Kościół jako krzyż
Dramatyzm dzisiejszej sytuacji Kościoła w Polsce polega na tym, że – zachowując wciąż duże wpływy polityczne i kulturowe – przestaje on być, jako aksjologiczny punkt odniesienia, niekwestionowaną oczywistością dla Polaków i wydaje się tracić zdolność wyznaczania wspólnej przestrzeni sensu dla coraz bardziej pluralistycznego polskiego społeczeństwa.
Kryzys Kościoła w Polsce ujawnia się też w zaburzeniu proporcji jego obrazu w świadomości publicznej. Kościół mianowicie coraz częściej jest postrzegany nie jako wspólnota oddana misji ewangelizacyjnej, głosząca życiem i słowem Dobrą Nowinę Jezusa z Nazaretu, czy, jak w czasach PRL, jako oaza wolności i źródło społecznych nadziei – lecz jako mniej lub bardziej anachroniczny kostium tożsamościowy Polski tradycyjnej i zachowawczej oraz zinstrumentalizowany politycznie element prawicowych partii i radykalnych grup.
Najgłębszy dramat Kościoła w Polsce wydaje się jednak polegać na tym, że jego misja prawie w ogóle nie przebija się do środowisk niekatolickich, wobec których w samym Kościele narastają dystans i podejrzliwość, odwzajemniane zwykle gorliwie przez kręgi laickie i lewicowe. Własne problemy i nieumiejętność radzenia sobie z nowoczesnym światem sprawiają, że Kościół – postrzegany przede wszystkim jako instytucja religijna i formacja kulturowa – zaczyna przesłaniać samego Boga, który w Jezusie Chrystusie niesie zbawienie każdemu człowiekowi. Wydaje się, że Kościół w Polsce traci moc i blask służebnego wskazywania innym na transcendentną Tajemnicę.
Obrazowo można powiedzieć, że przed 10-20 laty nasz Kościół miał twarze Jana Pawła II i ks. Józefa Tischnera, w których pomimo cieni można było dostrzec epifanię Boga, piękna, dobra i świętości, przyjaźni i miłosierdzia wobec drugiego człowieka. Dziś nasz Kościół ma raczej twarze abp. Sławoja Leszka Głodzia i o. Tadeusza Rydzyka, w których ludzie spoza Kościoła widzą odstręczające maski obcego im klerykalnego aparatu. To przesunięcie publicznych ikon Kościoła katolickiego w zbiorowej świadomości Polaków pokazuje skalę wewnętrznej duchowej erozji i kryzysu, w którym się znaleźliśmy.
Spektakl „obrony krzyża” przed Pałacem Prezydenckim i towarzyszące mu reakcje w całym podzielonym kraju mogą być metaforycznym obrazem sytuacji Kościoła w Polsce i jego społecznego funkcjonowania. Oto tłum „obrońców” doprowadza do skrajności polityczną instrumentalizację krzyża, lekceważąc zupełnie moderujące głosy płynące z episkopatu i innych środowisk katolickich. Radykalizacja „obrońców krzyża” wywołuje postmodernistyczny happening uwłaczający krzyżowi i będący ogólnokrajowym sygnałem dla agresywnej sekularyzacji Polski. Biskupi wydają się dość bezradni: z jednej strony krytykują polityczną instrumentalizację krzyża, z drugiej zaś – uchylają się od rozwiązania problemu, podkreślając jego zasadniczo polityczny charakter. Dzieje się tak również z powodu uwikłań politycznych wielu biskupów – popierając jedną z partii, której zwolennicy „bronią” krzyża, nie potrafią oni stać się w tym sporze metapolitycznym arbitrem. Jednocześnie episkopat jakby nie zdawał sobie sprawy, że – poprzez preferowany w ostatnich latach sposób formowania polskiego katolicyzmu, z silnym akcentem narodowo-politycznym – jest w głównym stopniu odpowiedzialny za atmosferę, w której instrumentalizacja krzyża w sporze politycznym jest dopuszczalna. Większość polskich katolików obserwowała zaś tragikomiczne widowisko „obrony krzyża” z irytacją i zawstydzeniem, tracąc nadzieję na możliwość sensownej integracji katolickiej wiary z nowoczesną wrażliwością.
Jak żyć w takim Kościele? Jak poprzez taki Kościół służyć Królestwu Bożemu i człowiekowi we współczesnej Polsce i świecie? Nie potrafię na te pytania odpowiadać bez wątków osobistych. Pytania te dotykają mojej tożsamości najgłębiej jak można, a w moich doświadczeniach z Kościołem teoria boleśnie przeplata się z praktyką. Na moją relację z Kościołem chciałbym spojrzeć jako na spotkanie dwóch światów: tradycyjnego świata katolickiej hierarchii z laickim światem nowoczesnym. Uważam, że najlepsze nurty obu tych światów pragną spotkania i dialogu, a nawet wzajemnej asymilacji niektórych istotnych elementów swych postaw, a jednocześnie obie strony przeżywają silne lęki przed utratą własnych tożsamości oraz opór wobec wynikającej z tego spotkania konieczności modyfikacji dotychczasowych paradygmatów.
