Kryptonim "Popiel". Męczennik za wiarę
Drobnej postury, a jednak wielki duchem. Zwyczajny, a jednak niezwykły. Radosny, otwarty, ale i nieobecny, zadumany. Wymagający, a jednak pobłażliwy. Żył tylko 37 lat, ale w tym czasie tyle przeżył, tyle zdziałał, że stał się bohaterem książek, filmów, przedstawień teatralnych.
Przede wszystkim jednak ważną częścią historii swojej ojczyzny i osobistych losów wielu ludzi. Przeczuwał, że jego życie może zostać gwałtownie przerwane. Na pewno jednak nie przewidywał, że stanie się obiektem kultu, że trafi na ołtarze, że zadane mu cierpienia nie pójdą na marne.
Będąc dzieckiem, Jerzy, a właściwie Alfons Popiełuszko (takie imię otrzymał na chrzcie i z czasem je zmienił) niczym szczególnym nie wyróżniał się wśród innych dzieci. Tak samo jak rówieśnicy spędzał wolny czas na zabawie. Bywał tylko częściej niż koledzy w kościele.
By móc codziennie służyć do mszy św. jako ministrant, wychodził z domu do szkoły godzinę wcześniej niż inne dzieci. - Nie uważał tego za poświęcenie, lecz traktował jako łaskę - mówi Marianna Popiełuszko, matka księdza Jerzego. To ona pilnowała, aby nauczył się: "kochać Boga i ludzi - sercem i czynami". Takich słów użyła, gdy niedawno zapytano ją, jak wychować świętego.
Józef Popiełuszko, brat księdza Jerzego wspomina, że matka codziennie śpiewała im Godzinki, w maju prowadziła na nabożeństwa majowe, a w październiku odmawiali wspólnie różaniec. Podkreśla też, że w niedzielę i święta wszyscy chodzili do kościoła, nawet w największe mrozy.
W swoich osobistych zapiskach ksiądz Jerzy wspomina, że "powołanie kapłańskie przyszło w czasie balu maturalnego". Zaraz potem, w 1965 roku, wstępuje do Wyż- szego Seminarium Duchownego w Warszawie. Na początku drugiego roku studiów zostaje wcielony do wojska. Przez dwa lata odbywał zasadniczą służbę wojskową w specjalnej jednostce dla kleryków w Bartoszycach.
Kierowanie kleryków do wojska (wbrew umowie państwa z Kościołem z 1950 r.) było wyjątkowo perfidną szykaną władz komunistycznych. Jej celem było skłonienie młodych ludzi do porzucenia studiów w seminariach. Kleryk-żołnierz Jerzy Popiełuszko był wyjątkowo odporny na indoktrynację.
Ks. Jan Zając, który obecnie prowadzi Młodzieżowy Ośrodek Rekolekcyjny na Śnieżnicy koło Limanowej, był w wojsku razem z księdzem Popiełuszką. Zaprzyjaźnili się w szpitalu wojskowym, leżąc na sąsiednich łóżkach. Ks. Zając twierdzi, że jednostka w Bartoszycach była "pod wieloma względami nietypowa". Musieli bardzo dużo ćwiczyć. Przemierzali codziennie dziesiątki kilometrów. Wielu nie wytrzymywało tego rygoru. On i Jerzy Popiełuszko trafili w pewnym momencie do wojskowego szpitala. Tam, leżąc obok siebie, zaprzyjaźnili się. - Alek sprawiał wrażenie człowieka bardzo subtelnego, i z wyglądu, ale przede wszystkim dzięki swojemu wnętrzu. Równocześnie był bardzo zdecydowany, bezkompromisowy, jeśli chodzi o obronę wiary. Pamiętam, że na palcu nosił różaniec w kształcie obrączki, z powodu którego zresztą miał potem nieprzyjemności czy nawet doświadczył prześladowań w jednostce. Pokazał mi go i później na tym różańcu modliliśmy się przez kilka następnych wieczorów. Było to zresztą w październiku - miesiącu różańcowym. I nie zważając na to, że inni żołnierze siedzą obok, czytają czy rozmawiają, my dwaj siadaliśmy, każdy na swoim łóżku, twarzą do siebie i półgłosem odmawialiśmy modlitwę - wspomina ks. Zając.
