Ewangelia spisana przez szewca

Daniel Brent / Ewangelia spisana przez szewca
Daniel Brent / Wydawnictwo WAM

Pisząc tę książkę, starałem się na nowo sercem i intuicją odczytać przekaz ewangeliczny. Wsłuchiwałem się w odgłosy szarańczy i świerszczy, a także próbowałem usłyszeć słowa wypowiadane przez ludzi. Starałem się brać udział w rozmowach i dyskusjach. Podejmowałem wysiłek, aby nie pomijać emocji, które towarzyszyły historiom opowiadanym przez Jezusa i Jego nauczaniu.

Mam nadzieję, że i ty staniesz się uczestnikiem tych wydarzeń. Być może opowiedziane przeze mnie historie poprowadzą cię i pomogą ci z większym zaangażowaniem wyruszyć na duchową pielgrzymkę.

Przedmowa Autora

DEON.PL POLECA

Wielu uczonych biblistów twierdzi, że Ewangelie rzeczywiście zostały napisane przez apostołów Mateusza i Jana oraz przez Marka i Łukasza, którzy opierali się na jeszcze starszych tekstach. Wprawdzie dokumenty pisane pojawiły się parę dziesięcioleci po śmierci Jezusa, stawiają sobie one jednak za cel zachowanie w pamięci czynów i nauk Mistrza.

Najwięksi uczeni chrześcijaństwa są zgodni, że styl literacki zastosowany w Ewangeliach pozwolił ich autorom na dużą dowolność w dobieraniu faktów i opowiadaniu historii Jezusa, przywołanych ze wspomnień i przechowywanych przez chrześcijańskie wspólnoty żyjące w pierwszym wieku. Przez następne stulecia my, chrześcijanie, na nowo staraliśmy się zrozumieć Jezusa i Jego przesłanie, odczytać je w perspektywie naszych czasów i zrozumieć znaczenie, jakie ma ono dla każdego z nas. Kościół wierzy, że dzięki działaniu Ducha Bożego wciąż jesteśmy w stanie na nowo odkrywać, jakie przesłanie dla nas niesie życie Jezusa i Jego nauka.

Kiedy moja córka poprosiła mnie, abym wskazał czterech ludzi — żyjących dziś lub w historii, prawdziwych lub fikcyjne postaci — z którymi chciałbym spotkać się i zjeść z nimi obiad, wybrałem Jezusa, Apostoła Pawła, Beniamina Franklina oraz mojego ojca, który zmarł, kiedy byłem jeszcze dzieckiem. Pomyślałem sobie kiedyś, że byłoby rzeczą interesującą wyobrazić sobie moją rozmowę z tymi osobami, stworzyć ją opierając się na tym, co o nich wiem. U podstaw powstania tej książki leży wyobrażenie mojej rozmowy przeprowadzonej z Jezusem.

Model medytacji, ukazany przez Ignacego Loyolę, opiera się na tym, że na nowo tworzymy w wyobraźni sceny przedstawione w Ewangelii, a następnie sami wchodzimy w te sytuacje. Patrzymy i słuchamy. W tym kontekście spotykamy się w duchu z Jezusem, który następnie nas prowadzi. I tak nie tylko dajemy się porwać wyobraźni, lecz wyruszamy na prawdziwą, duchową pielgrzymkę.

Książka ta jest owocem takiej właśnie medytacji. Wydarzenia tu opisane, całkiem prawdopodobne i opierające się na przekazie ewangelicznym, zrodziły się w mojej wyobraźni. Patrząc z perspektywy wiary, mogę powiedzieć, że przybrały one konkretne kształty w atmosferze modlitwy, a zatem — w tym znaczeniu — poprowadził mnie przez nie Duch Jezusa. Osoba i przesłanie Jezusa, w formie przedstawionej w tej książce, są odbiciem tego, co na Jego temat nauczyłem się przez wszystkie lata mojego życia — a jest On ważną osobą, zajmującą kluczowe miejsce w moich wspomnieniach i doświadczeniach życiowych.

Pisząc tę książkę, starałem się na nowo sercem i intuicją odczytać przekaz ewangeliczny. Jak to sugeruje św. Ignacy w swej metodzie medytacji, wsłuchiwałem się w odgłosy szarańczy i świerszczy, a także próbowałem usłyszeć słowa wypowiadane przez ludzi. Starałem się brać udział w rozmowach i dyskusjach. Podejmowałem wysiłek, aby nie pomijać emocji, które towarzyszyły historiom opowiadanym przez Jezusa i Jego nauczaniu. Sam stałem się szewcem i słuchałem tego, co mówił Nauczyciel. Chodziłem razem z uczniami i przysłuchiwałem się ich słowom, patrzyłem na ich reakcje i to, co sami robili.

