Alfabet krakowski Andrzeja Kozioła nie jest encyklopedią. Raczej zaproszeniem do zwiedzania odchodzącego w przeszłość Krakowa oraz prezentacją miłych sercu autora miejsc, postaci, obyczajów oraz słów. A wszystko doprawione odrobiną humoru, owiane mgiełką sentymentu...
Właściwie książeczka ta powinna nosić inny tytuł – „Subiektywny alfabet krakowski Andrzeja Kozioła”. Być może nie musiałbym wtedy wysłuchiwać zarzutów, że zapomniałem o tym lub o owym. Nie zapomniałem, po prostu „Alfabet” to nie encyklopedia Krakowa. „Alfabet” jest dziełkiem skrajnie subiektywnym, niekiedy wręcz kumoterskim i w związku z tym – rażąco niesprawiedliwym, tak niesprawiedliwym jak prof. Karol Estreicher w haśle „Sprawiedliwość według Estreichera”.
Andrzej Kozioł
A-B LINIA - chodnik wzdłuż krakowskiego Rynku, rozciągający się od ulicy Sławkowskiej do Floriańskiej. Prawdziwy krakowianin źle się czuje, jeżeli przynajmniej raz dziennie nie przejdzie przez A-B. Tak było od dawna. Linia A-B zawsze była corsem, rewią mody, miejscem prezentacji panien do wzięcia, spacerujących pod opieką matek (stąd inna jej nazwa - „Cielętnik”), wylęgarnią plotek.
Kiedyś na linii A-B wszyscy się znali, dzisiaj też można spotkać znajomych, ale raczej dominują na niej cudzoziemcy, przede wszystkim przybysze z Wielkiej Brytanii. A jeżeli ktoś chce wiedzieć więcej o linii A-B, może sięgnąć po moją książkę „Na krakowskim Rynku” (WAM 2007).
ADAMSCY - ród krakowskich piekarzy. W dzieciństwie biegałem z ulicy Kraszewskiego na Kościuszki, aby w piekarni Adamskiego kupić chleb lub bułki - wodne, kajzerki, bośniaczki, parki, czwórki. Mieszkańcy Zwierzyńca dzielili się na zwolenników Adamskiego i tych, którzy preferowali pieczywo od Skałki. Piekarnia przy ulicy Kościuszki już nie istnieje, podobnie jak piekarnia Skałki. Ostatniego piekarza z rodu Adamskich, Aleksandra, krakowianie podziwiali, gdy - w kontuszu, przy karabeli - oddawał strzały z armatki Bractwa Kurkowego.
ADAMSKI, JAN – aktor i pisarz (dobry!), zacna kresowa dusza. Przez wszystkich zwany Jasiem, należy do charakterystycznych krakowskich postaci. Słynął z wierszy, które deklamował na powitanie znajomych, przed paniami klękał na ulicy i całował rąbki ich sukien. Niekiedy wprawiał swych znajomych w zakłopotanie. Kiedyś padł na kolana przed profesorem Władysławem A. Serczykiem, wybitnym znawcą historii Ukrainy, krzycząc: „Pomyłuj, jasny panie. Nie bij raba Bożego!”. Wokół zebrał się tłum, węsząc trudną do rozszyfrowania sensację.
Mimo figli tego rodzaju Jasio jest najzacniejszym człowiekiem pod słońcem. Kiedyś, gromadząc materiały do książkowego cyklu „Krakowianie”, zapytałem go, czy zna choć jednego człowieka, którego określiłby dosadnie, jako sk…a. Jasio pomyślał, pomyślał i w końcu wybąkał, że owszem, znalazłby się taki jeden…
Kilka godzin później zadzwonił telefon. „Wiesz, ja chyba przesadziłem, może on nie jest taki zły…” – nieśmiało wybąkał Jasio.
