Cud Glorii

"Cud Glorii" Wydawnictwo Św. Stanisława BM
Jerry Brewer

"Cud Glorii" opowiada autentyczną historię małej dziewczynki z okolic Seattle. W wieku siedmiu lat Gloria Strauss usłyszała przerażającą diagnozę. Miała nieuleczalnego raka. Jednak nie była to dla niej nowa wiadomość, ale jedynie potwierdzenie tego, co Bóg kilka dni wcześniej powiedział jej matce.

„Twoja córka będzie miała śmiertelną chorobę. Kiedy ją uzdrowię, odmienię życie wielu ludzi”. Zamiast pogrążyć się w depresji i strachu, dziecko wyczekiwało cudu, w który głęboko wierzyło.

"Cud Glorii" mówi o tym, ile można poświęcić, żeby uwierzyć w Boga, w siebie i w prawdziwe szczęście. To opowieść o rodzinie, wspólnocie, wyborach, marzeniach, a przede wszystkim o miłości. Na koniec objawia się istota cudu.

DEON.PL POLECA

Autorem książki jest Jerry Brewer, dziennikarz sportowy „The Seattle Times”, który pojawił się niespodziewanie w życiu małej Glorii. Zamierzał tylko napisać artykuł o jej ojcu, trenerze koszykówki w szkole średniej, ale ostatecznie, urzeczony siłą katolickiej wiary Straussów, postanowił zostać z nimi na dłużej. Miał szacunek dla tak intensywnej pobożności, bo był wnukiem pastora baptystów, ale w życiu dorosłym pozostawał z dala od Kościoła. Historia ta okazała się dla niego życiową lekcją.

(...) Gloria wkroczyła w moje życie, kulejąc. Choć starała się to ukryć. Powoli, delikatnie i rytmicznie stawiała kolejne kroki. Pokonywała w ten sposób drogę, jaka dzieliła ją od białego samochodu do domu, gdzie umówiliśmy się na spotkanie. Nie wyglądała na chorą, a raczej na zatopioną we własnych myślach, elegancką i pełną uroku.
Byłem oszołomiony. Nie tak wyobrażałem sobie umierające dziecko. Jeżeli ona była chora, to chyba nigdy nie spotkałem zdro­wej osoby. Najbardziej uderzyło mnie jej opanowanie. Cała rodzina Straussów, która wyłoniła się z samochodu (rodzice i siedmioro dzieci), śpieszyła, spóźniona już ponad półtorej godziny na spotkanie. Robili przy tym dużo zamieszania, a biegnąc, co chwila wpadali na siebie. W kontraście do tej wesołej gromadki ona kroczyła wolno i pewnie.
Tak jak opisywał jej ojciec, była śliczna. Kiedy się uśmiechała, radość rozjaśniała jej twarz. Policzki unosiły się tak wysoko, że jej duże niebieskie oczy zmniejszały się o połowę. Zęby, które były jeszcze mieszaniną mleczaków i stałych, tylko uwydatniały jej niewinność. Jej skóra, trochę ciemniejsza niż u typowej blondynki, skupiała najmniejsze promienie słońca.
Wystarczyło jedno spojrzenie, żeby zrozumieć jej przezwisko: Glow, co po angielsku znaczy „blask”.

(...) Był środek czerwca. Minęły dwa miesiące od okropnej prognozy doktor Park. Gloria połykała dwadzieścia cztery pigułki przeciwbólowe dziennie, koktail z tylenolu, advilu i metadonu.
Moja następna wizyta potwierdziła to, co przekazał mi Steve. Metadon powodował, że Glorię wszystko swędziało, więc jej ramiona były aż czerwone od ciągłego drapania. Raz Doug i Kristen zapomnieli dać Glorii na czas lekarstwa, co spowodowało, że jej ciało zaczął trawić okropny ból. Wszyscy zdali sobie z prze­rażeniem sprawę z tego, jakie szkody już wyrządził rak w tym małym ciałku. Gloria wiła się z cierpienia i zanosiła płaczem. W ten sposób dowiedzieli się, że gdy zagapią się i podadzą jej za późno tabletki, a poprzednie już przestaną działać, bardzo trudno będzie jej ulżyć. Kristen i Doug nie mogli się spóźnić nawet o pół godziny z kolejną dawką, bo inaczej naraziliby Glorię na ból nie do zniesienia.

