Martyna Wojciechowska: Nauczyłam się siebie lubić. Przepracowałam to
Kiedyś ciągle miałam poczucie, że chciałabym być inna, lepsza, mądrzejsza, bardziej uważna, pilna. Byłam niejednokrotnie bardzo spięta w tym dążeniu do doskonałości. Wydawało mi się, że jeśli nie jestem doskonała, to znaczy, że nie jestem dość dobra. A to nie jest tak – mówiła podróżniczka i dziennikarka Martyna Wojciechowska w rozmowie z Katarzyną Stoparczyk. Całość wywiadu można przeczytać w książce „Jak mieć w życiu frajdę”.
Katarzyna Stoparczyk: Jest z nami podróżniczka, pisarka, dziennikarka, Martyna Wojciechowska. Jesteś wrażliwa?
Martyna Wojciechowska: - Jestem, nawet czasem za bardzo. Aczkolwiek przyzwyczaiłam się do korelacji, że jeśli kobieta decyduje się na tak zwane męskie – podkreślam „tak zwane”, bo bardzo nie lubię tego określenia – sporty, jak rajdy samochodowe, wspinaczka, podróże na krańce świata, to ciągle musi zmagać się z tym określeniem. Że to takie męskie zainteresowania, pani Martyno. Więc skoro zajmuję się takimi męskimi rzeczami, to zapewne mam też męskie, przypisywane mężczyznom cechy: siłę, niezłomność, właśnie brak wrażliwości. Co nie jest zgodne z prawdą.
To jest kolejna łatka, z którą się muszę zmagać. Bardzo często słyszę, że jestem silna, niezłomna, niezależna, a wrażliwość nie pasuje do tego wszystkiego. Otóż jest dokładnie odwrotnie – nie byłabym w stanie robić tego, co robię, nie byłabym w stanie jeździć na krańce świata, rozmawiać z moimi bohaterkami, kobietami wyjątkowymi, inspirującymi, pięknymi duchowo, gdybym tej wrażliwości na nie i na drugiego człowieka nie miała.
A punktem zwrotnym w moim życiu był czas, kiedy zostałam mamą. I mam wrażenie, że wszystko, co w moim życiu najlepsze, zaczęło się właśnie dziesięć lat temu. W tym roku moja córka obchodziła dziesiąte urodziny. Dziesięć lat temu uruchomiłam w sobie zupełnie inne pokłady emocji, empatii, wrażliwości, czułości, właśnie także dzięki macierzyństwu. (...)
Kiedy ostatnio czułaś się jak beztroskie dziecko, które może wskoczyć w sam środek kałuży, opryskać świat i mieć to w nosie?
- Właśnie przed chwilą, wiesz? A jeśli chodzi o kałuże i ogólnie wchodzenie w miejsca, w które z reguły nie wypada czy nie wolno wchodzić, to ja jestem pierwsza. Jeśli o mnie chodzi, to możemy wyjść stąd, poskakać po kałużach i zrobić wszystkie inne niemądre rzeczy. Użyję kolokwializmu, ale nie mam obciachu. Najzabawniejsze jest to, że moja córka, która jest żywym
srebrem, chodzącą radością, czasami mnie strofuje za takie zachowanie i mówi: „Mamo, mamo, proszę cię”. A ja na to: „Co, przecież to jest super, że możemy potańczyć”. „Na ulicy?”. „Właśnie na ulicy, Maryśka, i nigdy z tego nie rezygnuj”. (…)
Nikt prawdopodobnie nigdy nie wyznaczył ci w dzieciństwie wyraźnej granicy, tylko mówił: „fruń, Martyna, fruń”. Czy tak było?
- To prawda. Tak było. Poczułam tę granicę, w sensie fizycznym, dwa lata temu. Miałam wypadek na motocyklu, złamałam obojczyk. I pomyślałam, że w jakimś sensie symbolicznie los przetrącił mi skrzydło. Przez długi czas nie miałam tej ręki, właściwie była bezużyteczna. Byłam przekonana, że tak już zostanie, że ja już wielu rzeczy w życiu nie zrobię i nie będę mogła zrobić. Przez dwa lata włożyłam wiele wysiłku i pracy, żeby wyrehabilitować ten bark. Po dwóch skomplikowanych operacjach i wielu wylanych łzach na macie do ćwiczeń jest wreszcie tak, jakby nigdy się nic z tą ręką nie wydarzyło.
To nie był jedyny raz. Było coś z kręgosłupem, prawda?