Wojsko zabrało klerykowi Popiełuszce zdrowie. Od powrotu z koszar do końca życia miał poważne problemy zdrowotne, m.in. z żołądkiem i tarczycą.
28 maja 1972 r. został kapłanem. Święcenia przyjął z rąk kardynała Stefana Wyszyńskiego, który do końca krótkiego życia był dla niego wzorem. Na obrazku prymicyjnym zapisał znamienne słowa: "Posyła mnie Bóg, abym głosił Ewangelię i leczył rany zbolałych serc".
Cieszyła go szczególnie praca z dziećmi i młodzieżą. Niestety, kłopoty ze zdrowiem nasiliły się. W styczniu 1979 zasłabł w czasie odprawiania mszy św. Po kilkutygodniowym pobycie w szpitalu nie wrócił już do pracy wikariusza. Z końcem 1978 roku został mianowany duszpasterzem średniego personelu medycznego. Odtąd co miesiąc odprawiał mszę św. dla tego środowiska, które dzięki niemu zjednoczyło się. To oni organizowali w 1979 r. ochotniczą służbę medyczną w czasie I Pielgrzymki Jana Pawła II do ojczyzny, a rok później pomagali strajkującym robotnikom.
Ostatnim miejscem duszpasterskiej pracy księdza Jerzego - od 20 maja 1980 r. do tragicznej śmierci - była parafia pw. św. Stanisława Kostki na warszawskim Żoliborzu. Kiedy tam przybył proboszcz tej parafii, nieżyjący już ks. prałat Teofil Bogucki, był wręcz zażenowany: "A kogo mi tu dano? Jakieś chucherko, które ani mówić, ani śpiewać nie umie. Jak on psalm zaśpiewa w kościele? Jaki ja pożytek będę miał z takiego rezydenta?" - mówił do przyjaciół. Później to właśnie ks. Bogucki stał się duchowym ojcem księdza Popiełuszki, a po jego śmierci kustoszem grobu kapelana "Solidarności".
Jako rezydent ksiądz Popiełuszko prowadził duszpasterstwo średniego personelu medycznego, a od sierpnia 1980 r. zaangażował się w Duszpasterstwo Ludzi Pracy.
W niedzielę, 31 sierpnia delegacja strajkujących warszawskich hutników pojechała do kard. Wyszyńskiego, aby prosić go o przysłanie im do huty księdza. Kapelan prymasa pojechał w tej sprawie do kościoła św. Stanisława Kostki na Żoliborzu. W zakrystii zwrócił się z tą prośbą do ówczesnego wikariusza ks. Jerzego Czarnoty, który powiedział, że nie może jechać do huty, bo akurat przygotowuje się do odprawiania mszy św. - To może ja pojadę? - powiedział nieśmiało obecny w zakrystii ks. Jerzy Popiełuszko.
Z osobistych notatek księdza Jerzego wynika, że ta msza św. była dla niego niezwykłym wydarzeniem. - "Szedłem na nią z ogromną tremą. Już sama sytuacja była zupełnie nowa. Co zastanę? Jak mnie przyjmą? Czy będzie gdzie odprawiać? Kto będzie czytał teksty? Śpiewał? Takie dziś może naiwnie brzmiące pytania nurtowały mnie w drodze do fabryki. I wtedy przy bramie przeżyłem pierwsze wielkie zdumienie. Gęsty szpaler ludzi - uśmiechniętych i spłakanych jednocześnie. I oklaski. Myślałem, że ktoś ważny idzie za mną. Ale to były oklaski na powitanie pierwszego w historii tego zakładu księdza przekraczającego jego bramy. Tak sobie wtedy pomyślałem - oklaski dla Kościoła, który przez trzydzieści lat wytrwale pukał do fabrycznych bram. Niepotrzebne były moje obawy - wszystko było przygotowane: ołtarz na środku placu fabrycznego i krzyż, który potem został wkopany przy wejściu, przetrwał ciężkie dni i stoi do dzisiaj otoczony ciągle świeżymi kwiatami, i nawet prowizoryczny konfesjonał. Znaleźli się także lektorzy. Trzeba było słyszeć te męskie głosy, które niejednokrotnie przemawiały niewyszukanymi słówkami, a teraz z namaszczeniem czytały święte teksty. A potem z tysięcy ust wyrwało się jak grzmot: »Bogu niech będą dzięki!«. Okazało się, że potrafią też i śpiewać o wiele lepiej niż w świątyniach."
