Co lepsze: być z kimś czy samemu?

o. Mateusz Hinc OFMCap / "eSPe" 3/2010

Ostatnio zauważa się dość spore zagubienie w sferze relacji i ... odpowiedzialności.

Coraz częściej możemy przeczytać o tzw. singlach czyli osobach, które wybierają życie samotne. I, co ciekawe, dokonują takiego wyboru dlatego, że - jak same twierdzą - czują się z nim dobrze. Ale można usłyszeć też prawdę, że jest im z tym po prostu wygodniej. Jakby nie patrzeć, to prawda. Jeśli jest się samemu, można troszczyć się tylko o siebie, nie trzeba brać na siebie żadnej poważniejszej odpowiedzialności za drugą osobę czy też za dziecko. A to jest niezwykle wygodne. Można się też „poświęcić” karierze, czyli tak naprawdę znów sobie...

I takich osób przybywa. Oczywiście, nie jesteśmy w stanie ocenić przyczyn takiego zwrotu w relacjach, ale pod powierzchnią takich decyzji można dostrzec przede wszystkim lęk przed odpowiedzialnością. Niekiedy też lęk przed ojcostwem czy macierzyństwem. Jego obecność pokazuje, jak ważni są rodzice, troskliwi, kochający, uczący jak być prawdziwym rodzicem. Ale myślę, że nie popełnię nadużycia stawiając hipotezę, iż ucieczka przed byciem z kimś wynika głównie z braku doświadczenia dzielenia życia we wspólnocie braci i sióstr. Posiadanie tylko jednego dziecka, nawet jeśli pozwala jedynakowi na lepszy start ekonomiczny, nie zapewnia rozwoju zdolności bycia z innymi i dla innych.

Ale to jest dopiero pierwszy element zagubienia. Każdy za nas wie, że pośród nas są osoby samotne, które wcale tego nie chcą. Więcej, bardzo boją się samotności. Próbują przed nią uciec, bo w samotności widzą dramat. Dla nich pozostanie singlem równa się bycie nieszczęśliwym. Mają w sobie ogromne pokłady miłości, dobra, ale nie znajdują osoby której mogłyby to podarować, z którą mogłyby się podzielić. Pragną być z kimś, bo w „byciu z kimś” dostrzegają możliwość odnalezienia szczęścia. Dlaczego więc nikogo nie znajdują? Źle szukają? A może mają nierealne wymagania? A może tak naprawdę, gdzieś głęboko, wcale nie chcą znaleźć? Nie umiem odpowiedzieć.

Jednak byłoby za pięknie, gdyby na tym trudności się kończyły. Okazuje się, że przekonanie, iż samotność oznacza nieszczęście jest wielu wypadkach conajmniej błędna. Przecież są ludzie samotni w małżeństwach i we wspólnotach. I to niemało. Co więcej, gdyby bycie z drugim dawało szczęście, to najszczęśliwsi byliby małżonkowie i ludzie żyjący we wspólnotach. A tak nie jest. Wystarczy popatrzeć na statystyki dotyczące rozwodów. Czyli, jednym słowem, jak bycie z drugim nie daje gwarancji szczęścia, tak i bycie samotnym nie musi wcale oznaczać nieszczęścia.

Zatem jak to naprawdę jest? Lepiej pozostać samotnym czy może członkiem jakiejś wspólnoty? Czy istnieje jakieś rozsądne wyjście z tego zamieszania? Jestem przekonany, że tak.

