„Gdy lekarz zapyta: podłączamy do respiratora? Wciąż ratujemy czy pozwalamy umrzeć?”
Co zrobić w sytuacji, gdy to nasi bliscy trafią na oddział intensywnej terapii, na przykład po wypadku samochodowym, i będziemy musieli odpowiedzieć sobie i lekarzom na pytanie, które z procedur są jeszcze ratowaniem życia, a które już tylko niepotrzebną męczarnią przedłużającą konanie?" - zastanawia się Tomasz Terlikowski w książce "Kiedy kończy się życie", której fragment publikujemy.
Jeżeli staniesz przed pytaniem: czy to wciąż ratowanie życia czy uporczywa terapia?
Zmęczona długim spotkaniem kobieta sięgnęła po ściszony telefon. Mąż nie odpisał na SMS, na ekranie zobaczyła tylko kilka nieodebranych połączeń. Nie znała tego numeru. Zaniepokojona oddzwoniła.
- Pani mąż jest w szpitalu. Nieprzytomny - usłyszała.
Nic nie zapowiadało nieszczęścia. Jej czterdziestoletni mąż ciężko pracował, trochę palił, ale też regularnie biegał. Tego dnia miał trudne spotkanie w pracy. Kiedy z niego wracał szybkim krokiem, żeby nie tracić czasu na stanie w korkach, nagle chwycił go silny, rozpierający i rozlewający się w całej klatce piersiowej ból połączony z ostrą dusznością i zatrzymaniem akcji serca. Reanimacja początkowo nie dała efektów, dopiero po jakimś czasie serce ruszyło.
Na oddziale ratunkowym zrobiono pierwsze badania i postawiono diagnozę: mocne niedotlenienie mózgu. Po wielu godzinach procedur diagnostycznych i ratujących życie w końcu została dopuszczona do męża, który leżał nieprzytomny i nieświadomy pod aparaturą. Był jeszcze przed szczegółowymi badaniami, ale lekarz ostrożnie próbował jej uświadomić, że męża już tu nie ma, że odszedł, że jego mózg jest martwy, ale dla niej on przecież oddychał, biło jego serce, był ciepły…
*
To była operacja ratująca życie. Osiemdziesięcioletnia kobieta, od dawna dializowana, z postępującą - po złamaniu kości udowej kilka miesięcy wcześniej - demencją i licznymi chorobami towarzyszącymi, krótko przed Bożym Narodzeniem trafiła na oddział chirurgiczny z wysoką gorączką i silnym bólem. Po diagnozie: zapalenie woreczka żółciowego, decyzja chirurga była oczywista. Trzeba operować, ale szanse na przeżycie operacji w tym stanie są minimalne.
- Jeśli jej nie zoperujemy, umrze na sto procent. Jeśli operacja się uda, to na dziewięćdziesiąt dziewięć - powiedział lekarz synowi pacjentki.
Te słowa nie oznaczały pytania, czy operację należy przeprowadzić. To była sucha informacja i sugestia, by pożegnać się z matką. Kilka godzin później, już po zaskakująco dobrze przebiegającej operacji, parametry życiowe pacjentki zaczęły błyskawicznie spadać. Na OIOM‑ie zaczęto procedury ratujące życie. Mężczyznę wyproszono z sali.
- Proszę czekać na zewnątrz - krzyknął anestezjolog. Gdy aparatura przestała przeraźliwie piszczeć, wyszedł na korytarz.
- Musimy porozmawiać - powiedział do mężczyzny. - Musi pan podjąć decyzję, czy podłączamy mamę do respiratora. Wciąż ratujemy czy pozwalamy umrzeć? - dodał, uważnie patrząc mu w oczy.
*
Co łączy te - prawdziwe - historie? Odpowiedź nie jest skomplikowana. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu żadna z nich nie mogłaby się wydarzyć. Zatrzymanie akcji serca na kilkanaście minut u mężczyzny oznaczałoby śmierć na miejscu, (…) aparatury, a kobieta po prostu umarłaby i nikt nie pytałby o podłączanie jej do urządzeń podtrzymujących życie. Błyskawiczny rozwój medycyny, powstanie nowych terapii i środków ratujących życie sprawiły jednak, że z takimi, ale także o wiele bardziej skomplikowanymi sytuacjami mamy do czynienia coraz częściej. Można wręcz powiedzieć, że na oddziałach intensywnej terapii czy opieki paliatywnej stały się one codziennością.
To, co widzimy w mediach, co wywołuje debaty publiczne, to jedynie pojedyncze sprawy. Takich historii zdarza się wiele, także w polskich szpitalach. Każdy z nas może zostać z nimi skonfrontowany. Zawały zdarzają się codziennie, a ich skutkiem może być zatrzymanie akcji serca i niedotlenienie mózgu. Jeśli to się nam przydarzy, nasza rodzina, bo przecież nie my sami, będzie musiała odpowiedzieć na pytanie, czego byśmy chcieli? Utrzymywania przy życiu, sztucznych procedur, podłączenia pod respirator czy nie? Jakie terapie można wobec nas podejmować, a na jakie nie jesteśmy gotowi?
