Dziękuję za telefon

Andrzej Ziółkowski / "Przewodnik Katolicki"

Ostry dzwonek wyrwał mnie ze snu. „Co jest? Co to?” – przez moment nie wiedziałem, o co chodzi, ale już po paru sekundach dotarło do mnie, że ktoś na dole, przy drzwiach wejściowych do plebanii nacisnął na „Dzwonek do chorego”.

„Zaraz, zaraz… co robić?” – myślę. „Zanim zejdę na dół i otworzę drzwi, to minie chwila…”. Otwieram więc okno, wyglądam i ściszonym głosem mówię: „Tak,… słucham…, tu ksiądz Andrzej. Ktoś do mnie dzwonił?”. Po chwili, jakaś postać odsuwa się od drzwi wejściowych i patrzy w moim kierunku. W słabym świetle ulicznych lamp poznaję, że to mężczyzna. „Proszę księdza! Przepraszam, że o tej porze, ale nasz tatuś umiera!”. „Proszę zaczekać. Zaraz zejdę”. Patrzę na zegarek – kilkanaście minut po trzeciej.

Przemywam twarz, kilka ruchów szczoteczką po zębach i myślę: „Zaraz, zaraz, gdzie ja mam bursę?”. Narzucam sutannę i idę do kaplicy. Biorę Hostię. Wychodzę. Po chwili wracam do kaplicy. Zapomniałem o olejach do namaszczenia chorego. Jestem półprzytomny, ale gdy tylko otworzyłem drzwi i chłodny wiatr uderzył mnie w twarz, otrzeźwiałem.

„Ja bardzo księdza przepraszam, ale nasz tatuś umiera…”. Idziemy na ulicę Urzędniczą. To niedaleko od plebanii, może jakieś czterysta metrów. Po drodze zadaję kilka pytań: ile tatuś ma lat, jak dawno choruje, czy jest przy nim lekarz, czy jest przytomny, czy kiedyś był u niego ksiądz… Nie słyszę żadnej odpowiedzi, ale dowiaduję się, że mężczyzna, który po mnie przyszedł, jest mężem córki umierającego. Mówi swoje imię i nazwisko, ale wszystko ulatuje mi po paru sekundach.

Idziemy w ciszy. W takich chwilach pytania są zbędne, wszak idę do kogoś, kto umiera, kto idzie do Pana. „Panie Jezu, znów kogoś przyjmiesz do siebie. Proszę Cię, daj mi kilka łagodnych słów, abym potrafił pomóc temu tatusiowi pójść do Ciebie” – tak się w duchu modlę. Myślę też od razu, że gdy wrócę, to będzie gdzieś po czwartej i „nici ze spania”, a tyle obowiazków jeszcze na mnie dzisiaj czeka. Nagle jestem zły na siebie, że na pół roku zgodziłem się być takim dyżurnym księdzem. „Że też ja zawsze muszę być takim głupkiem?” I już sobie układałem, co zrobić, aby ktoś inny przejął po mnie ten obowiązek.

W starej kamienicy było cicho. Gdy mężczyzna otworzył drzwi do mieszkania, uderzyła mnie obecność bardzo wielu ludzi. Było ich chyba z ośmioro i wszyscy w czerni. „Co jest grane?” – myślę, a moja nabyta prudentia pastoralis coś wyczuwa. Prowadzą mnie do pokoju, gdzie leży tatuś. Faktycznie! Na łóżku leży tatuś, ale… on już oddał ducha Bogu. Nie jestem lekarzem, jestem księdzem, ale potrafię spojrzeć na ludzką twarz i odczytać z niej, czy dana osoba żyje, czy też nie.

Wszyscy w pokoju nie patrzą na tatusia, lecz na mnie. Robi się gęsta atmosfera. „Oszukali mnie, to prawda, ale w jakim celu? Zapewne zmarły nie chodził do kościoła, albo był niewierzący, a może bali się, że nie przyjął sakramentu namaszczenia chorych?” – mnóstwo myśli lata mi po głowie. Trwa chwila mego wahania. Co robić? Namaścić go warunkowo? Ależ on już nie żyje! Sakramenty są dla żywych, a nie dla zmarłych. Ujmuję leżącego człowieka za rękę. Jest chłodna. I wtedy patrzę spokojnie na twarze wszystkich i powoli mówię: „Słuchajcie, moi drodzy… wasz tatuś umarł”. I nagle jedna z kobiet, zapewne żona, wybucha głośnym płaczem. Przez ów szloch słyszę: „Nie! Nie! Nie! Nie umieraj! Niech ksiądz coś zrobi, żeby on żył. Nie, nie umieraj!”. Podchodzi do męża i poprawia koc, którym był przykryty. Płaczem wtóruje jej kolejna kobieta. Robi się bardzo nerwowo. „Przecież nie po to tu przyszedłem, żeby decydować o fakcie śmierci!” – zły jestem na mężczyznę, który mnie zbudził, i sam na siebie. Mogłem go przecież zapytać wtedy, przy drzwiach, czy tatuś żyje, czy nie.