Podporządkowanie i kara
Wiarę katolicką, w której zostałem wychowany, utraciłem w wieku 17 lat. Przez następne 11 lat żyłem jako ateista i agnostyk, korzystając okazjonalnie z Kościoła jako przestrzeni wolnego słowa i oporu podczas komunistycznej opresji. Dramatyczne nawrócenie przeżyte w wieku 28 lat, już w wolnej Polsce, sprowadziło mnie na powrót do Kościoła, który stał się dla mnie rzeczywistą przestrzenią miłości, nadziei, przebaczenia oraz ocalenia od rozpaczy niewiary i moralnej samodestrukcji.
Odkryłem piękne oblicze Kościoła: rozmodlonych mnichów kamedułów na podkrakowskich Bielanach, gdzie spędziłem rok, przyjazną i rozdyskutowaną społeczność duszpasterstwa dominikańskiego, a potem moją największą miłość: zakon jezuitów, który wówczas uznałem za kościelną i ewangelizacyjną awangardę katolicyzmu. Pokochałem ten Kościół z całą gorliwością neofity, który dzięki łasce Bożej wyrwał się z mrocznych ciemności niewiary i towarzyszących im poznawczych niepewności i moralnych słabości. To w tym Kościele doświadczyłem wyzwalającej mocy modlitwy i sakramentów, silnego oddziaływania Boga, przyjaźni i wsparcia osób świeckich i duchownych, przykładów prawdziwej pobożności, a nawet świętości.
Wstępując do zakonu jezuickiego, uznałem niejako etyczną i duchową wyższość Kościoła katolickiego wobec mojego dotychczasowego świata, ponieważ dostrzegłem w Kościele odblask świętości Boga i bijące źródło Jego miłości, tworzące wspólnotę może nie idealną, ale kierującą się zasadami miłości i przebaczenia, pokory i poświęcenia. Moje ufne podporządkowanie się Kościołowi było też wyrazem zwątpienia w nowoczesność jako przygodę wyemancypowanego człowieka Zachodu.
Hierarchiczny Kościół katolicki formował mnie na kapłana intelektualistę i przez kilkanaście lat podejmował ze mną dialog, pragnąc jakoś zasymilować moje doświadczenia i wrażliwość, które moi przełożeni uważali za cenne w misji ewangelizacyjnej, zwłaszcza w odniesieniu do środowisk zsekularyzowanych i poszukujących. Przez 11 lat jako jezuita byłem przygotowywany do misji nowej ewangelizacji w świecie akademickim i medialnym. Miałem być katolickim duchownym, który posiada wysoką kompetencję nawiązywania dialogu z nowoczesnym światem laickim oraz przygotowuje intelektualnie i duchowo polskich katolików na sprostanie sekularyzacyjnej fali. Dlatego m.in. wysłano mnie na studia teologiczne do zachodniej Europy, abym – zobaczywszy, co może wkrótce czekać polski Kościół – szukał twórczych środków zaradczych przeciw potencjalnemu kryzysowi religijnemu w Polsce.
Po studiach teologicznych w Dublinie wracałem do Polski w 2006 roku z głową pełną pomysłów ewangelizacyjnych i naukowych, z wielkim zapałem. Trafiłem akurat w sam środek kryzysu lustracyjnego, wywołanego pośrednio przez pracę badawczo-historyczną ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego. Wcześniej kwestia lustracji w ogóle mnie nie interesowała. Uznawałem ją za anachronizm i coś mało eleganckiego. Zaskoczony niechęcią krakowskich duchownych i wielu moich współbraci jezuitów wobec ks. Tadeusza, stanąłem po jego stronie, bo dostrzegłem w nim niesprawiedliwą ofiarę korporacyjnej przemocy Kościoła. Zdałem sobie sprawę, że za okazywaną ks. Tadeuszowi niechęcią stoją bardzo konkretne interesy i lęki kościelnych władz oraz samych duchownych, również moich współbraci, uwikłanych we współpracę.
