Sztuka wychowania

Małgorzata Tadrzak-Mazurek, ks. Andrzej Godyń SDB

Rozmowa z Mateuszem Matyszkowiczem - filozofem, publicystą, ojcem czwórki dzieci

Dlaczego spora część rodziców przestała wychowywać swoje dzieci?

Po pierwsze jest to dwuetapowy kryzys aksjologiczny, umownie mówiąc, czyli najpierw był kryzys cnót, kryzys koncepcji człowieka cnotliwego, a później nastał kryzys wartości.

Z niezrozumienia wartości, ale także z braku ich obiektywnych podstaw. Bo jeżeli przyjmujemy, że wartości mają jakąś obiektywną podstawę, to znaczy, że mogą być przedmiotem jakiejś rozmowy, uzgodnienia, mogą się wreszcie stać normą kulturową. A dzisiaj wartości nie uważamy ani za zbyt dyskursywne, znaczy poddające się jakiejś dyskusji, filozoficznej obróbce, ani nie traktujemy ich jako normy kulturowej.

Zwykle sami są zagubieni. I myślę, że to tak samo dotyczy rodziców religijnych, jak i rodziców stroniących od religijności. Bo wartości w ogóle nie ma. A ci, którzy by chcieli, żeby istniały ustalają je dość arbitralnie.

Jak to nie ma wartości? Przecież jakieś zasady przez wieki obowiązywały?

To prawda, ale normy zmieniały się wraz z kulturą. Tylko, że wcześniej miały mocną podstawę - teologiczną.

To jest pierwszy punkt - odrzucenie religii. A drugi, bardzo istotny, to moment powstania państwowego systemu oświaty. O tym się rzadko pamięta, ale jako pierwsze obowiązek szkolny wprowadziły Prusy...

...żeby kształcić rekrutów.

No właśnie. Rekrutów, którzy będą umieli czytać, pisać i wykonywać polecenia. To był też pomysł na wyrwanie dzieci z rodzin i przejęcie przez państwo pruskie wychowania. Później to się rozlało na inne kraje. Nieco inaczej było w krajach anglosaskich.

To wiąże się z kryzysem władzy rodzicielskiej. Zobaczmy jak trudno jest mówić o niej po powstaniu obowiązku szkolnego. Znam to z własnego doświadczenia. My uczymy dzieci w domu. Przez długi czas walczyłem o edukację domową. To znaczy, że moja władza nad dzieckiem (przepraszam za to straszne słowo w dzisiejszych czasach) wymaga obecnie walki. I to nie walki z buntującym się dzieckiem, ale z państwem, które teoretycznie powinno być służebne wobec rodzica. Tradycyjne państwo wywodzi swoją władzę z władzy rodzicielskiej, władzy niższej. Natomiast dzisiaj jest to kompletnie zagubione. Role się odwróciły.

I, co gorsza, rodzina się do tego przyzwyczaja. Oczekuje, że szkoła będzie wychowywać ich dziecko. Bardzo często rodzina ma pretensje do nauczycieli o to, że ich dzieci są niewychowane. I to też widać w ewolucji podstawy programowej nauczania. Jeżeli prześledzimy kolejne reformy, to zobaczymy, że przybywa coraz więcej takich elementów, które normalnie zostawialibyśmy rodzinie. Na przykład w reformie przeprowadzonej przez minister Hall doszły wymagania na koniec nauczania początkowego, że dziecko ma wiedzieć, co jest dobre, a co złe. Wydawałoby się, że my, katolicy, powinniśmy się cieszyć, że oto teraz szkoła będzie fajne rzeczy wprowadzać, ale to jest obowiązek rodziny. Dzieci uczą się nawet robić kanapki w szkole. Uczenie wykonywania obowiązków domowych to nie jest rzecz dla szkoły.

Im bardziej szkoła przejmuje te obowiązki, tym większe braki są tutaj widoczne. Mam wielu znajomych, którzy posyłają dzieci do bardzo dobrych, prywatnych szkół, często katolickich, które w dużym stopniu organizują dzieciom czas. Im więcej zorganizowanych zajęć poza lekcjami, tym ci rodzice stają się mniej zdolni do spędzania czasu - nawet w soboty i niedziele - ze swoimi dziećmi. Kiedy ludzie nie spędzają czasu ze sobą, to zaczynają mieć coraz mniej ze sobą wspólnego. I to mocno jest widoczne w rodzinie. Im rodzina mniej spędza razem czasu, tym mniej obowiązków wychowawczych realizuje. I tak to się nakręca.