Żeby było śmieszniej, należy dodać, że nie wymienił nazwiska. Po prostu nie chciał skrzywdzić nikogo nawet w myślach, nawet anonimowo…
ADAMUS o zapomnianym imieniu – na początku lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku charakterystyczna postać „Żaczka”, domu studenckiego nieopodal Błoń. Adamus – ktoś pośredni pomiędzy upiorem z Luwru a bandytą z meksykańsko-amerykańskiego pogra¬nicza – błąkał się pijany po „żaczkowym” labiryncie. I zazwyczaj trafi ał na Edka Z., trochę poetę, trochę dziennikarza, trochę aktora. Z tych spotkań Edek wychodził pokiereszowany, jednak do USA nie uciekł przed Adamusem, ale przed o wiele groźniejszymi od niego przedstawicielami ludowej władzy.
„ADAŚ” – pomnik Adama Mickiewicza na krakowskim Rynku. Monument – między nami mówiąc – dość paskudny, ale swojski, miły krakowskiemu sercu, jak we fraszce Jana Izydora Sztaudyngera:
Znowu go postawiono pomiędzy zabytki I stoi sobie kochany i brzydki.
Fraszka prawdopodobnie powstała w 1955 roku, bo wtedy pomnik, zburzony przez Niemców w 1940 roku, wrócił na swoje dawne miejsce.
Od początku budził kontrowersje, powstawał – jak to zazwyczaj bywa w Krakowie – w atmosferze skandalu, ale z czasem zakochaliśmy się w nim. I nie ma chyba krakowianina w pewnym wieku, który w młodości nie umawiałby się pod „Adasiem” z dziewczynami. Ostatnio młodzież przeniosła się pod Empik na rogu Siennej, może dlatego, że Mickiewicz na jakiś czas został uwięziony za siatkowym płotem. Nawet kwiaciarki, 24 grudnia składające Adasiowi imieninowe życzenia, na pewien czas musiały się przenieść na zachodnią część Rynku. Czy ocaleje nowy zwyczaj nakazujący maturzystom skakanie na jednej nodze wokół pomnika – pokaże przyszłość.
AGAR – chuligan. Słowo już archaiczne, żywe jeszcze przed kilkudziesięciu laty. W Szkole Podstawowej nr 31, przy ulicy Słonecznej, dzisiaj Prusa, pani Świechło, bezskutecznie ucząca nas fizyki, krzyczała, że wszystkich agarów wyszarpie za pełechy. To ostatnie słowo dziwiło nas i trochę śmieszyło – pochodziło ze lwowskiej gwary.
AJZYK – tapicer z ulicy Szpitalnej, którego nazwiska już nie pamiętam. W latach pięćdziesiątych wsławił się wystąpieniem przed krakowskim sądem. Trwał proces niejakiego Wójcika, pseudolekarza, oskarżonego o zamordowanie pani Gałuszkowej, kobiety, która przy tejże ulicy handlowała różnymi drobiazgami (aż ze Zwierzyńca chodziłem do niej, aby kupić żaróweczki do latarki, niedostępne w uspołecznionym handlu, a niezbędne każdemu chłopakowi). Pan Ajzyk znał ofiarę i domniemanego sprawcę, a sąd chciał się dowiedzieć, czy Wójcik pożyczał od Gałuszkowej pieniądze. Na sądowej sali toczył się taki mniej więcej dialog: – Czy oskarżony pożyczał od pani Gałuszkowej pieniądze?
– Pożyczał, proszę Wysokiego Sądu. – Duże pieniądze?
– Co to znaczy duże? Dla jednego duże, dla drugiego małe.
– Czy za te pieniądze można było kupić kamienicę? – Kamienicę? Wysoki Sąd chce kupić kamienicę? Ja szczerze odradzam! To nie jest interes w te czasy.
AKADEMICY – w ten sposób w Krakowie nazywano studentów, natomiast studentami zwano uczniów szkół średnich. Nazwa dzisiaj wydaje się anachroniczna, ale jeszcze w latach sześćdziesiątych, w moich studenckich czasach, krakowskie paniusie w przedwojennych kapelusikach szeptały ze zgrozą o akademikach nadmiernie rozswawolonych podczas juwenaliowych zabaw.