- Tak, po złamaniu kręgosłupa też postanowiłam, że przekonam się na własnej skórze, czy rzeczywiście niemożliwe nie istnieje. I niemożliwe nie istnieje.
Straciłaś wtedy przyjaciela w wypadku samochodowym, przeżyłaś traumę. I z tego, co wiem, wystarczył jeden inspirujący program telewizyjny, ktoś poszedł w góry i zdobył szczyt, a ty już następnego dnia zaczęłaś wracać do żywych i zdrowych. A skoro mówimy o skrzydłach, to powiedzmy także o tatuażach. Który z twoich licznych tatuaży najżywiej krąży w twoim krwiobiegu?
- Chyba ten, który zawiera koordynaty, czyli szerokość i długość geograficzną najważniejszych miejsc w moim życiu. To są miejsca przełomowe, chociaż nie o samo miejsce chodzi, raczej o sytuację, o symbol. To jest miejsce urodzenia mojej córki Marysi. To jest szczyt Mount Everest – nie dlatego, że jest najwyższą górą na świecie, ale właśnie dlatego, że półtora roku po złamaniu kręgosłupa przekonałam się, że niemożliwe nie istnieje, i zdobyłam ten wierzchołek. To jest meta Rajdu Dakar – to był chyba pierwszy zryw w moim życiu, kiedy pokazałam, że granice nie istnieją i że zwykła dziewczyna z Polski z głową pełną marzeń może sobie wymyślić, że pojedzie na najcięższy na świecie, morderczy rajd i go przejedzie. Doświadczy tego po to, żeby wrócić i powiedzieć, że niemożliwe nie istnieje, bo chyba wtedy po raz pierwszy głośno to wypowiedziałam. To jest też mój ukochany dom w Szczyrku, drewniany, stary, opalany piecem kaflowym. Tam rano trzeba wstać, nanieść drewna i węgla, żeby w ogóle napalić i rozgrzać ten dom. (…)
A co robisz, kiedy ktoś ci powie: „Martyna, tego się nie da zrobić?”
- To jest najlepsze zdanie, które mogę usłyszeć. Mnie się wtedy zapalają oczy i mówię: „Nie można? Nie da się?
Nie, niemożliwe nie istnieje”. Jestem wdzięczna wszystkim, którzy mi tak mówili, bo bardzo mnie to zmobilizowało.
Za co najbardziej jesteś wdzięczna?
- Za wspaniałych ludzi, których spotkałam w życiu, począwszy od moich cudownych rodziców, za moje cudowne dziecko, które mi los zesłał. Oczywiście też wkładam pracę w to, żeby moja córka była taka fajna, mam nadzieję. Też za ludzi, którzy mnie wspierają w mojej drodze, którzy rozumieją moje wybory, często bardzo nieoczywiste, i zawsze wiedzą, kiedy jest ten moment, żeby na mnie krzyknąć i mną potrząsnąć, a kiedy jest ten moment, że najlepiej nic nie mówić.
A kiedy ktoś na ciebie krzyczy, jak reagujesz?
- Najczęściej robi to moja mama, ale to nie jest krzyk, bardziej takie pionizowanie. Robi to w ułamku sekundy, a ja w ułamku sekundy po prostu wiem, że zaczynam się zapędzać w jakieś niemądre myśli.
Macie do siebie duże zaufanie.
- Wyobraź sobie, że ja się nigdy nie pokłóciłam z moją mamą i uważam ją za swoją najlepszą przyjaciółkę. Marzyłabym o tym, żeby być taką mamą dla mojej córki Marysi.
Kim dla ciebie jest Maria?
- Jest promieniem słońca na pochmurnym niebie, jest dla mnie ostoją wszystkiego, co najpiękniejsze i najlepsze, nawet kiedy wszystko dookoła się wali i pali. To jest moja motywacja.
Pamiętasz, jak Marysia powiedziała ci kiedyś: „Wiesz, mamo, jak się ma dziecko, to gotowanie się nieraz przydaje”?
- Powiedziała to jeszcze ładniej, zacytuję za chwilę dokładnie. Rzeczywiście poczyniłam kiedyś wielki wysiłek i zrobiłam jak na mnie bardzo zaawansowany obiad, próbując podrobić moją mamę.
Zaawansowany, czyli jaki?
