast na Ukrainie ludzie potrzebowali naszej pomocy: uchodźców wewnętrznych w wielu miejscach przybywało. I w zasadzie to był dopiero początek ludzkich trosk i biedy na tych terenach. Siostry przygotowywały się do powrotu. Przemalowały też swój stary samochód i ofiarowały auto na potrzeby armii. Dojechały do Wierzbowca i rozpoczęły nowy etap swojej misji.

– Włączyłyśmy się na miejscu w zorganizowaną już przez ojca werbistę pomoc humanitarną. Potrzeba było, w zasadzie bezustannie, przyjmować, segregować, wozić w różne miejsca jedzenie i leki, które Wierzbowiec otrzymywał w darach. Wierzbowiec to malutka miejscowość położona sto dwadzieścia kilometrów od Winnicy. Wioska niewielka, urocza, wśród pól, łąk, zielonych zagajników i pagórków. Na stałe mieszka tam nieco ponad dziewięćset osób.

My, werbistki, prowadzimy tam ośrodek oazowy i przyjmujemy grupy rekolekcyjne. Wróciłam więc do siebie, zabrałam się do pracy. I przyznam, z ulgą i pewnym zaskoczeniem odkryłam, że u nas jest nadal spokojnie, wręcz czasami, gdyby się nie oglądało informacji, nie czytało wiadomości, to można by zapomnieć, że trwa wojna. I tylko czasem gdzieś wysoko przeleci rakieta…

– Tu u nas nie ma strategicznych miejsc, więc zasadniczo nie bombardują. To po prostu wioska. Liczymy na to, że jeśli Rosjanie nie wejdą z Mołdawii, a na to się na szczęście już nie zanosi, to jesteśmy bezpieczni. Ponieważ w Wierzbowcu jest spokojnie, do miejscowości niedługo po rozpoczęciu wojny zaczęli przybywać pierwsi przesiedleńcy.

– Sporo ludzi na przykład przyjechało do nas z Czernichowa. Byli i przesiedleńcy z Charkowa czy Irpienia. To głównie rodziny z dziećmi, z terenów bardziej gorących. Z częścią zamieszkałyśmy na jednym piętrze. To spokojni ludzie, wdzięczni za możliwość schronienia. A ja ich niesamowicie podziwiam, że mimo tego, co przeżyli, zachowują spokój i jakąś pogodę ducha. Wielu uciekło z epicentrum walk. Jak pomyślę, co przeszli, dreszcz mnie bierze. W czasie wojny wszystko się zmienia. Inaczej się patrzy na świat, inaczej buduje priorytety. Zresztą oni sami też potwierdzają: jeśli przeżyje się wojnę, wszystko w człowieku się przewartościowuje. I truizmem jest stwierdzenie, że na co dzień nie jest prosto: trzeba zaczynać wszystko w nowym miejscu w warunkach ekstremalnych.

Gdy straciło się nie tylko dom, ale przede wszystkim stabilizację i poczucie bezpieczeństwa, trzeba zacisnąć zęby i mimo wszystko iść do przodu. – Wyobraźmy sobie, że nagle na nasze terytorium wchodzi wróg. I zaczyna rządy terrorem, strzelaniem, gwałtami, rakietami. Jak po czymś takim można nadal żyć? A przecież trzeba. Żyć, pracować i planować nową przyszłość muszą chociażby pochodzący z Charkowa mama z synem, którzy zatrzymali się u werbistek. Rodzina nie ma dokąd wracać. Ich dom został zniszczony. Zbierają siły na nowe.

Przesiedleńcom siostry mają do zaoferowania nie tylko dary z krajów zachodnich, ale też sporo żywności z wiosek. Miejscowa ludność przynosi to, co może, co wyrosło na polach i w ogródkach, do punktu pomocowego. To głównie ziemniaki, warzywa i owoce, czyli podstawa dobrej, pożywnej zupy. – Do tego mamy makaron czy ryż z transportów humanitarnych – mówi siostra Lucyna.

Dokupujemy mleko i mięso, dzielimy i rozdajemy. I jakoś dla wszystkich starcza. Skromnie, ale nikt głodny nie chodzi. W naszym ośrodku jest też spora kuchnia, z której nasi goście mieszkający przy klasztorze korzystają. Samodzielnie sobie gotują, co im pozwala trochę zapomnieć o przeżyciach, ale też poczuć się sprawczymi, poczuć się u siebie. I poczuć się godnie. Zawsze to własnoręcznie zrobiony obiad, taki, jaki się robiło w domu, lepiej smakuje.

Jeśli ludzie są w potrzebie, a potrafią i chętnie biorą się do jakichś prac dorywczych przy domu werbistek, siostry symbolicznie, ale zawsze płacą za wykonaną pracę. – Gdy przesiedleńcy mają swój grosz, też się lepiej czują. To ich motywuje do działania, nie tylko brania. Gdy się nagle traci dom, pracę, miejsce zamieszkania, łatwo stać się ofiarą. A ofiara nie chce walczyć o siebie, zaczyna być bierna. Staramy się, by nikt z naszych podopiecznych nie stawał się ofiarą, lecz mimo trudnych okoliczności zachował godność i chęć do działania.

Gdy wojna się skończy, łatwiej im będzie wrócić do zwyczajnego życia. Uchodźcy zresztą bardzo siostrom ufają: przychodzą z najróżniejszymi sprawami, skarżą się, radzą w wielu sprawach, dzielą małymi radościami. I dyskutują. O wojnie, o pokoju. O codziennym życiu. O dzieciach. O wyjazdach i przyjazdach.

Opublikowany fragment pochodzi z książki Agaty Puścikowskiej „Siostry nadziei. Nieznane historie bohaterskich kobiet walczących na Ukrainie”.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Bohaterskie siostry na Ukrainie. "W czasie wojny wszystko się zmienia, inaczej się patrzy na świat"
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.