Myślałem naiwnie, że jeśli tylko moi przełożeni oraz szersza opinia katolicka dowiedzą się o skali zjawiska i jego grozie, to bezzwłocznie stworzą klimat ujawniania prawdy, sprzyjający procesowi nawracania się ludzi Kościoła uwikłanych w grzech współpracy z SB i szkodzenia przez to bliźnim oraz samemu Kościołowi. Opublikowałem wywiad z ks. Tadeuszem Isakowiczem-Zaleskim w jezuickim wówczas portalu Tezeusz.pl, a następnie kilka wpisów blogowych o tym, dlaczego lustracja w Kościele i zakonie jezuickim jest koniecznie potrzebna. Reakcja moich przełożonych i części współbraci na te teksty zaskoczyła mnie: prawie nikt nie był zainteresowany prawdą i pozytywnym wyjściem naprzeciw kryzysowi. Przeciwnie, uznano, że to, co zrobiłem, jest wrogim aktem wobec zakonu jezuickiego i Kościoła w Polsce. W ciągu miesiąca z jednego z najbardziej obiecujących jezuitów w mojej prowincji (przyjąłem już święcenia diakonatu, oczekiwałem na święcenia kapłańskie) stałem się największym wrogiem zakonu, człowiekiem niegodnym jezuickiego powołania, a nawet rzekomo chorym psychicznie i niepoczytalnym. Spadły na mnie wszelkie możliwe kary zakonne: natychmiastowa zmiana domu zakonnego, przeniesienie z pracy na uczelni do pracy parafialnej, zakaz pracy nad doktoratem z filozofii, zwolnienie z funkcji redaktora naczelnego portalu, absolutny zakaz publikacji i wystąpień publicznych, niedopuszczenie do święceń kapłańskich, a w ostatnim miesiącu – najbardziej bolesny – zakaz spożywania posiłków ze wspólnotą i współuczestnictwa w Eucharystii. Posłusznie poddałem się karom. Odczuwałem bolesne analogie do represji, jakich doświadczyłem w PRL, gdy byłem wielokrotnie więziony za dawanie świadectwa prawdzie i wolności.
Moi przełożeni wywierali na mnie nacisk, bym sam wystąpił z zakonu, ponieważ usuwanie zakonnika w kontekście kryzysu lustracyjnego w Kościele i ukrywania bolesnej prawdy o agenturze SB wśród elity zakonu jezuickiego byłoby mniej korzystne. Ten nacisk miał charakter klasycznego i systematycznego mobbingu, analogicznego jak w świeckich firmach, tyle że przełożeni zakonni mają dużo większe możliwości i władzę zadręczania swoich podwładnych. Ja jednak uważałem, że jeśli zakon przez 11 lat twierdził, iż mam powołanie zakonne i kapłańskie, to nie mogę pogodzić się z zaskakującą nagłą zmianą stanowiska z powodu kilku moich tekstów ujawniających prawdę o poważnym złu w zakonie i Kościele. Myślałem wówczas: nawet jeśli popełniłem błędy w swoich publikacjach i wypowiedziach, to jednak kary były zupełnie nieproporcjonalne. Najbardziej bolał zupełny brak dialogu. Nikt odpowiedzialny nie chciał ze mną przez rok rozmawiać, nie próbowano mnie wysłuchać, zrozumieć moich racji, a przecież wiedziano, że działałem w dobrej wierze, z pobudek idealistycznych, narażając się na poważne konsekwencje dla ważnego dobra. Mój Prowincjał, który pełni w zakonie bardzo ważną funkcję Ojca swoich współbraci, pomimo moich wielokrotnych próśb, nie chciał się spotkać ze mną przez rok, aż wreszcie spotkał się jedynie po to, by przekazać mi wydaną w Rzymie decyzję o mojej dymisji.
Celem represji, jakich doświadczyłem, było zablokowanie prac badawczych nad agenturą SB w zakonie jezuickim i ochrona reputacji wysoko postawionych jezuitów uwikłanych we współpracę z SB. Znaleziono we mnie kozła ofiarnego po to, by jako wspólnota zakonna i kościelna nie musieć stawać w prawdzie, nie wchodzić w proces nawrócenia, przebaczenia, pojednania związanego z grzechami członków wspólnoty i krzywdą ich ofiar. Gdy roczny mobbing okazał się nieskuteczny, a ja pozostawałem posłuszny – usunięto mnie z zakonu z powodu „wyjątkowej nieprzydatności”.
Kościół odczarowany
Po opuszczeniu zakonu zamieszkałem na prowincji, w niewielkiej wiosce. Chciałem w ciszy i samotności przemodlić ostatnie traumatyczne doświadczenia, zintegrować je z moim dotychczasowym życiem i pozwolić Bogu uzdrowić moje wspomnienia, relację do bliźnich, Kościoła i Jego samego. Modlitwa, samotność, rekolekcje, piękno i spokój przyrody, sakramenty, szeroko zakrojona lektura, przyjazna życzliwość wielu bliskich mi osób pomału uzdrawiały mnie i przynosiły pokój serca.