(...) Gloria już była gwiazdą, którą tak bardzo chciała zostać, ale sobie z tego nie zdawała sprawy. Myślała, że ludzie okazują swoje zainteresowanie, bo jej współczują lub potrzebują reanimacji swojej wiary, ale nie myślała nigdy, że to coś w niej samej ich przyciąga.
– Chyba umiem rozbawić ludzi – powiedziała. – I może widzą, że jestem twarda. Ale tak jak już wcześniej mówiłam, nie chcę, żeby widzieli we mnie tylko dziewczynę chorą na raka.
– Nie sądzę, żeby ludzie tylko tak cię postrzegali, Glorio – odparłem.
– Nigdy nie wiadomo.
Poszedłem do samochodu po laptopa. Chciałem pokazać jej, że to charyzma, a nie rak, przyciągała tłumy. Na początku czerwca nagrałem kawałek pod tytułem Gloria sama o sobie dla wydania on-line. Minął już prawie miesiąc, a ona jeszcze nie słyszała, co nam wyszło.
– Pamiętasz, jak to nagrywaliśmy? – zapytałem.
– Tak – roześmiała się. – Za pierwszym razem pozwoliłeś mi mó­wić przez dwadzieścia jeden minut, a potem stwierdziłeś, że potrzebujesz tylko siedem.
– I wtedy sama sobie poradziłaś i wyszło idealnie – odparłem.
– Dobra, odsłuchajmy to – zaproponowała.
Nastawiłem odtwarzanie i jednocześnie wróciłem pamięcią do tamtego dnia. Nagrywaliśmy materiał w pokoju jej braci, w którym unosił się ostry zapach chłopców. Musieliśmy więc otworzyć okno, przez które wleciały bzyczące muchy, doprowadzając mnie do białej gorączki, gdy biegałem za nimi z łapką na owady. Na szczęście Gloria była spokojna i zrelaksowana. W pierwszych dwóch podejściach zadawałem pytania o jej rodzinę, chorobę i marzenia, ale za trzecim razem postanowiła sama ze sobą przeprowadzić wywiad bez moich pytań. Zostawiłem ją w pokoju na dziesięć minut, a kiedy wróciłem i cofnąłem nagranie, miałem wrażenie, że słucham głosu mądrej i pewnej siebie kobiety, jakby przeprowadzała z nią wywiad sama Barbara Walters.
Gdy przesłuchaliśmy nagranie, opowiedziałem Glorii, jak jej słowa doprowadziły jednego z wydawców do łez.
– Naprawdę? – zdziwiła się.
– Tak. Sama posłuchaj, jak ładnie mówisz o swojej rodzinie i przyjaciołach. Z jakim entuzjazmem opowiadasz o swoich marzeniach i o swojej wierze. Do tego tyle wiesz o swojej chorobie. To niesamowite.
– Brzmię jak dziewczynka.
– Glorio, daj spokój. Nikt nie lubi dźwięku swojego przetworzonego głosu. To dziwnie tak słuchać siebie samego.
– Ale ja naprawdę brzmię jak dziewczynka.
Pokręciłem tylko głową. Położyła mi swoją na ramieniu.
– Chcesz ciastko? – postawiła przede mną talerzyk ze słodyczami.

(...) Gloria leżała na plecach w pokoju dziennym, unieruchomiona przez raka. Nie mogła chodzić. Ból zaczął się od nóg, a potem rozlał się po całym ciele, jakby rósł z dołu w górę.
Wkrótce po powrocie znad jeziora Chelan hospicjum dostarczyło szpitalne łóżko, żeby Glorii było wygodniej i żeby można się było nią lepiej opiekować. Znowu zmieniono jej lekarstwa, wpierw na morfinę, a potem na hydromorfon. Co godzinę kroplówka wypuszczała trzydzieści pięć miligramów leku dożylnie, a jeśli ciągle czuła ból, mogła przycisnąć specjalny guzik, który uwalniał kolejne dwadzieścia miligramów co osiem minut. Niestety, nie pomogło jej to wydostać się z łóżka.
Gloria pogrążyła się w marzeniach o dawnym lepszym życiu, kiedy mogła bez niczyjej pomocy sama iść do łazienki i kiedy w tym właśnie pokoju tańczyła i urządzała przedstawienia.
Marzenia były tak intensywne, że powoli zaczynała w nie wierzyć. Budziła się w środku nocy i próbowała wstawać z łóżka. Siadała na brzegu ze spuszczonymi nogami, gotowa ruszyć z miejsca ze swoją dawną werwą. Wtedy docierała do niej gorzka rzeczywistość: jej ciało przeszywał ból. Neuroblastoma dawała o sobie znowu znać.
Wołała rodziców.