Mam nadzieję, że i ty staniesz się uczestnikiem tych wydarzeń. Być może opowiedziane przeze mnie historie poprowadzą cię i pomogą ci z większym zaangażowaniem wyruszyć na duchową pielgrzymkę.

Słowo od szewca

Jestem już starym człowiekiem. Ktoś, kto ma tyle lat, co ja, ma prawo do tego, aby zacząć zbierać własne wspomnienia. Patrzę teraz wstecz na całe moje życie i nie mogę się nadziwić, jak wiele otrzymałem od innych. Dziś żyję nadzieją tego, co może się wydarzyć, kiedy raz jeszcze spotkam Nauczyciela.

Historia moja zaczyna się wtedy, kiedy byłem jeszcze chłopcem. Mój ojciec miał na imię Izaak i był szewcem w Kafarnaum, wziętym i dobrze prosperującym rzemieślnikiem, przynajmniej jak na tamte czasy. Był już wtedy wdowcem, bo moja matka zmarła, gdy byłem mały — zbyt mały, żeby ją pamiętać. Ojciec obiecał jej, że mnie wykształci, i zawsze, prawie obsesyjnie, myślał o tej obietnicy. Codziennie rano chodziłem do małej szkoły działającej przy świątyni. Popołudniami oraz wtedy, gdy nie mieliśmy zajęć, ojciec uczył mnie rzemiosła. Oczywiście, nie pracowaliśmy w soboty, szliśmy razem do synagogi, a ojciec czytał mi ze zwojów, które pożyczał od kogo tylko mógł, zwykle od któregoś z uczonych w Piśmie.

Od kiedy pamiętam, zawsze patrzyłem na ojca jak na starego człowieka. Dziś zdaję sobie sprawę, że wtedy był jeszcze całkiem młody. Któregoś dnia, gdy wróciłem ze szkoły, odkryłem, że ojciec zmarł. Zabrała go nagła śmierć, odszedł przy swoim warsztacie. Był wszystkim, co miałem, a jego śmierć wstrząsnęła mną do głębi. Nie miałem jednak czasu na to, aby pogrążać się w rozpaczy. Z pomocą (właściwie pod naciskiem) uczonych w Piśmie, którzy byli przyjaciółmi ojca, przejąłem warsztat szewski. Czego jeszcze nie wiedziałem na temat mojej pracy, tego z konieczności musiałem się szybko nauczyć. Jak się wkrótce przekonałem, ojciec był dobrym nauczycielem.

Jeśli więc mój własny biznes początkowo nieszczególnie rozkwitał, to jednak zapewnił mi środki utrzymania potrzebne do życia oraz kontynuowania nauki. Uwielbiałem święte Pisma — na szczęście, bo raczej nie miałem dostępu do niczego innego, co mógłbym czytać. Często chodziłem do synagogi, aby tam zatopić się w lekturze zwojów, których z oczywistych powodów nie mogłem zabierać do domu. Wiele razy, często zaczynając od nowa, przeczytałem wszystkie dostępne tam teksty, podobnie zresztą było z tym, co wcześniej zdołał zgromadzić ojciec.

Kiedy już było mnie na to stać, zacząłem kupować księgi od kuców, którzy regularnie podróżowali przez Kafarnaum i często przechodzili obok mojego warsztatu. Nabrałem pewnej wprawy w pisaniu, choć na początku szło mi to dość niezgrabnie. Często na koniec dnia, przy świetle lampy oliwnej, zapisywałem sobie własne myśli. Pomagało mi to zrozumieć i uporządkować moje wizje dotyczące życia, Boga, kwestii politycznych i relacji międzyludzkich. I pewnie dlatego, że pomagało mi to zrozumieć własne emocje, nie uzewnętrzniałem ich zbytnio, potrafiłem sobie sam poradzić z faktem, iż tak wcześnie zostałem sierotą.

W dwa lata po śmierci ojca w moje życie wkroczył Nauczyciel.

Powoli zaczęła opanowywać mnie rutyna. Do tego czasu warsztat zaczął już dobrze funkcjonować, a biznes rozwijał się całkiem nieźle. Wielu z moich przyjaciół założyło rodziny. Niektórzy nawet przenieśli się i osiedlili się gdzie indziej. Co jakiś czas, razem z sąsiadami, wybierałem się do Jerozolimy, aby spędzić tam jedno ze świąt. Korzystałem wtedy z gościnności jednego z moich dawnych szkolnych kolegów, który mieszkał w tym mieście. Odkryłem też, że w Jerozolimie mogę zakupić potrzebne mi materiały, zwłaszcza egzotyczne skóry, jakich nigdy nie widziałem w Kafarnaum, chyba że na stopach wysokich urzędników rzymskich.