AKADEMIKI – domy akademickie, domy studenckie. Przynajmniej dwa z nich, oba należące do Uniwersytetu Jagiellońskiego, zasługują na obszerne opracowania, gęsto inkrustowane anegdotami – „Żaczek” i „Nawojka”. „Żaczek”, bo mieszkały – i waletowały! – w nim prawdziwe znakomitości, „Nawojka” – zwana też, podobnie jak inne żeńskie DS.-y, „Tartakiem” – bo była akademikiem dla płci pięknej.
Z czasem „Żaczkowi” zaczął patronować z brązowej tablicy jego długoletni kierownik, pan Buszek. Krążą o nim setki anegdot, większość – jak twierdzą złośliwi – wymyślona przez Leszka Mazana. Mazan twierdzi, że niektórych powiedzonek kierownika Buszka nie można zmyślić. Na przykład słów skierowanych do niego, Mazana, bezprawnie zajmującego skrawek podłogi w „żaczkowym” pokoju: „Ja pana stąd usunę siłą faktu, panie Mazan”.
AKAVIA, MIRIAM, w rzeczywistości Matylda Weinfeld – izraelska pisarka pochodząca z Krakowa, wyjątkowo krakowska w swej twórczości, obsypanej licznymi nagrodami. Miriam jako jedna z pierwszych wyciągnęła rękę do Polski po latach wrogości pomiędzy PRL a Erec Israel – szefowała Związkowi Krakowian w Izraelu i Towarzystwu Przyjaźni Polska-Izrael. Jej dom na przedmieściach Tel Awiwu nazywany był „hotelem Akavia”. Lista gości „hotelu Akavia” – gdyby ją ktoś sporządził – byłaby długa. I imponująca.
AKWARELE STANISŁAWA TONDOSA, przedstawiające stary Kraków, kilkadziesiąt lat temu można było kupić za psie pieniądze. A sam Tondos – chociaż umarł w 1917 roku – ciągle był wtedy żywy we wspomnieniach starszych krakowian. Pamiętano o jego dwóch wiel¬kich kompleksach: niskim wzroście i nieumiejętności malowania ludzkich postaci. „Taki mały, a już chodzi!” – złośliwie dziwili się ulicznicy na widok malarza, a kiedy wybuchał gniewem, dodawali: „Taki mały, a już mówi!”. Z drugim swym kompleksem Tondos radził sobie lepiej: ludzi na jego akwarelkach domalowywał Kossak.
ANASTAZJA, SIOSTRA, Anastazja Pustelnik FDC – zakonnica, autorka niezwykle popularnych książek kucharskich (łączny nakład 1 000 000 egzemplarzy!) wydawanych przez Wydawnictwo WAM. Na co dzień gotuje księżom jezuitom. W „Alfabecie” znalazła się na wyraźne życzenie mojej żony, która zachwyciła się upieczonym przez siostrę ciastem.
ANDRY lub ANDRUSY – w zasadzie to samo co agary, chłopaki z przedmieścia, chociaż andry wydają się bliżsi paryskim gawroszom, agary – rosyjskim chuliganom. Obie kategorie ocierają się o grupę zwaną na krakowskim Zwierzyńcu kindrami. Jeszcze jeden gatunek występował na Zwierzyńcu – łaziory, odpowiednik włóczęgów, wagabundów. Niestety, nie ma już andrów, nie ma agarów, zastąpili ich kibole, o wiele bardziej prymitywni i niebezpieczni.
Do literatury andrusów wprowadził Konstanty Krumłowski. W „Królowej przedmieścia” niejaki Antek przedstawia się w ten sposób:
Andrusów zwierzynieckich jestem król, Na Półwsiu wiodę prym, A gdyby mnie zatknęli kiedyś w ul, Ja bym pokazał im.
Do zwierzynieckich tradycji nawiązywał Olek Kobyliński, zwany „Makino”, bard Półwsia, gdy w 1975 roku założył zespół Andrusy.