Przebaczyłem swoim jezuickim przełożonym. Uznałem też własne grzechy i słabości. Pomimo bolesnych przejść myślę z wielką wdzięcznością o moich współbraciach jezuitach, również zwykle bardzo życzliwych mi przełożonych i prowincjałach w ciągu tych 11 lat wspólnego życia i misji. Doświadczyłem ze strony poszczególnych osób i zakonu wiele autentycznej miłości, wsparcia, przyjaźni, przeszedłem dobrą szkołę modlitwy i ascezy, introspekcji, zdobyłem gruntowne wykształcenie filozoficzne i teologiczne oraz doświadczenie pracy duszpasterskiej. Do pewnego momentu był to jeden z najszczęśliwszych okresów mojego życia i czas doświadczenia Bożej bliskości. Niemniej jednak trauma kościelnego odrzucenia zmieniła moje rozumienie Kościoła, Ewangelii, samego Boga, przestawiła hierarchię ważności różnych aspektów misji ewangelizacyjnej chrześcijan.
Można powiedzieć, że utraciłem wiarę klerykalną i otworzyłem się na realizm Ewangelii i samego Kościoła. Kościół stał się dla mnie odtąd największym krzyżem mojego chrześcijańskiego życia, czyli otwartą i bolesną raną spragnioną odkupieńczej łaski Chrystusa. Kilkakrotnie w ostatnich latach myślałem o wystąpieniu z Kościoła katolickiego, a nawet – dość naiwnie – o porzuceniu wiary w Boga. Napięcie związane z grzesznością Kościoła, jego potężnym potencjałem zniewalania i używania przemocy wobec swoich i obcych, czasami bywa nie do wytrzymania, a ucieczka w rejony samotniczej filozoficznej autonomii człowieka wydaje się wówczas ulgą.
Dlaczego zatem pozostaję wewnątrz? Wciąż wierzę bowiem, że Kościół katolicki ma pełnię środków zbawienia i uprzywilejowany dostęp do Prawdy objawionej, jestem jednak świadom, że ze względu na uwarunkowania historyczne i kulturowe ta potencjalna pełnia nie musi koniecznie przekładać się na duchową i moralną rzeczywistość Kościoła jako wspólnoty religijnej i społecznej. Zrozumiałem, że w Kościele katolickim obecne są tzw. struktury grzechu, analogiczne jak w innych organizacjach religijnych, społecznych, politycznych czy biznesowych. Kościół niekiedy zachowuje się gorzej niż organizacje świeckie. Zasada posłuszeństwa bywa nadużywana do celów niereligijnych: ma zapewnić dyscyplinę organizacyjną, nawet za cenę ludzkiej krzywdy, łamania sumień, uchylania się od moralnej i prawnej sprawiedliwości, ukrywania niewygodnej prawdy.
Jak sobie radzę jako katolik z tą moją „nową” wiedzą o Kościele? Przede wszystkim staram się pamiętać o wielkim dobru, jakie Kościół pośród swoich niedostatków oraz grzechów czynił i czyni wobec ludzi i świata. Wierzę, że ten Kościół jako „święta wspólnota grzeszników” został założony przez Jezusa i kontynuuje swoją apostolską sukcesję, wiernie strzegąc i rozwijając depozyt chrześcijańskiej wiary. Realistycznie zakładam, że każda wspólnota religijna i ludzka natrafiłaby w swoim historycznym rozwoju na podobne problemy jak Kościół katolicki: utopia idealnego urzeczywistniania Ewangelii przez grzesznych i słabych ludzi nie jest realistyczna.
Odczarowany Kościół paradoksalnie staje się dla mnie źródłem trudnej nadziei. Jezus, który jest źródłem świętości Kościoła, nigdy nie przestał go kochać, przeciwnie, wciąż umiera za nasze kościelne grzechy i słabości, również moje własne. Dlaczego ja, idąc za Chrystusem, miałbym odwracać się od Kościoła tylko dlatego, że nie jest doskonały jak On? Jeśli ludzkość jest drzewem krzyża, na którym wciąż umiera Chrystus, by nas zbawić, to Kościół jako wspólnota Jego świadków jest poniekąd rdzeniem drzewa krzyża. Doświadczenie Kościoła jako krzyża Chrystusa pozwala mi żyć, wierzyć, żywić nadzieję we wspólnocie moich sióstr i braci katolików, z szacunkiem dla religijnego autorytetu kościelnych przełożonych.
Ważnym argumentem jest też świadomość własnej grzeszności: dlaczego miałbym wymagać od Kościoła, jako ludzko-boskiej wspólnoty, wyższego etycznego i ewangelizacyjnego standardu niż ten, który jest możliwy dla mnie samego? Moje najbardziej osobiste grzechy osłabiają cały Kościół, a moje osobiste nawrócenie wzmacnia go. W tym Kościele doświadczam na co dzień owocności modlitwy i sakramentów, które sprawiają, że Bóg staje się realnie obecny w moim życiu, a ja otrzymuję nadzieję przemiany swojego grzesznego życia na lepsze.