(...) Moja skrzynka pocztowa była zapchana e-mailami od ludzi, którzy zastanawiali się nad tym samym. Niektórzy byli przekonani, że cud Glorii jeszcze nadejdzie, inni twierdzili, że ten cud to właśnie zjednoczenie naszej wspólnoty. Byli też i tacy, którzy uważali, że cudem jest świadectwo nadziei, miłości i wytrwałości w Bogu. Przypomniałem sobie głos, który słyszała Kristen. „Kiedy ją uzdrowię, zmienię życie wielu ludzi”.
Kilka razy stan zdrowia Glorii się poprawiał, ale pytaniem było, kiedy nastąpi to właściwe uzdrowienie.
– Wierzysz w cuda? – zapytałem mojego kumpla Bishopa.
– Chyba się zdarzają – odpowiedział. – Możemy pisać o sporcie i zarabiać na tym pieniądze. To już cud.
– Mnie się akurat podoba, kiedy o nim nie muszę pisać – odparłem.
Przed pójściem spać wpisałem w wyszukiwarce Google słowo „cud” i po sekundzie wyskoczyło mi 58 900 000 odpowiedzi. Cud mógł być równie dobrze artykułem, jak i częścią mowy.
Postanowiłem nie martwić się o cud Glorii. Po prostu nadchodził i nie musiałem tego analizować. Pewnie zauważę, kiedy się objawi.
Podczas mojej kolejnej wizyty udało mi się porozmawiać z Glorią. Ostatni raz wymieniliśmy kilka zdań ponad trzy tygodnie temu. Wszedłem do pokoju, witając się tak samo nieśmiało jak w kwietniu, kiedy ją poznałem. Chciałem opowiedzieć jej o wszystkich, którzy trzymają za nią kciuki.
– Mnóstwo ludzi cię wspiera, Glorio – odezwałem się. – Grupa się ogromnie rozrosła przez ostatnich kilka tygodni. Przyniosłem dużo kartek, listów i pocztówek, żeby ci pokazać.
– Super! – powiedziała Gloria i się uśmiechnęła.
Brakowało mi tego uśmiechu. Glow rozjaśniła nim szpital.
– Jesteśmy pod wrażeniem, że do nas wróciłaś – powiedziałem. – Trochę baliśmy się przez minutę.
– Wszystko jest w porządku – odpowiedziała. – Nie ma się czego obawiać.