Kierunkowskazy

Przede wszystkim trzeba zdać sobie sprawę, że jesteśmy powołani przez Boga do życia i pełnienia Jego woli. On stworzył nas na Swój obraz i podobieństwo. Jeśli zatem wierzymy, że Trójca Święta jest wspólnotą żyjącą w doskonałych relacjach miłości, to i my do tego samego, na Jego podobieństwo, jesteśmy powołani. A to prowadzi do szczęścia, które Bóg nam obiecał. Co więcej, kiedy widział, że nam takie życie nie wychodzi, posłał Swego Syna aby ten przyszedł na ziemię z miłości do nas, aby nas zbawić. Jezus przyszedł i uczył jak żyć. Mówił i pokazywał co jest najważniejsze. I nie pozostał sam. Stworzył wspólnotę uczniów, którzy później, realizując Jego polecenie, tworzyli wspólnoty na całym świecie. Jezus wreszcie, aby potwierdzić miłość jaką Bóg ma do nas, umarł za nas. Zatem pierwszy wniosek jaki możemy wyciągnąć to ten, że nie jesteśmy powołani do izolowania się, do ucieczki, ale do bycia z innymi. Jesteśmy wezwani do jedności między nami, do głębokich relacji miłości na wzór Trójcy Świętej.

Dlaczego zatem tak trudno nam żyć we wspólnocie? Odwołałbym się do historii pierwszych rodziców. Szatan nie tylko namówił ich do zerwania owocu, wmawiając, że nie umrą i że Bóg ich oszukał. On zrobił więcej - zasiał wątpliwość w ich sercach. Zaczęli pytać siebie czy rzeczywiście Bóg chce ich dobra? A zerwanie owocu spowodowało śmierć, ale inną, gorszą niż ta fizyczna. Adam i Ewa zaczęli bać się Boga, ukrywać przed Nim. Więcej! Przestali ufać sobie. Zaczęli jedno na drugie zrzucać winę: „To ona mnie skusiła...”; „Nie, to szatan...”. To jest właśnie grzech, którego skutki wszyscy odczuwamy do dzisiaj. Nie ufamy Bogu, nie ufamy sobie nawzajem, a nierzadko nie ufamy sobie samym. I nawet jeśli się staramy, to upadamy, ranimy się wzajemnie. Ta historia, ten grzech jest jedną z głębszych przyczyn naszego zagubienia.

Mały, ale własny

A rozwiązanie znajduje się w nas samych. Bo to my decydujemy o tym, jak na powołanie odpowiedzieć. Oczywiście, byłoby zbyt wielkim uproszczeniem napisać, że wszystko zależy od naszej woli. Bo aż tak pięknie nie jest. Możemy za św. Pawłem powiedzieć, że pragniemy dobrych rzeczy, ale dochodzi w nas do głosu stary człowiek i czynimy to, czego nie chcemy. Tak nierzadko jest z tymi, którzy uciekają od realnych kontaktów w świat wirtualnych spotkań, rozmów, wymiany myśli, blogów, itd. Są to często osoby, które bardzo potrzebują ciepła, zrozumienia, drugiej bliskiej osoby. Jednak w realnym świecie nie czują się na tyle odważne, a może adekwatne, aby ryzykować spotkanie. Za taką postawą może się kryć - z jednej strony - prosty brak doświadczenia relacji bo, dajmy na to, nigdy nikt nie nauczył ich bycia z innymi. Albo nie mieli okazji ku temu. Ale mogło się zdarzyć, że zostali odrzuceni, zranieni... i w konsekwencji schowali się w skorupce jak ślimak. Wychodzą z niej przed ekranem komputera, bo tam wydaje się im, iż nikt ich nie widzi, nie wyśmieje, nie skrzywdzi. To jest druga strona. W każdym razie lęk, brak doświadczenia, różne zranienia, niewiara w siebie, nieakceptowanie siebie (choćby swego wyglądu, czy braku wymarzonych „zdolności”) sprawiają, że osoby te nie podejmują ryzyka spotkania z drugim człowiekiem. Proszę zobaczyć - wracam do pierwszych rodziców - nie ufają innym i sobie. Jednym słowem wcale nie trzeba szukać przyczyn problemów nie wiadomo gdzie...