- Muszę się przyznać, że słabo gotuję, nie mam do tego talentu. To był jakiś kotlecik, ziemniaczki, suróweczki, jedna, druga. I Mania rzeczywiście dłubała widelcem w talerzu i tak dłubie, dłubie, ja mówię: „Co, nie smakuje ci?”. Na co Marysia, empatyczne dziecko: „Nie, nie”. Ja mówię: „Maniu, naprawdę, możesz mi powiedzieć”. A ona mówi: „Nie, nie będę ci mówić, mamo, bo nie chcę cię zranić”. Ja na to: „Dobra, rozumiem, nie smakuje ci i to jest OK, córciu, pamiętaj”. To była oczywiście okazja, żeby jakąś mądrość życiową puścić: „Wiesz, ludzie mają swoje mocne i słabe strony, ja na przykład nie potrafię gotować, ale mam wiele innych talentów”. W tym momencie Marysia mi przerwała i mówi: „No tak. Ale wiesz, mamo, gotowanie to ważna rzecz w życiu z dzieckiem”. (…)
Czy jest coś na tym świecie, co cię nie interesuje?
- Mogłabym powiedzieć, że nie interesują mnie złe aspekty życia, ale to też nie jest tak, bo zgłębienie tego, dlaczego ludzie robią złe rzeczy, też jest ciekawe. To jest dla mnie bardzo interesujący temat do rozważań, do pisania, ale też do poznawania siebie. Staram się uważnie obserwować siebie, na przykład dlaczego kogoś nie lubię. Bo to przecież dużo mówi także o mnie.
A siebie lubisz?
- Nauczyłam się siebie lubić. Przepracowałam to.
Myślałam, że natychmiast powiesz, że tak. Skoro masz miłość tylu ludzi wokół siebie, myślałam, że to po prostu oczywiste. Kiedyś siebie nie lubiłaś?
- Kiedyś ciągle miałam poczucie, że chciałabym być inna, lepsza, mądrzejsza, bardziej uważna, pilna. Byłam niejednokrotnie bardzo spięta w tym dążeniu do doskonałości. Wydawało mi się, że jeśli nie jestem doskonała, to znaczy, że nie jestem dość dobra. A to nie jest tak.
Nie ma ludzi doskonałych, bo doskonała matka jest dużo gorsza niż wystarczająco dobra matka. Tak samo jest z byciem człowiekiem.
- I to jest jedno z ważniejszych odkryć w moim życiu – że powinniśmy być wystarczająco dobrzy. Dobrzy na tyle, na ile możemy być.
O takich ważnych, głębokich, mądrych prawach życia traktuje piosenka Jak Starego Dobrego Małżeństwa. Im dłużej słucham tej piosenki, tym bardziej rozumiem, że ona jest twoja.
- Jest bardzo moja i towarzyszyła mi przez prawie całe moje dorosłe, świadome życie.
Do naszych uszu docierają pierwsze akordy gitary i tekst Edwarda Stachury, który łapie za gardło i wciąż potrafi łączyć pokolenia.
Jak suchy szloch w tę dżdżystą noc,
Jak winny-li-niewinny sumienia wyrzut,
Że się żyje, gdy umarło tylu, tylu, tylu.
Jak biec do końca, potem odpoczniesz, potem odpoczniesz.
Cudne manowce, cudne manowce, cudne, cudne manowce.
Gdzie są twoje manowce?
- Dużo tego było. Nie zawsze dokonywałam mądrych, słusznych, może nawet właściwych wyborów.
Ale czy one nie były potrzebne, żeby zbudować ciebie taką, jaką jesteś?
Były potrzebne. To jest ważne, żeby na te manowce skręcać, żeby czasem się gubić. W czasach szkolnych czasem wagarowałam, ale zawsze mogłam przyjść do domu, do mamy, i powiedzieć: „Słuchaj, naprawdę dzisiaj nie chcę, nie mogę, bardzo potrzebuję nie pójść do szkoły, mamo”.
I co mama na to?
- Wspierała mnie, nie robiła tragedii. A jednak wyrosłam na odpowiedzialną, sumienną, słowną osobę. Nie stałam się jakimś lekkoduchem. Myślę, że manowce są nam szalenie potrzebne, podobnie jak zakręty życiowe, trudne doświadczenia. Nikomu ich nie życzę, ale każdy z nas czasem je ma. To, jak przez nie przechodzimy, a przede wszystkim, jaką lekcję z nich wyciągamy, to jest coś ważnego. To właśnie stanowi o tym, jakim jestem człowiekiem.
W tej piosence padają mocne słowa, na przykład: „Niewinny sumienia wyrzut, że się żyje, gdy umarło tylu, tylu, tylu”. Miałaś taki moment w swoim życiu, że nie chciałaś już tego życia?