(...) Gdy gawędziliśmy, Jen karmiła Glorię pierożkami ravioli. Zapytałem dziewczynkę, kiedy nauczyła się tak dobrze modlić, a ona na to, że po prostu mówi prosto z serca to, co czuje. Powiedziałem, że ja bym tak nie potrafił, ale ona zachęciła mnie, żebym spróbował. Zagadnąłem, dlaczego na samym początku mówiła o tym, co rak zrobił z jej ciałem, a ona wspomniała ostatnie spotkanie z lekarzami.
Zauważyła guza pod pachą i zażądała spotkania z nimi. Stawili się następnego dnia. Wypytała, co to może być, a oni podali kilka możliwości. Wtedy przerwała im.
– Przejdźmy do rzeczy – powiedziała. – Czy to jest rak?
– Tak, to może być rak – odpowiedzieli.
– Dziękuję – odparła i zakończyła spotkanie.
Powiedziała, że już się nie boi, chciała tylko usłyszeć odpowiedź. Zaakceptowała w swojej chorobie wszystko.
Jen odłożyła jedzenie i chwyciła różowy lakier do paznokci. Chciała pomalować Glorii paznokcie, ale wpadła na inny pomysł.
– Możemy tobie pomalować paznokcie? – zapytała mnie Jen.
– Właśnie, możemy? – podchwyciła Gloria.
Skrzywiłem się. Ring zachęcał je i podpuszczał. Weszła do sali Diane i poinstruowała mnie, żebym zebrał się na odwagę.
– No dobrze, mamo, skoro tak mówisz – powiedziałem, przewracając oczami.
– Nie musisz tego robić – powiedziała Gloria.
– Nie – odpowiedziałem. – Zrobię to. Po jednym palcu u każdej ręki.
– Nie ma mowy – kręciła głową Jen. – Malujemy wszystkie.
– Naprawdę? – jęknąłem. – Dobrze, do dzieła.
Ring zanosił się śmiechem.
– Jestem pewny swojej męskości, Steve – powiedziałem.
– Sorki – chichotała Gloria.
Zaczęła nakładać lakier na każdy paznokieć, ale w międzyczasie zasnęła, więc Jen przejęła pędzelek. Gdy budziła się, mówiła do nas: „Pokażcie mi”. Wtedy instruowała przyjaciółkę swojej matki, co jeszcze należy poprawić. Przeważnie trzeba było nałożyć dodatkową warstwę. Ostatecznie moje paznokcie zostały cztery razy pokryte lakierem.
– Teraz przykleimy kryształki – powiedziała Jen.
– Co takiego?! – krzyknąłem.
– Tak Gloria robi sobie paznokcie – wyjaśniła Jen.
Łypnąłem na Glorię, a ona skinęła głową.
– Sorki – powtórzyła.
– W porządku – zapewniłem ją.
Gdy skończyły i moje paznokcie były już różowe i z połyskiem, Gloria miała do mnie jeszcze małą prośbę.
– Muszę cię poprosić o jedną rzecz – powiedziała. – Nie zmywaj tego przez co najmniej dzień.
– Ależ Gloria, ja piszę o sporcie. Co będzie, jeśli ludzie zaczną się ze mnie śmiać?
– Jeżeli będą, to powiedz im, że robisz to dla mnie – powiedziała. – Powiedz, że robisz to dla ludzi takich jak ja.
Tym razem, dla odmiany, chciała, żeby traktować ją jak dziecko z rakiem. Nie miałem więcej wątpliwości, więc była zadowolona.
Dmuchałem na ręce i machałem nimi w powietrzu, żeby lakier wyschnął jak najszybciej. Wtedy do sali wrócili Doug z Kristen, którzy rozmawiali na korytarzu z Tomem. Doug tylko pokręcił głową na mój widok.
Gloria chwyciła mnie za rękę i podciągnęła ją do rurki tlenowej. Drgnąłem niepewny, co robić, ale ona trzymała mocno moją dłoń i tylko uśmiechnęła się.
– Dzięki temu paznokcie ci szybciej wyschną – powiedziała.

(...) Słońce wychyliło się zza chmur i wpadło do dużego pokoju, oświetlając rysunek Kristen.
Wtedy zobaczyła brokat – tajemniczy, piękny, złoty brokat. Błyszczał na notatniku wokół narysowanej trumny, tworząc idealny prostokąt. Ni stąd, ni zowąd otaczał tylko trumnę.
Pociągnęła Douga za ramię. Kiedy zobaczył migoczące gwiazd­ki, od razu zrozumiał. Objęli się. Wiedzieli, że Gloria jest z nimi. Inaczej nie dało się tego logicznie wytłumaczyć. Po prostu tak czuli.
Cztery inne osoby w pokoju zainteresowały się tym, co się sta­ło. Tom Curran chwycił ołówek i rysował nim na kartce, żeby sprawdzić, czy to on jest źródłem brokatu. Może któraś z jego có­rek coś nim pisała? Nie. A może był on już wcześniej rozsypany na kartce? Też nie. Może... nie, nie, nie. To było prawdziwe i niewytłumaczalne, wręcz anielskie. To była Gloria.
To był cud.

Wydawnictwo Św. Stanisława BM

Kraków 2010

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Cud Glorii
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.