W powszechnym mniemaniu dobra szkoła to taka, która oferuje dużo zajęć pozalekcyjnych, więc dzieci przebywają poza domem i ktoś inny przejmuje podstawowe funkcje wychowawcze rodziny. A rodzice są coraz bardziej niewydolni wychowawczo i coraz mniej znają swoje dzieci. Szkoła zaś jest coraz śmielsza we wkraczaniu w wartości, które normalnie przekazują rodzice. I coraz chętniej wychowuje po swojemu, przejmuje obszary, za które normalnie odpowiedzialni są rodzice, co jest w ogóle niekonstytucyjne, ponieważ konstytucja zapewnia rodzicom prawo do wychowania dzieci w zgodzie z własnym sumieniem. Celem rodzica jest na ogół wychowanie dobrego człowieka, natomiast celem szkoły, jako instytucji państwowej, jest socjalizacja. To są dwa zupełnie różne cele.

Jesteśmy w trudnym położeniu, bo musimy tworzyć coś, co wydaje się niemożliwe, czyli nowe wzorce. Mam na przykład znajomych, którzy mają bardzo wiele obowiązków i oni sobie wpisali w kalendarz czas z dzieckiem. To nam się może wydawać takie sztuczne, ale oni musieli zrobić ten pierwszy krok. Codziennie godzina. Na początku to było dla nich strasznie trudne, ale później godzina okazała się za mało. Mniej, niżby chcieli. Stworzyli niby sztuczne ramy, które uruchomiły rzeczy dawno zapomniane, czyli radość ze wspólnie spędzonego czasu.

Ale też jeszcze nigdy nie było takiego sprzężenia - kryzysu wartości z kryzysem funkcji wychowawczej rodziny. Teraz to się zbiegło w czasie i dlatego to, co wystarczało dawniej, dziś już nie wystarcza. Dawny rodzic posyłający swoje dziecko do szkoły mógł być pewien, że ono otrzyma ten system wartości, na którym mu zależy. My teraz mówimy "system wartości", ale kiedyś było to po prostu wychowanie religijne, do świętości.

Czyli znowu wracamy do tego, że moment odejścia od religijności był też momentem zrezygnowania z wychowywania.

Nieszczęśliwie zbiegły się w czasie dwie katastrofy - katastrofa wychowywania religijnego z katastrofą funkcji wychowawczej rodziny. Możemy jeszcze dodać do tej naszej diagnozy trzeci kryzys - rodziny jako takiej. Natomiast na ten kryzys składają się te dwa wcześniejsze.

Ależ nadziei jest bardzo dużo! Ja myślę, że ten kryzys jest dobrym punktem wyjścia do czegoś lepszego. Dostaliśmy fantastyczne wyzwanie. Wyzwanie, którego nie mieli nasi przodkowie, u których pewne rzeczy były samorzutne. Wynikały ze społecznych nawyków. My, z utęsknieniem myślimy teraz o tych społecznych nawykach. O tym, jak to wtedy wszystko było łatwiej, skoro było naturalne, że ludzie się pobierali, mieli dzieci. Wychowanie było takie naturalne, oczywiste. A ja myślę, że każde wyzwanie uszlachetnia, więc w sytuacji, w której my musimy walczyć o wychowanie naszych dzieci, jesteśmy bardziej świadomi tego, o co walczymy. Tym sposobem jesteśmy w stanie to robić lepiej.

Tu dotykamy następnego zagadnienia - profesjonalizacji. Rodzice nabrali przekonania, że wychowanie jest wiedzą. Że muszą mieć jakąś wiedzę, żeby wychowywać. A wychowanie nie jest wiedzą, tylko sztuką. Co się dzieje w rodzinie, kiedy dziecko skręca na manowce? Rodzina myśli o psychologu. A jest przecież coś innego, sprawdzonego przez wieki. Bo, co jest najważniejsze w wychowaniu? Najważniejsze w wychowaniu jest bycie. Bycie z tą drugą osobą. W ten sposób dajemy siebie. Będąc z kimś drugim, tym samym go wychowujemy.

Tak. Choćby takie patrzenie w oczy, zagranie w "piłę". Bo przecież zagranie z synem w piłkę nie wymaga specjalnych umiejętności pedagogicznych, w warcaby również. Nawet pójście na koncert nie wymaga, a jest czymś bardziej wartościowym, niż wręczenie 20 złotych i powiedzenie "idź zabaw się". Żadna instytucja, ani zajęcia pozalekcyjne nie załatwią tego za nas, rodziców.

Z dzieckiem też można zapłacić rachunki - to jest bardzo wychowawcze.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Sztuka wychowania
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.