ANEGDOTY KRAKOWSKIE. Jest ich mnóstwo. Od prastarych po współczesne, a wśród tych ostatnich sporo opowiada o biskupie, kardynale, wreszcie papieżu, czyli o Karolu Wojtyle – Janie Pawle II. Według jednej z nich podczas intronizacji JPII jedną z osobistości przedstawionych nowemu papieżowi był Edward Barszcz, prezydent Krakowa. „Bardzo mi miło – powiedział Karol Wojtyła – ale jednocześnie dziwię się, że trzeba zostać papieżem, aby pana poznać”. Inna anegdota – potwierdzona przez jednego z jej bohaterów, prof. Michała Rożka – opowiada o delegacji KC, która gremialnie gruchnęła na kolana, aby ucałować biskupi pierścień. Michałowi Rożkowi, wybitnemu znawcy Krakowa, wówczas pracownikowi naukowemu Wyższej Szkoły Pedagogicznej, zlecono oprowadzenie po mieście wycieczki, której członkami byli partyjni funkcjonariusze, i to nie byle jacy – w randze kierowników wydziałów KC PZPR. Kiedy dostojnicy obejrzeli witraże Wyspiańskiego w kościele Franciszkanów i wyszli na ulicę, właśnie z samochodu wysiadał Karol Wojtyła – w pełnej kardynalskiej gali. Zobaczywszy Rożka, wyciągnął do niego rękę, mówiąc: „Dzień dobry, panie Michale”. Cicerone partyjnych dostojników przyklęknął i pocałował pierścień, a w jego ślady poszli uczestnicy wycieczki. Zanim Michał Rożek wrócił na uczelnię – w gabinecie rektora rozdzwoniły się telefony. W wielkim gmachu przy ulicy Solskiego, siedzibie wojewódzkiej instancji partyjnej, mówiono o klerykalnej prowokacji.
ANIOŁY, mówiąc dokładniej restauracja „Pod Anioła-mi” przy ulicy Grodzkiej, podaje najlepszy w Krakowie bigos – prawdziwy, a nie wodnistą kapustę okraszoną plasterkami taniej kiełbasy. Piwnice, zadaszone podwórze, pieczołowicie odrestaurowane sale na piętrze, składają się na całość, którą włada Jacek Łodziński, kupiec, restaurator, kolekcjoner, mecenas sztuki.
ANTECKA, JOLANTA – znana krakowska dzien¬nikarka, od czasów studenckich do dziś związana z „Dziennikiem Polskim”, wyjąwszy okres, gdy – po zakazie zatrudnienia w RSW – pracowała w tygodniku „Wieści”. Autorka doskonałych recenzji plastycznych, bywalczyni wszystkich krakowskich wernisaży. Znaw¬czyni i miłośniczka góralszczyzny, od czasu do czasu mówi podhalańską gwarą. Charakterystyczna postać dziennikarskiego światka. W środowisku znana jest z nieomylności i apodyktycznych sądów. Do dzisiaj krąży opowieść o tym, jak Jola pouczała kucharza z hotelu „Cracovia”. Było tak: grupa dziennikarzy z „Dziennika Polskiego” wybrała się do hotelowej restauracji. Między innymi na barszczyk, który był tak wyśmienity, że Wojciech Taczanowski, dzisiejszy prezes Wydawnictwa Jagiellonia SA, wydawcy „Dziennika Polskiego”, już wtedy smakosz, poprosił kucharza o przepis. Zanim szef kuchni, laureat wielu gastronomicznych nagród, otworzył usta, odezwała się Jola: „Misiu, ja ci powiem, jak się robi barszczyk”. I nie pozwoliła odebrać sobie głosu.
Barszczyku Joli Anteckiej nie jadłem, ale jej miodówka zasługuje na najwyższe uznanie.