Od tego spotkania przy ołtarzu rozpoczęła się wielka przyjaźń hutników z księdzem Jerzym. Chrzcił im dzieci, udzielał ślubów, spowiadał. O godz. 10, w każdą niedzielę, odprawiał dla nich mszę św., prowadził katechezę, organizował cykle wykładów prowadzonych przez specjalistów. Ich tematem była historia Polski i literatury, społeczna nauka Kościoła, prawo, ekonomia, a nawet techniki negocjacyjne. Był przyjacielem robotników na dobre i złe. W stanie wojennym dodawał im otuchy w salach sądowych.
To oni szczelnie wypełniali kościół św. Stanisława Kostki w czasie pierwszych mszy św. za ojczyznę. Ksiądz Jerzy odprawiał je w ostatnią niedzielę miesiąca od 1982 roku aż do swej śmierci w roku 1984. Nabożeństwa, w trakcie których wygłaszał płomienne kazania, gromadziły setki, a nawet tysiące ludzi. Różnych zawodów, z różnych stron Polski.
- Nigdy nie zapomnę, jak podczas pierwszej "mojej" mszy w kościele św. Stanisława Kostki marmurowe filary stały się mokre. Zastanawiałam się, co się dzieje. Okazało się, że to z powodu dużej ilości osób w budynku na zimnym kamieniu zaczęła się skraplać para wodna, a ja myślałam, że to padał deszcz - wspomina aktorka Katarzyna Łaniewska*. - Tam, podczas tych mszy, widziało się kawałek naprawdę wolnej Polski - dodaje.
Już we wrześniu 1982 r. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych założyło "sprawę operacyjnego rozpoznania" pod kryptonimem "Popiel". "Rozeznaniu" miał podlegać ksiądz Popiełuszko. Wcześniej zadecydowano o zatrzymaniu mu paszportu. Zaczęto nękać i inwigilować lekarki, które się nim opiekowały. W otoczeniu księdza zainstalowano także tajnych współpracowników świeckich i duchownych. Rozpoczęto również działania zmierzające do skompromitowania go. Gdy te metody nie przyniosły spodziewanego skutku, posunięto się do prowokacji. Do mieszkania ks. Jerzego na ul. Chłodnej w Warszawie podrzucono znaczne ilości bibuły, farby drukarskiej, a nawet naboje i granaty.
Nie poprzestano na tym. Wkrótce zdecydowano o "wyeliminowaniu" niepokornego księdza. Według dr Cecylii Kuty z Referatu Badań Naukowych krakowskiego IPN były co najmniej trzy próby zabójstwa księdza Jerzego. Za pierwszym razem planowano wyrzucić go z jadącego pociągu, ale ostatecznie wycofano się z tego.13 października 1984 r. samochód księdza został obrzucony kamieniami w trakcie podróży z Gdańska do Warszawy. Z tego napadu ksiądz Jerzy wyszedł bez większego szwanku. Kilka dni później - 19 października - podjęto ponownie tym razem udaną próbę porwania go w trakcie podróży z Bydgoszczy do Warszawy.
19 października 1984 roku ksiądz Jerzy był zaproszony do Bydgoszczy, do parafii Świętych Polskich Braci Męczenników, na spotkanie modlitewne w Duszpasterstwie Ludzi Pracy. Celebrował mszę św., ostatnią - jak się potem okazało - w swoim życiu. Następnie poprowadził rozważania bolesnych tajemnic Różańca Świętego. Ostatnie z nich kończyło się zdaniem: "Módlmy się, byśmy byli wolni od lęku, zastraszenia, ale przede wszystkim od żądzy odwetu i przemocy".