Psycholodzy już od dawna udowadniają, że wspólnota jest potrzebna każdemu człowiekowi do pełnego rozwoju. A rozwijamy się, dojrzewamy przez całe życie. Tak więc unikając spotkania z drugim człowiekiem w realnym świecie sprawiamy, że nasze dojrzewanie nie przebiega tak, jak powinno. Uważam, że każdy z nas ma wpisane nie tylko jakieś zadanie do wykonania, ale i formę fizyczną, psychiczną i duchową, która jest tylko jego i która winien osiągnąć w wyniku swojego rozwoju. I tak, jak do realizacji zakodowanych w nas możliwości fizycznych potrzebne są odpowiednie warunki, tak analogicznie i do pozostałych płaszczyzn: psychicznej i duchowej. Oczywiście, każdy z nas jest inny. Ma inne potrzeby i inne marzenia, pragnienia, różnimy się osobowościami. Jest wielką pokusa robić ze wszystkich ludzi identyczne istoty. Przecież tak jak różnimy się między sobą fizycznie, tak i jesteśmy zróżniocowani psychicznie. Wiemy, że są osoby, które bardzo dobrze czują się będąc pośród innych: zawsze w centrum, wyśmienicie radzą sobie z relacjami, ale bardzo źle znoszą samotność, ciszę. Nazywamy ich - upraszczając - ekstrawertykami. Odwrotność - również dobra - to introwersja. Charakteryzuje osoby kochające ciszę, samotność. Preferują spokój, znajome miejsca i unikają hałasu, tłumu. Mają też kłopoty w nawiązywaniu relacji, za to są osobami na ogół głębokimi. Są też osoby łączące jedną i drugą cechę: trochę ekstra- a trochę intrawertyczni. Już ten zespół cech pokazuje, że każdy z nas inaczej będzie podchodził do samotności i relacji z innymi. Jednak należy odróżnić osoby introwertywne, które preferują ciszę, od osób unikających ludzi ze strachu czy też z braku wiary w siebie. Bo różnica jest spora.

Ale chciałbym wrócić do tytułowego pytania: być z kimś czy samemu? Z tego, co napisałem, wynika, że lepiej z kimś. Z tym, że potrzebne jest jeszcze jedno wyjaśnienie. Otóż badania wskazują na zmieniające się w ostatnim czasie nastawienie do małżeństwa i wspólnoty. Jeszcze w latach siedemdziesiątych, kiedy ktoś żenił się, stawiał sobie pytanie: co mam zrobić, aby moje małżeństwo, rodzina była szczęśliwa? Co mogę zrobić, aby wnieść w nią jak najwięcej szczęścia? Obecnie, jako że nierzadko brakuje w rodzinach miłości, bycia ze sobą, głębokich i autentycznych relacji, szukamy szczęścia poza własną rodziną. I wiele osób wstępuje w związki małżeńskie lub do wspólnot z pragnieniem (czy nawet ukrytym żądaniem) otrzymania i przeżycia szczęścia. „W mojej rodzinie szczęścia nie doznałem, więc da mi je małżeństwo/wspólnota”. Mam nadzieję, że różnica jest widoczna. Nie myślimy o tym, aby dawać, coś robić, ale aby otrzymać... A to nie zadziała. Bo jeśli dwie osoby wchodzą w związek małżeński lub tworzą wspólnotę z oczekiwaniem szczęścia i miłości, to skąd ono ma przyjść? Kto ma je dać? I konsekwencją takiego podejscia jest zawód, pretensje, rozżalenie i dramaty. Tymczasem uważam, że tyle otrzymamy, ile wpłacimy. Jak w banku: trzeba wpłacać, aby móc otrzymać odsetki. A im więcej na koncie, tym odsetki większe.

Zatem kwestia zasadnicza to nie pytanie: “Lepiej samemu czy we wspólnocie?”, ale wzięcie odpowiedzialności za siebie i innych przez aktywne tworzenie wspólnoty. Obojętnie czy będzie to małżeństwo czy wspólnota zakonna. Ważne jest, aby nie czekać na to, co się dostanie, ale dawać. Warto ryzykować. Jeśli nie mamy doświadczenia, jeśli nas nikt tego nie nauczył, to może jest czas na to, aby samodzielnie zrobić pierwszy krok. Może nieudolny, ale mój. A warto!

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Co lepsze: być z kimś czy samemu?
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.