- Miałam taki moment. To był szczególny moment, byłam po wypadku samochodowym, w którym złamałam kręgosłup, i słyszałam od lekarzy, że już nie wrócę do pełnej sprawności, że muszę wszystko przemodelować w swoim życiu. Że na pewno znajdę radość, satysfakcję z robienia innych rzeczy, ale nie będę się wspinać, biegać, skakać, pływać. Muszę żyć inaczej. Na początku mi to zupełnie podcięło skrzydła, ale najgorszą rzeczą, która się wtedy wydarzyła, było to, że zginął mój przyjaciel Rafał, który siedział razem ze mną na tylnej kanapie tamtego samochodu. Zwinięta w kłębek leżałam na jego kolanach. Wydawało mi się to tak nieprawdopodobnie niesprawiedliwe, tak abstrakcyjne, tak irracjonalne, że ja przeżyłam, a Rafał nie. Że Rafał, który miał trójkę dzieci, kochającą żonę, pełen miłości dom, jeden z najwspanialszych, jakie w życiu widziałam, nie żyje. Nie potrafiłam udźwignąć tego ciężaru, nie mogłam zrozumieć, dlaczego ja przeżyłam, jaka jest teraz moja rola na tym świecie. Odczuwałam to jako wielki ciężar. I rzeczywiście miałam takie dni, że budziłam się i myślałam, że lepiej byłoby, gdybym się nie obudziła, bo nie musiałabym się zmagać z tym wszystkim.
Okładka książki „Jak mieć w życiu frajdę”, wyd. MANDO (Fot.)
Moja wspierająca mama zawiozła mnie wtedy do sanatorium, w którym pomieszkiwałyśmy kilka miesięcy. Wjechałam tam na wózku inwalidzkim, bez nadziei na to, że kiedyś będzie lepiej, a wyszłam o własnych siłach. Leżąc na łóżku, powiedziałam: „Mam taki plan, panie doktorze, że w przyszłym sezonie chcę zdobyć Mount Everest, co pan na to?”. Nie wiem, czy był zły, czy zirytowany, czy po prostu potraktował mnie jak wariatkę, ale od tego momentu już przesuwałam horyzont. Postanowiłam, że muszę spojrzeć tak daleko, tak wysoko, żeby wszystko, co mam do zrobienia po drodze, to nie była po prostu rehabilitacja i próba wrócenia do w miarę normalnego życia, tylko przygotowanie do wyprawy na Mount Everest. To jest inna motywacja, inaczej to brzmi. I tak też zrobiłam.
Ale chyba najważniejszą rzeczą było zaciągnięcie zobowiązania, że jeśli tak się stało, że Rafał nie żyje, a ja ocalałam, to jeśli nie ma w tym żadnego sensu, to ja ten sens sama uczynię, to ja sprawię, żeby to moje życie miało jakieś lepsze, podwójne znaczenie. Że przeżyję dwa życia – za niego, za siebie. Że zrobię dwa razy więcej, niż mogłabym zrobić, gdyby to się nie wydarzyło, że spróbuję spłacić ten dług. I ponieważ potraktowałam to jak wielkie zobowiązanie, ale też ogromny przywilej, od tamtego momentu, a był to przełom 2004 i 2005 roku, staram się żyć za dwoje, za mnie i za Rafała. Staram się zrobić tak dużo, żebym nie miała wątpliwości, że to miało głębszy sens.
Czego dowiedziałaś się wtedy o sobie samej?
- Że niemożliwe nie istnieje. Że nie ma takiego dna, od którego się nie możemy odbić. Że nawet jeśli jesteś na kolanach, to stać cię na to, żeby podnieść głowę, wstać i iść dalej, jednocześnie będąc lepszym i szlachetniejszym człowiekiem. Bo takie doświadczenia sprawiają, że stajemy się lepszymi ludźmi.
Do czego jest ci to potrzebne, żeby być lepszym i bardziej szlachetnym człowiekiem?
- Do życia, bo to daje poczucie, że moje życie ma znaczenie, że przeżyłam je nie tylko dla siebie, ale też dla innych. Chyba nie ma ważniejszej rzeczy w życiu.
Jesteś szczęśliwa?
- Jestem bardzo szczęśliwa. Jestem uradowana i uśmiechnięta każdego dnia, naprawdę cieszę się i dziękuję za to wszystko, co mam.
* * *


Skomentuj artykuł