Co zrobić w sytuacji, gdy to nasi bliscy trafią na oddział intensywnej terapii, na przykład po wypadku samochodowym, i będziemy musieli odpowiedzieć sobie i lekarzom na pytanie, które z procedur są jeszcze ratowaniem życia, a które już tylko niepotrzebną męczarnią przedłużającą konanie? I to nieznośne pytanie, czego on/ona by chciał/chciała? Jaka byłaby jego/jej wola? Czy czegoś nie zaniedbaliśmy? Trudne mogą być także wątpliwości, które nas ogarniają, gdy widzimy ciepłe ciało z bijącym sercem, o którym lekarze mówią, że jest martwe i że można pobrać z niego narządy, a my widzimy tiki nerwowe, coś, co przypomina uśmiech, a czasem nawet łzy…
Granice między życiem a śmiercią w jakimś sensie się zacierają. Trudno nie zadać pytania, na czym polega życie osób, które od kilkunastu lat znajdują się w stanie trwale wegetatywnym (a raczej w zespole apalicznym), za które oddycha respirator i których organizm funkcjonuje dzięki wielu skomplikowanym zabiegom, podtrzymywany zarówno przez środki farmakologiczne, jak i aparaturę. Trudno jednak uznać te osoby za martwe, bo ich serce bije, są ciepłe, a my ostatecznie - jeśli ich mózg nie jest martwy - nie potrafimy ocenić, co naprawdę odczuwają i co dzieje się w ich świadomości. Trudno nam ocenić, czy ktoś jest - jak to niekiedy mówią specjaliści od neuronauk czy bioetycy - w domu, czy istnieje świadomość w tym ciele, czy też nie.
Granice zacierają się dziś także między tym, co jest, a co nie jest uporczywą terapią. Emocje, rodzina, bliscy, a także opinia publiczna wręcz nakazują w naszej kulturze walkę do końca. Czy zrobiliście już wszystko? Czy naprawdę nie ma nadziei? A może istnieją inne terapie?
To są pytania, które zadają sobie bliscy osób umierających na nowotwory, pozostających w śpiączce czy innych stanach nieświadomości, słyszą je również od innych. Zdarza się też, że mówi im się, że ich walka jest bez sensu, że trzeba odpuścić. Wszyscy ci ludzie mają dobre chęci i dobrą wolę, każdy z nich chce pomóc, każdy ma swoje racje.
Niekiedy wcale nie jest jasne, co już jest, a co jeszcze nie jest uporczywą, względnie daremną terapią. Czy może nią być podanie antybiotyków lub karmienie? Z jednej strony jest oczywiste, że nie, bo to zwyczajna terapia albo wręcz pielęgnacja, ale wielu lekarzy doda, że wszystko zależy od okoliczności, sytuacji chorego czy jego stanu. Żywienie od pewnego momentu nie jest po prostu zwykłym zabiegiem pielęgnacyjnym, lecz staje się skomplikowaną procedurą, także operacyjną, która może potęgować cierpienie czy ból. Antybiotykoterapia w pewnych okolicznościach może być tylko przedłużaniem konania, choć w innych jest absolutnie podstawowym narzędziem medycyny. Z drugiej strony tak łatwo jest nie ratować, nie leczyć, uznać, że czyjeś życie jest stracone, i to w sytuacji, gdy jest jeszcze szansa, gdy można zawalczyć.
*
Te pytania zadajemy sobie zazwyczaj wtedy, gdy w mediach toczy się debata nad konkretnym przypadkiem medycznym. U jej źródeł, i trzeba mieć tego świadomość, jest zawsze konflikt – albo w rodzinie chorego, która nie potrafi ustalić, jaka byłaby jego wola, albo między lekarzami a rodziną. Inne sprawy tego rodzaju nie wychodzą na światło dzienne. Decyzje są podejmowane, karmienie czy nawadnianie zatrzymywane, aparatura wyłączana - i nikt się o tym nie dowiaduje, a chory po prostu umiera.
Gdy jest inaczej, gdy pojawia się spór, sprawa jest ujawniana i dyskutowana. Uczestniczymy wówczas, i o tym też warto pamiętać, nie tyle w poważnej debacie bioetycznej, ile w sporze emocjonalnym, obie strony wyciągają argumenty ad personam, a filmik nagrany telefonem odgrywa czasem większą rolę niż badania, do których wyników często z powodu tajemnicy lekarskiej nie mamy dostępu.
Skomentuj artykuł