Po raz pierwszy zobaczyłem Nauczyciela nad Jordanem w czasie mojej drugiej wyprawy do Jerozolimy. Parę tygodni później odkryłem, że przyszedł też do Kafarnaum, gdzie przemawiał do małej grupy ludzi nad brzegiem naszego jeziora. Wykorzystywałem chwile wolnego czasu i zacząłem chodzić nad jezioro — to tylko dziesięć minut drogi od mojego domu — aby go posłuchać. Często wieczorami zapisywałem sobie to, co powiedział albo uczynił tego dnia.

Teraz, gdy piszę te wspomnienia, minęło już ponad czterdzieści lat od tych cudownych dni, kiedy Jezus nauczał nad jeziorem i gdy tak wielu z nas miało okazję, aby go posłuchać. Ożeniłem się niedługo po jego śmierci. Żona urodziła mi pięcioro dzieci, z czego trójka żyje do dziś, lecz ostatnie dziesięć lat znowu spędziłem samotnie. Mam już pierwszą wnuczkę, maleńką Martę, którą ogromnie kocham.

Wciąż prowadzę warsztat, ale teraz pracuję już mniej, za to więcej czytam, wychodzę na długie spacery i odwiedzam miejsca, w których kiedyś Jezus nauczał. Wydaje mi się, że wciąż widzę tłumy i słyszę jego głos. Czasami wyobrażam sobie, że słyszę, jak mnie woła: "Hej, Wygodny Buciku, chodź tu i usiądź przy mnie!". Wtedy wydaje mi się, że ktoś kradnie mi kawałek duszy i czuję wielkie pragnienie, aby być razem z nim.

Przez wszystkie te lata uświadomiłem sobie, jaki to był przywilej móc poznać go i być świadkiem tego wszystkiego, co się wtedy dokonało. Często żałuję, że opuściłem Jerozolimę następnego dnia po jego śmierci. W przeciwnym razie niemal na pewno byłbym w jednej z grup, której on się objawił w następnych tygodniach.

Ale wówczas, wraz z upływem czasu, gdy stało się jasne, że on nie wróci do nas następnego dnia, ani nawet następnego, życie zaczęło się jakoś stabilizować. Ci, którzy za nim chodzili, teraz rzadziej pojawiali się w synagodze, ale też mówiąc szczerze, nie byli tam już mile widziani. My wszyscy, którzy z nim chodziliśmy, zaczęliśmy spotykać się nie w szabat, ale w pierwszy dzień tygodnia. Odkryłem wtedy, że jest nas o wiele więcej niż myślałem, więcej nawet niż widziałem ludzi w tłumie, jaki czasami zbierał się w Galilei. Spotykaliśmy się w różnych miejscach, zależnie od tego, gdzie nas chciano przyjąć. Opowiadaliśmy sobie różne historie o nim. Łamaliśmy też jego chleb i dzieliliśmy między siebie kielich.

Większość tych, którzy chodzili z nim i całkowicie oddali się posłudze, z czasem stała się liderami. Oni mieli najwięcej do powiedzenia o Jezusie i znali najciekawsze fakty, byli też bardziej wiarygodni od innych. Wielu z nich odbyło dalekie podróże, przekonani, że tego właśnie oczekiwał od nich Jezus: aby zanieśli jego przesłanie wszystkim narodom. Do grona uczniów dołączył również gorliwy nowy świadek — Paweł z Tarsu — który głosił naukę w Koryncie, a nawet w Rzymie. Niektórzy z tego najbliższego Jezusowi grona już zmarli albo zostali zabici. Najważniejszy z grona krewnych Jezusa był Jakub — on to, po jego śmierci, uwierzył, że Jezus był posłańcem Boga. Jakub stał się najważniejszym ze świadków Jezusa działających w Judei, choć w rzeczywistości nie słyszał całego jego nauczania i nie był obecny przy wielu cudach.