Długotrwały mobbing zakonny sprawił, że zwątpiłem w świetność jezuickiej formacji i być może też owocność życia zakonnego opartego, w ujęciu tradycyjnym, na bezwzględnym posłuszeństwie, w praktyce niedopuszczającym do głosu wolności sumienia podwładnego współbrata. Nigdy nie chciałbym być tak wychowywanym i wychowywać innych, aby – w momencie kryzysu – brać współudział w systematycznym niszczeniu bezbronnych jednostek, będąc niezdolnym do elementarnej wrażliwości wobec krzywdzonego człowieka.
Moja wiara uprościła się. Kościół i jego struktury spadły z piedestału: mają one dla mnie zupełnie służebny charakter wobec zasadniczego celu i racji swego istnienia – uobecniania Boga i Bożej miłości w świecie. Paradoksalnie: długotrwałe doświadczenie braku miłosierdzia ze strony moich współbraci otworzyło mi oczy na prymat miłosierdzia w postawie chrześcijańskiej. Odtąd moją główną „miarą” awangardowości osób i środowisk katolickich i chrześcijańskich, również mnie samego, stała się zdolność do autentycznej miłości bliźniego, a zwłaszcza miłości miłosiernej.
Kościół nie dla niespokojnych duchów?
Dziś zadaję sobie pytanie, dlaczego to – wydawałoby się, znakomicie rokujące – spotkanie zakonnej elity Kościoła w Polsce ze mną, neofitą z laickiego świata nowoczesności, zakończyło się, póki co, dramatycznym rozstaniem? Dlaczego w momencie kryzysu Kościół poprzez jezuickich przełożonych sięgnął po stare wypróbowane metody: przemoc, nakaz milczenia, wycofanie się z dialogu, symboliczne niszczenie oponenta, a w końcu wykluczenie ze wspólnoty? Moja hipoteza jest następująca: w sposobie reagowania na kryzys ujawniła się niezdolność polskiego Kościoła do twórczej asymilacji ważnych postulatów nowoczesności i dialogu, opartego na autentycznym szacunku dla doświadczeń, wrażliwości i sądów sumienia drugiego człowieka.
Te postulaty to: uznanie jednostkowej wolności sumienia i jego sądów za ważną normę etyczną i duchową, uznanie dialogu opartego na szacunku wobec partnerów za standard wspólnego poszukiwania prawdy nieabsolutnej, akceptacja krytyki i samokrytyki jako ważnego źródła samonaprawy wspólnoty, samokrytycyzm wobec własnej trafności interpretacji prawdy Objawionej w odniesieniu do bieżących wydarzeń, rezygnacja z przemocy, również psychologicznej, jako formy rozwiązywania różnicy zdań.
Każdy z tych postulatów nowoczesnej świadomości człowieka Zachodu – a listę tę można rozbudować – jest możliwy do zaakceptowania przez Kościół katolicki, również w obrębie jego hierarchii, bez utraty jego tożsamości doktrynalnej i dyscyplinarnej. W teorii oraz dokumentach kościelnych te postulaty stały się już częścią katolickiego kanonu rozumienia człowieka i relacji społecznych, a w Kościele Europy Zachodniej czy Ameryki Północnej są ważną częścią katolickiej praktyki zarówno wewnątrz wspólnoty katolickiej, jak i w dialogu z niekatolikami.
Jak głęboki jest lęk katolickiej hierarchii w Polsce przed włączeniem niektórych etycznych i poznawczych postulatów nowoczesności w obręb myślenia duchownych, pokazuje fakt, że mojemu Prowincjałowi nie wystarczało moje posłuszeństwo wobec wszystkich jego zakazów i kar. Domagano się ode mnie odstąpienia od własnego sądu sumienia i intelektualnej niezależności, nawet jeśli nie wyrażały się one w żadnym akcie publicznym i zewnętrznym. Uznanie za rodzaj herezji tego, że ktoś w sprawie tak kontrowersyjnej i niejednoznacznej jak sposoby rozwiązania problemu agentury SB w Kościele polskim posiada swoje zdanie, wynikało z przekonania, że hierarchia kościelna, a zwłaszcza przełożeni, ma znoszący wszelką potrzebę dialogu monopol na prawdę i uprzywilejowany dostęp do niej.