Pomimo nalegań gospodarzy, by został w Bydgoszczy na noc, postanowił wrócić do Warszawy. W drodze do Torunia, niedaleko miejscowości Górsk, jego samochód, prowadzony przez Waldemara Chrostowskiego, został zatrzymany przez milicjantów ubranych w mundury "drogówki" (w rzeczywistości byli to funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa). Waldemar Chrostowski został zmuszony do oddania kluczyków i przejścia do milicyjnego samochodu. Tam skuto go kajdankami. Natomiast Grzegorz Piotrowski i Waldemar Chmielewski zmusili księdza Jerzego, aby wysiadł z samochodu. Ogłuszyli go silnym uderzeniem w głowę, zakneblowali usta i wrzucili do bagażnika. Odjechali. W czasie jazdy Waldemar Chrostowski wyskoczył z pędzącego samochodu i natychmiast zaczął szukać pomocy.
Przebieg wydarzeń, które nastąpiły tej strasznej nocy, znamy jedynie z zeznań zabójców. Natomiast na podstawie oględzin ciała, dowodów zbrodni i relacji księdza prałata Grzegorza Kalwarczyka, ówczesnego notariusza warszawskiej kurii, wiemy, jakim torturom poddawany był ksiądz Jerzy. Został brutalnie pobity. Związany w ten sposób, aby przy jakimkolwiek ruchu pętla zaciskała się na szyi. Zanim zabójcy wrzucili ciało do Wisły, do nóg przywiązali worek wypełniony kamieniami o wadze 11 kg. - Twarz ks. Popiełuszki była tak zmasakrowana, że trudno było go rozpoznać. Lekarz, który dokonywał sekcji zwłok, wyznał, że w swojej praktyce lekarskiej nigdy nie widział tak uszkodzonego wewnętrznie ciała - relacjonuje ks. Grzegorz Kalwarczyk, obecnie kanclerz Metropolitalnej Kurii Warszawskiej.
- Tak naprawdę nie znamy ostatecznego przebiegu tych wydarzeń - uważa były premier, mec. Jan Olszewski, który na prośbę kościelnej hierarchii był obecny przy sekcji zwłok księdza Popiełuszki. - To, co wiemy na pewno, to fakt, że uprowadzili go ludzie ze Służby Bezpieczeństwa i oni go zabili. To nie ulega wątpliwości. Nie wiemy, jednak, na jakim szczeblu wydano tę decyzję. Otwarte pozostaje też pytanie, czy to była decyzja, która zapadła w kraju? A jeżeli tak, to czy to była decyzja oficjalna, którą zaaprobował Jaruzelski, Kiszczak? Czy też była to inicjatywa kogoś z boku, z jakiejś frakcji partyjnej, która działałaby na własną rękę? Czy ta decyzja nie zapadła w Moskwie? I niezależnie od tego, jaka była wersja zabójstwa, dlaczego zdecydowano się na ujawnienie? Dlaczego nie pozostawiono tej sprawy w atmosferze niepewności? Dlaczego zdecydowano się na zrobienie procesu pokazowego?
Niezależnie od kulisów tego zamachu, jedno jest pewne. Ksiądz Jerzy, szczególnie w ostatnim okresie swojego życia, spodziewał się śmierci. Mimo to nie zdecydował się ani na wyjazd do Rzymu, który sugerowali mu zwierzchnicy, ani nie zaprzestał swojej działalności. Znajomym, sugerującym mu, że powinien uważać, odpowiadał: "Róbmy swoje...".
* Wspomnienia Katarzyny Łaniewskiej i mec. Jana Olszewskiego pochodzą z najnowszej książki krakowskiego wydawnictwa eSPe pt. "Ksiądz Jerzy Popiełuszko. Spotkania po latach. Wywiady" Artura Olędzkiego.
Skomentuj artykuł