Zauważyłem, że gdy ci, którzy byli przy Jezusie, zaczęli się starzeć, historie o nim stały się krótsze. Zaczęto pomijać wiele szczegółów, czasami zaś tak zmieniano fakty, że ci, którzy byli obecni przy tych wydarzeniach, pewnie z trudnością by je rozpoznali. Na początku bardzo mnie ten fakt bolał, ale potem doszedłem do wniosku, że sam Jezus nie byłby nieszczęśliwy z tego powodu. Sens jego nauczania pozostał nietknięty. Pewnie zresztą byłby nawet zadowolony, jeśli dzięki tym zabiegom opowiadania stały się łatwiejsze do zapamiętania i zrozumienia. Zresztą, obiecał przecież zesłać Pośrednika, który pozostanie z nami wtedy, gdy on już odejdzie. Myślę, że ewolucja tych opowiadań jest jednym z dowodów na jego obecność wśród nas.

Zatem ta mała grupa, która regularnie spotykała się na brzegu Morza Galilejskiego, by słuchać nauk Mistrza, rozrosła się, aby w końcu wielokrotnie przewyższyć liczbę osób, do których bezpośrednio dotarł głos Jezusa, kiedy jeszcze przebywał wśród nas. Historia jego życia szybko stała się niczym pieśń, hymn. Ile razy spotykamy się, aby ten "hymn" odśpiewać i połamać chleb, zawsze czuję, że jest on obecny wśród nas. Opowiada nam o wiernej miłości Ojca Niebieskiego. Stawia przed nami nowe wyzwania, abyśmy zachowali otwarte serca dla wdów, ubogich, sierot i chorych. Przypomina nam, że jako jego bracia i siostry mamy odziedziczyć królestwo. Wciąż czuję na sobie jego uważny wzrok i słyszę jego głos.

Ja sam miałem to wyjątkowe szczęście, że byłem uczestnikiem wielkiego dramatu, jakim było wkroczenie Boga w historię. To nie w Adamie, Noem, Abrahamie, Mojżeszu czy Dawidzie, lecz w Jezusie Bóg odnowił relację ze swym ludem. A ja przy tym byłem. Chciałbym móc choćby jeden dzień z tych, jakie spędziłem razem z nim nad jeziorem, podarować mojej wnuczce Marcie. Niestety, to niemożliwe... Zatem teraz, wiele lat po tych wydarzeniach, siadam i piszę, chcę, aby kiedyś wzięła do ręki te marne notatki — pamiątkę po dziadku. Chciałbym zapamiętać więcej dialogów, więcej szczegółów, więcej zdarzeń.

Ale cóż, zostawiam to, co mam. Mam nadzieję, że mała Marta pozna Jezusa we wspólnocie jego naśladowców, a swoich rówieśników. Odnajdzie w tej książce obraz Pana, Nauczyciela i Przyjaciela jej dziadka, nazywanego Wygodnym Bucikiem.

Rzeka

1. Chrzest Jezusa

Dzisiaj nad Jordanem zobaczyłem charyzmatycznego człowieka, który — jak mi powiedziano — ma na imię Jezus.

Mieszkam i prowadzę warsztat w mieście Kafarnaum, lecz teraz przez tydzień przebywałem w Jerozolimie, gdzie załatwiałem swoje sprawy i odwiedzałem przyjaciół. Chodząc tu i tam po mieście, miałem okazję usłyszeć wiele opowieści o Janie Chrzcicielu. Znajomi, którzy udali się nad rzekę, aby go zobaczyć, wracali i opowiadali o tym, jak nauczał. Nie szczędził ludziom wyrzutów: "Nikt z was nie prowadzi życia, jakiego oczekiwałby od was Bóg. Teraz nadszedł czas, aby uporządkować swe życie, w przeciwnym razie...".

To "w przeciwnym razie..." nie było do końca jasne, ale wiedzieliśmy, że nie oznacza to nic dobrego: Bóg podniósł już swą rękę.

Tego dnia, gdy religijni przywódcy pojawili się nad Jordanem, Jan był szczególnie porywający. Na nich właśnie skoncentrował swą uwagę i ostro ich zrugał. Nie wiadomo dlaczego, lecz przychodzili oni słuchać Jana o wiele częściej, niż można by się tego po nich spodziewać. Domyślam się, że ci z nich, którzy pojawiali się po raz pierwszy, przychodzili z ciekawości, chcieli wiedzieć, co Jan robi i posłuchać, jak przemawia. Sytuacja polityczna w Palestynie była delikatna. Przywódcy religijni nauczyli się, w jaki sposób chronić niektóre z przywilejów, którymi cieszyliśmy się pod rządami Rzymian. Umowa zobowiązywała ich do tego, aby nigdy ani sami nie wszczynali zamieszek politycznych, ani nie pozwalali tego robić innym. Jeśli zatem coś lub ktoś byłby powodem problemów, sytuację taką należało wnikliwie przebadać. A jeśli nie, to przynajmniej trzeba było bacznie obserwować bieg wydarzeń.