Nagle coś mnie tknęło (skoro jest kobieca, to musi być i kapłańska intuicja) i spojrzałem na stół. Co tam leży między lekarstwami i małym respiratorem? Biorę do ręki kartkę. O, Boże! To jest przecież świadectwo zgonu, które wypisał lekarz. Patrzę dokładniej – zmarł o godzinie 23.40. „O, jeszcze lepiej! To on zmarł wczoraj…”. Wtedy decyduję się na słowa wyjaśnienia. Siadam na krześle, pytam o imię zmarłego i mówię tak: „Tak, to prawda, że nie chcemy, aby ci, których kochamy od nas odchodzili. Podziwiam was, że już pięć godzin czuwacie przy świętej pamięci Władysławie. Proszę was, zapalmy świeczkę, a jak macie wodę święconą, to też ją dajcie. Pomodlimy się za tatusia, bo on teraz też potrzebuje modlitwy. Tyle dobrego dla was uczynił… Tak bardzo was kochał… Tyle się trudził. Ogarnijmy go modlitwą”. Uklęknąłem. Za mną uczynili to wszyscy obecni, a ja zacząłem spokojnie, powoli odmawiać litanię za zmarłych. Płacz małżonki jakby przycichł. W czasie modlitwy chyba coś „puściło”, atmosfera „zmiękła”, czas stanął, skupiliśmy się na tajemnicy śmierci.

Chwilę później ktoś zaproponował mi herbatę, ktoś inny wyszedł na papierosa, no „bo przy zmarłym nie wypada”. Zamieniłem z rodziną parę zdań, powiedziałem, co mają robić, dokąd pójść z „tym papierkiem od lekarza”, kiedy do księdza. „A ile ksiądz bierze?” „My, misjonarze, nie mamy taksy”. Powiedziałem też, że jeśli pragną się wyspowiadać, aby na Mszy pogrzebowej przyjąć Komunię św., to mamy dyżury w konfesjonale, bo na Rakowicach to na nic nie będą mieli czasu, nawet zapłakać nie będzie kiedy.

Wracałem do siebie. Było parę minut po czwartej. Hm… niecałą godzinę temu smacznie spałem, a tu taki numer mi zrobili. Dlaczego tak jest, że tak wielu ludzi nie potrafi uświadomić sobie, że śmierć przyjdzie? Dlaczego o tym ze sobą nie rozmawiają? Dlaczego nie przygotują swoich najbliższych do spotkania z Bogiem? Przecież chodzimy do chorych w pierwsze piątki miesiąca. Za chwilę uświadomiłem sobie, że my nie chodzimy, my… biegamy z Panem Jezusem! Chorych jest tak dużo, że ksiądz sam nie daje rady, a gdy pójdzie nadzwyczajny szafarz, to… nie wyspowiada. Wtedy dotarło do mnie, że przecież nie jestem sam… Pod płaszczem wyczułem bursę – On cały czas tam, w tym domu, był ze mną, a teraz wracamy razem na plebanię. Jeszcze godzinkę się zdrzemnąłem. Współbraciom nie mówiłem o tym przypadku. Do maja nie miałem już nocnych dzwonków do chorego.

***
Posługi względem chorych, przewlekle chorych, umierających nie można się wyuczyć ani na wykładach, ani z książek, czasopism, notatek, folderów… Z tymi ludźmi po prostu trzeba być, trzeba się do nich uśmiechnąć, wziąć za rękę, dać coś do picia, posłuchać tego, co mają do powiedzenia, nawet gdyby się powtarzali. Trzeba umieć razem z nimi powoli odchodzić z tego świata. Podchodząc do tego „zawodowo”, można spisać tylko ich dane, adres oraz to, że przyjęli wiatyk, albo że było tylko namaszczenie chorych. Niektórzy duchowni jeszcze dodają si vivis (jeśli żyjesz…). Ale takich wizyt kapłana żaden chory nie chce. Owszem, przyjmie księdza, ale on pragnie, aby ksiądz choć na chwilę przysiadł. Jezus jest w jego sercu, ale ten człowiek pragnie żywej obecności drugiego człowieka. To jest dla niego bardzo ważne, że przyszedł ktoś, z kim może porozmawiać o życiu, śmierci, grzechach, łasce, Bogu. Zacznie oczywiście szczegółowo opowiadać o bólu, cierpieniu, tabletkach, szpitalu, lekarzach, ale potem przejdzie do dzieciństwa, do mamy i taty, do trudnych i ciekawych wydarzeń w swoim życiu. „O śmierci nikt dziś nie chce ze mną rozmawiać, a ja wiem, proszę księdza, że jestem chora i umrę. Czemu mi wmawiają, że nic mi nie jest, że będę żyła? Dlaczego mnie oszukują? Ja taka głupia to nie jestem…”