Osobiste doświadczenie długotrwałego i destruktywnego zakazu wolności słowa, a w rezultacie też myślenia – przez prawie półtora roku nie byłem zdolny do napisania jakiegokolwiek poważniejszego tekstu, choćby do szuflady – uwrażliwiło mnie bardzo na problematykę wolności w Kościele katolickim. Dostrzegłem nasz oportunizm, bezmyślność, brak intelektualnej odwagi, umysłową wtórność. Wolność w Kościele, zwłaszcza w środowisku duchownych i świeckich zależnych od kościelnej hierarchii, nie jest wartością cenioną, a przeciwnie – wydaje się niebezpieczna. Duchowni w Polsce są trenowani przez lata w skrajnym oportunizmie i braku samodzielnego myślenia, najlżejsze odchylenie od linii Kościoła, czyli tego, co myślą biskupi czy zakonni przełożeni, jest natychmiast karane. Sytuacja taka rodzi lęk przed sądami własnego sumienia i niezależnym myśleniem.
Dotychczasowy paradygmat posłuszeństwa klerykalnego i zakonnego realizowany w Kościele polskim w praktyce nie uwzględnia wolności sumienia podwładnych, jeśli artykułują oni inny sąd niż ich kościelni przełożeni. W tym przypadku włączenie nowoczesnego postulatu bezwzględnego szacunku dla wolności sumienia człowieka (postulatu znanego od czasów św. Tomasza z Akwinu) w ramy paradygmatu katolickiego rozumienia posłuszeństwa w strukturach hierarchicznych i zakonnych wymagałoby modyfikacji tego paradygmatu: podwładny miałby prawo zachować własny sąd sumienia, inny niż przełożony, jeśli tylko pozostawałby posłuszny wobec jego decyzji, a jednocześnie obie strony byłyby zobligowane do poszukiwania w dialogu głębszej prawdy, uwzględniającej te różne punkty widzenia.
Skoro jednym z zasadniczych źródeł uobecniania się Boga i odnowy samego Kościoła jest wolność sumienia i myślenia uczestników kościelnej wspólnoty – podporządkowana najwyższej normie miłości – blokowanie jej skazuje Kościół w Polsce na wysychanie istotnego źródła wigoru jego misji ewangelizacyjnej i owocnego dialogu ze światem pozakatolickim. Kościół, który w praktyce nie szanuje wolności i lęka się jej, choćby ukrywał ten lęk, nie ma nic istotnego do zaproponowania uformowanym przez nowoczesne umiłowanie wolności ludziom Zachodu. Taki Kościół może jedynie funkcjonować w obrębie własnej kurczącej się wspólnoty i katolickiego świata, przemieniając się stopniowo w getto.
Myślę, że wielkim wyzwaniem dla Kościoła w Polsce jest pozytywne dostrzeżenie powagi wolności jako aksjologicznego centrum nowoczesnej samoświadomości świata Zachodu, a jednocześnie zaproponowanie chrześcijańskiej koncepcji wolności zdolnej do ryzyka rzeczywistego dialogu z tymi, którzy tę wolność inaczej rozumieją i praktykują. Nie podejmując dialogu, Kościół katolicki w Polsce, zwłaszcza w sytuacji kryzysu, niejako automatycznie wchodzi w autorytarny schemat stosowania przemocy i przymusu: prawnego, psychologicznego, a niekiedy też fizycznego. Niezdolność do dialogu i łatwość sięgania po środki dyscyplinarne w momencie kryzysu jest pewną stałą, immanentną cechą Kościoła w Polsce. Owszem, element przemocy jest obecny w każdej organizacji, ale w przypadku Kościoła głoszącego Dobrą Nowinę we współczesnym świecie Zachodu – który przynajmniej deklaratywnie wysoko sobie ceni dialog i jest hiperkrytyczny wobec wszelkich środków przymusu i przemocy w ramach dialogu społecznego – autorytaryzm i przemoc poważnie osłabiają wiarygodność i skuteczność misji ewangelizacyjnej wobec ludzi spoza wspólnoty katolickiej, czyniąc ją też nieatrakcyjną dla wielu ceniących sobie dialog katolików.
Odejście w ostatnich latach z powołania kapłańskiego, a nawet z Kościoła, przez kilku wybitnych księży intelektualistów, popadanie innych w depresję i alkoholizm – to według mnie znaki narastającej przepaści między polskim klerykalnym katolicyzmem a nowoczesną umysłowością oraz pragnieniem integracji jej słusznych roszczeń z oficjalną wiarą katolicką i przeżywanym powołaniem duchownym. Jeszcze nie tak dawno silna obawa, że „poza Kościołem nie ma zbawienia”, i przekonanie, że porzucenie duchownego powołania jest wielkim grzechem, niosącym zagrożenie wiecznym potępieniem, w poważnym stopniu moderowały wolnościowe tęsknoty twórczych umysłowo księży. Obecnie, gdy wszyscy wiemy, że zbawienie poza Kościołem, również tym „widzialnym”, jest jak najbardziej możliwe, a porzucenie powołania nie kojarzy się z ciężkim grzechem, ale pozytywnym doświadczeniem poszukiwania wolności, stworzenie w Kościele hierarchicznym atrakcyjnej aksjologicznie przestrzeni dla niespokojnych duchów wymaga całkowitego przemodelowania tej przestrzeni; kwestie wolności badań i wypowiedzi, wolności sumienia stają się dużo ważniejsze niż w przeszłości.