Podejrzewam, że pierwsi z przywódców, którzy pojawili się nad Jordanem, aby posłuchać Jana, chcieli ukryć się gdzieś w tłumie. Na ich nieszczęście, jak mi opowiadano, ludzie wcale nie zebrali się tak licznie, jak to przedstawiano, i tak naprawdę nie było gdzie się schować. Nie byli na tyle zmyślni, aby iść tam w przebraniu. To oczywiste, że nie spodziewali się, iż skupią na sobie uwagę Jana. Prawdopodobnie chcieli podkopać jego autorytet, przeciwstawiając proste przesłanie Jana ich gruntownej znajomości Prawa.

W każdym razie Jan zauważył ich już za pierwszym razem i teraz zawsze, ilekroć któryś z nich się pojawiał, wskazywał na nich palcem. Ku radości wielu, którzy byli tego świadkami, Jan mówił im, że są draniami. W jego słowach bez wątpienia wiele było prawdy, kiedy ludzi tych nazywał hipokrytami, wkładającymi na innych ciężary, których sami nie chcą nawet ruszyć. Niektórzy z nas zdawali sobie sprawę, co ci ludzie myślą na nasz temat, i to obojętne, czy mówili o tym głośno, czy nie. Jan zaś — choć nie rościł sobie prawa do osądzania świętości innych — twierdził, że są oni gorsi od wszystkich grzeszników, ponieważ wydaje się im, że chwycili Pana Boga za nogi i wszystkim dokoła pokazują, jak są sprawiedliwi.

Kiedy nad Jordanem nie pojawił się żaden z przywódców religijnych — zresztą nie może dziwić, że od tego czasu nie pojawiali się zbyt często — Chrzciciel zwracał się do zwykłych ludzi, zarzucając im, że są oszustami, kłamcami, cudzołożnikami i tak dalej, no i straszył ich piekielnym ogniem. Mówił, że przed gniewem Bożym można uciec tylko dzięki radykalnemu nawróceniu, gdy wrócą do Boga i zawrócą ze złych dróg, po których kroczą. Na dowód nawrócenia serca powinni wejść w wody Jordanu, gdzie Jan ich ochrzci, w symboliczny sposób obmywając ich z brudu grzechów.

Poszedłem nad Jordan dwukrotnie, kiedy byłem w Jerozolimie. Za pierwszym razem słuchałem zauroczony i sam zszedłem w dół i dałem się ochrzcić. Wydawało mi się czymś zupełnie niemożliwym, aby nie dać się porwać urokowi chwili i nie zafascynować się entuzjazmem tego człowieka. Po raz drugi byłem nad rzeką dzisiaj — stałem w tłumie i słuchałem.

To właśnie wtedy pojawił się tam Jezus. Jan nie zauważył go, a może i nie rozpoznał, aż do momentu, gdy Jezus zszedł w wody Jordanu, aby przyjąć chrzest. Jan żachnął się. Wyglądał na strapionego i nagle zaniemówił. Była to tak zupełna zmiana nastroju, że wszyscy w tłumie zorientowali się, iż wydarzyło się coś niezwykłego.

Jan powiedział coś Jezusowi, coś w tym rodzaju, że nie byłoby rzeczą właściwą, gdyby on miał go ochrzcić. "To raczej ja powinienem przyjąć chrzest od ciebie" — zapamiętałem takie słowa. Jednak Jezus upierał się, aby Jan mu nie odmawiał. "Natura ludzka wyczekuje zbawienia, a ja przemówię do ludzi nie tylko słowami, ale także czynami" — powiedział. Jan poddał się, kiedy jednak to robił, wydawało się, że się czuje nieswojo. Nie jestem pewien, co wydarzyło się później. Niektórzy stojący bliżej mówili mi, że usłyszeli głos, który dochodził nie wiadomo skąd. Mnie się wydawało, że usłyszałem odgłos jakby uderzenia pioruna, ale jak pamiętam, na niebie nie było ani jednej chmurki. Potem zapanowała cisza. Nie wiem, kiedy Jezus odszedł stamtąd, a ja dopiero potem dowiedziałem się, kim on jest. Po tym, gdy Jan ochrzcił Jezusa, prorok stał w wodzie bez czucia, milczący i roztrzęsiony, ludzie zaś odchodzili, każdy w swoją stronę. Stał tak nawet wtedy, kiedy i ja opuszczałem to miejsce.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Ewangelia spisana przez szewca
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.