Wspominam, jak kiedyś w lipcu, w pierwszy piątek miesiąca, a było to pięć lat temu, chodziłem z Komunią św. do chorych. Zdarzyło się to na dalekiej Bukowinie Ukraińskiej w miejscowości Stara Krasznoszora, według miejscowych – Stara Huta. Polacy mieszkają tam już od bardzo wielu lat. Jest ich prawie pięciuset. Do kościoła chodzi około stu dwudziestu, ale wierzący są wszyscy. Posługują się starą gwarą, która jest cennym kąskiem dla badaczy i lingwistów. Po rannej Mszy, o godzinie dziewiątej, szedłem spokojnie od domu do domu. Pomagał mi miejscowy chłopak, bo nie wiedziałem, gdzie kto mieszka. Nikt się nie dziwił, że ksiądz idzie z Panem Jezusem do ludzi. To takie naturalne, że ktoś słabuje, choruje, umiera… Nawet prawosławni, gdy mnie widzieli, charakterystycznie czynili znak krzyża. Gdy zachodziłem do domu, to wszyscy domownicy schodzili się, aby wspólnie się modlić. W dwóch wypadkach chorzy powiedzieli, że za miesiąc to już proszę nie przychodzić. „Dlaczego?” – pytałem zdziwiony. „A, no tak, bo już będę tam… po drugiej stronie… na górce”. Znali czas spotkania z Panem? Chyba tak, skoro faktycznie po jakimś czasie dowiedziałem się, że ksiądz Jan, proboszcz, miał dwa pogrzeby na Hucie. Prości ludzie, prosta wiara, proste pojmowanie sensu życia.

***
Czy można coś uszczknąć z tego bogactwa prostego zawierzenia mieszkańców Starej Huty i przenieść do naszej polskiej wielkomiejskiej rzeczywistości? Obawiam się, że nie. My już żyjemy inaczej. Skomercjalizowaliśmy nawet sakramentalną posługę wobec chorych i umierających. Jak bowiem rozumieć ogłoszenie: „W nagłych wypadkach dzwonić do księdza na komórkę” – a w telefonie dzwoniący usłyszy: „Proszę zostawić wiadomość” albo jeszcze gorzej: „Abonent ma wyłączony telefon lub znajduje się poza zasięgiem….” lub tę samą wiadomość mówi miły kobiecy głos, ale po angielsku. Kto w takich nagłych wypadkach myśli o księdzu? Chyba nikt! Skupiamy się na wezwaniu karetki pogotowia, lekarza, zorganizowaniu transportu do szpitala, na reanimacji. Myślimy o wszystkim, ale nie o wezwaniu kapłana. Dlaczego? Bo go wcześniej nie było.

W sierpniu posługiwałem w rodzącej się wspólnocie katolików na Białorusi. Byłem poza plebanią, gdy przyszła pani Łarysa z prośbą o modlitwę za chorego męża. Na szczęście był lektor i umówiłem się z nią telefonicznie. Powiedziała mi tylko, że jej mąż jest luteraninem. Spotkaliśmy się na ulicy. Rozpoznałem ją, bo była ubrana na czarno. Ona domyśliła się, że to ja, choć nie byłem w sutannie (nie drażnię prawosławnych duchownych). Zanim doszliśmy do domu, wiedziałem o nich prawie wszystko: że oboje są w drugim związku małżeńskim, że ona, Białorusinka, jest prawosławna, a on jest Łotyszem. Dzieci nie mają. „Izwinitie, otiec Andriej, Warys w komie. Wy s nim nie pogovoritie. Ja była u prawosławnogo swiaszcziennika, no on otkazałsia, potomu shto Warys luteranin”*.

Zapaliliśmy świeczki i modliliśmy się o szczęśliwą śmierć dla Warysa. Podałem dłoń Łarysie i prosiłem, aby była spokojna, bo Bóg przyjmie Warysa do siebie. Przy wyjściu Łarysa pytała, czy my katolicy i luteranie jesteśmy tacy sami, bo ona słyszała, że nam do luteran bliżej niż prawosławnym. „Tak, jesteśmy wierzący… wierzymy w tego samego Jezusa Chrystusa”.

Pochowałem Warysa. Na pogrzebie było dwóch katolików (ja i jeden Łotysz), trzech luteran (w tym jeden z nich to Warys – pokojnik**). Wszyscy pozostali to prawosławni. Trzy wyznania spotkały się nad jednym grobem. Byłem także na pominkach***. W czasie wspominania Warysa wszyscy mieli łzy w oczach. Uczyłem się od nich autentyczności dzielenia się smutkiem, a podzielony smutek staje się połową smutku. Dwa dni po pogrzebie zadzwoniłem do pani Łarysy i zapytałem, jak się czuje. Była tak zaskoczona moim telefonem, iż przez moment nie wierzyła, że to ja. Umówiliśmy się, że pomodlę się za jej świętej pamięci męża. „A czy ja mogę przyjść do waszej katolickiej cerkwi?” – zapytała. „Ależ oczywiście!”. „Dziękuję Wam za telefon. To było dla mnie bardzo ważne” – zakończyła Łarysa.

*Ojcze Andrzeju, przepraszam, ale Warys jest nieprzytomny. Nie porozmawiacie z nim. Byłam u księdza prawosławnego, odmówił, bo Warys jest luteraninem (ros.)

**Zmarły (ros.).
***Rodzaj stypy. W czasie spożywania posiłku (stypa) rodzina i przyjaciele wspominają zmarłego, akcentując jego dobre czyny.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Dziękuję za telefon
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.