Mówiąc bardziej radykalnie, reputacja Kościoła katolickiego, również w Polsce, jest taka, że u coraz większej liczby wiernych lub poszukujących, również rezygnujących z powołania czy odchodzących z Kościoła duchownych, rodzi się przekonanie, że silniejsze źródła łaski, a nawet lepszych moralnych standardów, znajdują się poza widzialnym Kościołem. Można się z tym poglądem nie zgadzać, ale trzeba go traktować jako istotny i – z perspektywy katolickiej – dość dramatyczny fakt teologicznego przesunięcia, związany m.in. z radykalnie innym współcześnie rozumieniem zbawienia, ale też z, częściowo zasłużoną, utratą przez Kościół zaufania społecznego, choćby z powodu licznych skandali seksualnych.
Czasy świetności Kościoła zawsze charakteryzowały się tym, że wybitnie twórcze umysły odnajdywały w nim, również w powołaniu zakonnym i kapłańskim, przestrzeń sensu i możliwość urzeczywistniania najgłębszych twórczych natchnień. Czy dziś jakiś współczesny „pogański neofita”, jak Augustyn z Hippony, zapragnąłby i mógłby odnaleźć swoje miejsce w powołaniu zakonnym, kapłańskim i biskupim w Kościele w Polsce? Nie sądzę. Kościół katolicki w Polsce nie ma nic interesującego do zaproponowania osobom religijnym czującym powołanie duchowne, a jednocześnie twórczym umysłowo. Jest chyba ostatnim miejscem, które kojarzyłoby się z wolnością i twórczością myślenia, a przecież są to fundamentalne warunki jego owocności. Niezdolność przyciągania i asymilowania przez katolicką hierarchię twórczych i nowoczesnych umysłowości oznacza dużo więcej niż starcze skostnienie organizacji. Ze względu na kluczową rolę duchownych w Kościele katolickim oznacza to, że Kościół traci zupełnie szansę na poważny dialog ze światem niekatolickim i włączenie bogatego doświadczenia nowoczesności w „układ nerwowy” wspólnoty katolickiej.
Miłość przez łzy
Osobiście nie mam wielkich nadziei, aby przemiana Kościoła katolickiego w Polsce wyszła ze środowisk kościelnej hierarchii czy zyskała tam większą akceptację. Wiele wskazuje na to, że jakość przywództwa w polskim Kościele pogarsza się. Odnowa Kościoła w Polsce wyjdzie raczej ze środowisk świeckich wspieranych przez stosunkowo nieliczną grupę nieskażonych klerykalizmem szeregowych duchownych i sióstr zakonnych, takich jak s. Małgorzata Chmielewska. Może niektórzy kościelni przełożeni, gdy dostrzegą powagę kryzysu, wezmą pod ochronę różne ewangelizacyjne eksperymenty i ich liderów.
Przypuszczam też, że istotnym kontekstem odnowy Kościoła będzie poważny kryzys instytucjonalny i tożsamościowy wspólnoty katolickiej w Polsce i jej postępująca marginalizacja w obrębie społeczeństwa obywatelskiego. Odnowa rozpocznie się – jak zawsze – za późno: kiedy Kościół znajdzie się w głębokiej defensywie wobec laickiego świata nowoczesności, wspierany głównie przez aktywne grupy fundamentalistycznych tradycjonalistów.
Twórcze spotkanie Kościoła z nowoczesnością, również w Polsce, jest możliwe i ma swój głęboki chrześcijański sens, jeśli katolicyzm nie tyle otwiera się bezkrytycznie na nowoczesność, ale sięga do źródeł swej tożsamości: doświadczenia i nauczania Jezusa Chrystusa, Biblii, modlitwy, sakramentów, swoich świętych itd., w świetle tych źródeł podejmując inkulturacyjny dialog z nowoczesnością, transcendując jej pozorną samowystarczalność i uzupełniając poważne niedostatki. Pokorne wsłuchanie się w ból, żal, zranienia i argumenty ludzi oddalonych od Boga czy Kościoła znaczy dużo więcej niż agresywne ich krytykowanie i potępianie, choćbyśmy dysponowali ważną racją moralną.