ANTKI – jeszcze jedna – obok andrów, agarów, kindrów – grupa mieszkańców krakowskich przedmieść, przede wszystkim Krowodrzy i Zwierzyńca. Arystokracja krakowskiego ludu, wspominana w bedekerze jako krakowska osobliwość. Urzędowali w Rynku i w jego okolicach, zajmowali się hodowlą gołębi oraz królików, łowili ryby, świadczyli drobne usługi. Uczciwi, w miarę uprzejmi, słynęli z ciętego języka.
„ANTYCZNA” – kawiarnia przy linii A-B krakowskie¬go Rynku, nazwę tę nosiła w czasach uspołecznienia gastronomii i nie wiadomo, czy zawdzięczała ją wielkim poprzednikom, lokalom Redolfi ego i Maurizia, czy też – jak głosili złośliwi – klientom. Bywalcy „Antycznej” – podobnie jak „Noworola” w pobliskich Sukiennicach – stanowili mieszankę tak zwanych bezetów (byłych ziemian), starej krakowskiej inteligencji, kupców i rzemieślników, jeszcze dyszących w nowej rzeczywistości. Tylko tutaj można było zobaczyć naprawdę imponującą kolekcję lisów, przedwojennych kapeluszy i archaicznych sukien. Zimą szczególnym powodzeniem cieszyły się stoliki ustawione wzdłuż ściany dzielącej kawiarnię od zaplecza – ogrzewanej przez kuchenny piec.
ANTYWARSZAWSKOŚĆ krakowian manifestowała się na różne sposoby. Przez długie lata wyjście podziemnego przejścia pod Dworcem Głównym zdobił napis namalowany wielkimi literami: „WITAJCIE KMIOTY ZE STOLYCY”. Podobno – jeżeli uwierzymy Katarzynie Siwiec i Leszkowi Mazanowi – gdzieś w Rynku można było zobaczyć inny napis: „MY I TAK WAM NASIKAMY DO WISŁY! KRAKÓW ŻĄDA DOSTĘPU DO MORZA! CRACOVIA PANY!”.
APARATY ALARMOWE – przez wiele lat wisiały tu i ówdzie na ścianach domów, pancerne, pomalowane na czerwono. Napis na nich informował, że należy zbić szybkę, nacisnąć guzik, też czerwony, i oczekiwać na przybycie straży ogniowej (tak nazywano wówczas straż pożarną). O dziwo, nie zdarzało się – a przynajmniej zdarzało się niesłychanie rzadko – aby ktoś z pustoty, dla zabawy wzywał strażaków.
ASFALTU MALOWANIE, i to codzienne, odbywało się w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku na deptaku biegnącym wzdłuż alei Focha. Nocą jakiś maniak, wielkimi literami, olejną farbą, pisał na asfalcie „NIECH ŻYJE EDWARD GIEREK!”. Rano przyjeżdżała ekipa i starannie szarą farbą zamalowywała wiernopoddańczy napis. Widocznie ówczesne władze poszły w ślad komisji lekarzy sądowych ze słynnej powieści Haška, która to komisja stwierdziła:
Niżej podpisani lekarze sądowi ustalają całkowitą tępotę umysłową i wrodzony kretynizm przedstawionego wyżej wymienionej komisji Józefa Szwejka, która to tępota wyraża się takimi słowy, jak np. „Niech żyje cesarz Franciszek Józef I!”, co samo przez się wystarcza do oświetlenia stanu umysłowego Józefa Szwejka jako notorycznego matołka.
ASTROLOG MIEJSKI – był opłacany przez miasto. Na przykład niejaki Magister Petrus w 1545 roku otrzymał za swe astrologiczne usługi 10 grzywien, co nie było szczególnie wysokim honorarium. „Dziennik Polski”, publikując codziennie horoskopy Magistra Ciećkiewicza, wpisuje się w podwójną tradycję – utrzymywania astrologa, ale za niewielkie pieniądze.
Andrzej Kozioł, Alfabet krakowski Andrzeja Kozioła, Wydawnictwo WAM 2009
Skomentuj artykuł