Nam, polskim katolikom, wydaje się często brakować rozeznania, kiedy trzeba naśladować Jezusa w Jego surowej mowie wobec podstępnych i zamkniętych na łaskę faryzeuszy, a kiedy – znacznie częściej – brać przykład z Jezusa, który głosi Dobrą Nowinę, uzdrawia chorych, przebacza grzesznikom, upomina błądzących, cieszy się i płacze z innymi, a w końcu umiera na krzyżu za każdego z nas. Dostrzegać w drugim człowieku wpierw samego Jezusa, poranionego, umęczonego, cierpiącego z powodu ludzkich grzechów – taka postawa wśród polskich katolików wydaje się wciąż rzadkością.
Jeśli posilani Pismem Świętym, modlitwą i sakramentami my, polscy katolicy, jako wspólnota religijna nie jesteśmy w stanie nawiązać ewangelicznego dialogu z rosnącą rzeszą zsekularyzowanych i zlaicyzowanych rodaków, a przeciwnie, najchętniej wchodzimy z nimi w konflikt na wzór partii politycznych – to mamy do czynienia z głębokim kryzysem przeżywania źródeł naszej wiary. Według mnie Bóg nie może udzielać się Kościołowi katolickiemu w Polsce pełniej, ponieważ jako wspólnota, a zwłaszcza duchowni, jesteśmy zablokowani na wielki nowoczesny apel wolności, która w swej istocie jest zsekularyzowaną i nieco zredukowaną formą chrześcijańskiej wolności „dzieci Bożych”, wolności dla życia w prawdzie i miłości.
Moja wielka nauczycielka duchowości i myślenia, Simone Weil – pomimo doświadczenia osobistego spotkania z Chrystusem i przekonania, że Kościół katolicki najpełniej wyraża wiarę chrześcijańską – nie przyjęła chrztu, ponieważ jak twierdziła, nie pozwala jej na to jedno wyrażenie anathema sit, czyli fakt, że Kościół katolicki wyłącza ze zbawienia wielkie obszary świętości, kultury, dobra itd. „Staniem na progu” Kościoła Simone Weil chciała dać świadectwo solidarności z tym wszystkim, co Boże, a czego według niej Kościół katolicki nie może lub nie chce zasymilować.
Ja jestem w nieco innej sytuacji. Jako wyświęcony diakon uczestniczę w kapłaństwie hierarchicznym, ale od trzech lat nie mam możliwości sprawowania funkcji służebnych wobec wspólnoty Kościoła. Po wstępnych próbach znalezienia biskupa, który przyjąłby mnie do diecezji, uznałem, że w Polsce nie ma dla mnie możliwości posługi kapłańskiej. Pozostaję diakonem Kościoła katolickiego i celibatariuszem, a jednocześnie coraz szerzej rozwijam działalność ewangelizacyjną, intelektualną i kulturalną przez Fundację Tezeusz i własną twórczość.
Mogę powiedzieć, trawestując Simone Weil, że stoję na progu Kościoła hierarchicznego w Polsce jako znak prośby o szacunek dla wolności sumienia i myślenia polskich duchownych, ale też wszystkich katolickich wiernych i każdego człowieka; jako znak niezgody na to, aby kościelna przemoc oraz niepodejmowanie dialogu z duchownymi i wiernymi, zwłaszcza w sytuacjach kryzysu i próby, były codziennością Kościoła w Polsce. Będąc głęboko zakorzenionym w Kościele, stoję jednak na progu – jako znak prośby, by Kościół katolicki w Polsce, a zwłaszcza jego przywódcy i duchowni, z powagą potraktowali kryzys duchowy wspólnoty katolickiej, objawiający się m.in. niezdolnością do owocnej ewangelizacji świata pozakatolickiego i podjęcia opartego na szacunku dialogu z nowoczesnością, z wielkim wołaniem o wolność człowieka współczesnego. Stoję na progu – jako znak obecności tych wszystkich, którzy przez Kościół katolicki w Polsce czują się skrzywdzeni, zranieni i odrzuceni. Stoję na progu – prosząc o wsłuchanie się w głos tych polskich katolików, którzy często w sposób niezawiniony nie mogą odnaleźć się w żywej wspólnocie religijnej, w której zostali ochrzczeni. Stoję na progu – prosząc dobrego Boga o łaskę wierności Kościołowi, który wciąż kocham, choć jest to teraz miłość przez łzy.
Nie jest sztuką być wiernym Kościołowi, gdy wszystko idzie dobrze i można czerpać z tego jakieś duchowe, materialne czy prestiżowe korzyści. Sztuką jest dochować wierności Kościołowi, gdy przychodzi czas próby miłości bolesnej wobec Jezusa i Jego wspólnoty. Dokonałem wyboru, a choć idę w ciemnościach wiary i niepewności co do własnego powołania, nie przestaję wierzyć w zbawczy sens tej drogi. Mam nadzieję, że aktualna kenoza Kościoła, również w Polsce, zwiastuje nadzieję powrotu na drogę Ewangelii Jezusa.
Skomentuj artykuł