Niniejsza książka powstała z doświadczenia, jakie Autor zdobył towarzysząc grupie rodziców, którzy doświadczyli we własnym życiu bólu, jakim jest utrata dziecka. Droga rodziców przypomina drogę krzyżową jednocześnie daje ona pewność tego, że życie nie umiera. Jak również jest gwarancją nowego życia utraconego dziecka, jego i naszego zmartwychwstania. Amedeo Cencini zaznacza, że w każdym wydarzeniu kryje się Boże pragnienie zbawienia. Lektura ta ma w każdym momencie naszego życia, i nawet w tak niezwykle trudnej sytuacji, jaką jest śmierć własnego dziecka pomóc nam przyjąć postawę człowieka wierzącego.
„Wobec bólu, cierpienia, śmierci ogólnie pojętej, lecz jeszcze bardziej wobec śmierci dziecka, ojciec, matka, nie mogą inaczej postąpić jak zbuntować się". Kiedy umiera dziecko, w pełni zrozumiałą reakcją jest, że ten, kto dał mu życie, przeciwstawi się jego śmierci. Czy to będzie śmierć wczesna i niespodziana, czy też nawet zapowiedziana długim czasem choroby i wciąż mniejszymi szansami na wyzdrowienie, śmierć jest zawsze wydarzeniem wstrząsającym. Nie da się łatwo pogodzić z myślą, że zabraknie własnego dziecka. Istnieje naturalna i instynktowna siła, która objawia z całą swą mocą, by uniemożliwić natychmiastowe pogodzenie się. To siła podsycana przez instynkt rodzicielski, instynkt życiowy, typowy dla kogoś, kto przekazał życie innemu i nie może znieść myśli, że mogłoby ono zostać przerwane, zwłaszcza gdy już otwierało się na przyszłość pełną nadziei. I do tego przerwane na zawsze, przynajmniej w ziemskiej ekonomii.
To przerwanie jest jak najboleśniejsze cięcie na żywym ciele, na własnym ciele, jakby amputacja czy okaleczenie, które unicestwia coś, co jest złożone w sercu każdego żyjącego człowieka jako instynkt życiowy. Nigdy jednak nie jest on tak silny i czuły jak wtedy, gdy dramatyczny przełom w życiu dokonuje się z powodu istoty, która posiada swoje niepowtarzalne oblicze a jednocześnie wygląda tak rodzinnie, w której można się przejrzeć jak w lustrze, która ma już swoją historię bogatą w obietnice - czyli z powodu dziecka, z powodu „mojego dziecka". Wówczas, nieważne jakie byłyby okoliczności śmierci (przemoc, kataklizm, wypadek, choroba uleczalna czy nieuleczalna, narkotyki, samobójstwo, błąd lekarzy...), ona sama ukazuje się jako przemoc niesprawiedliwa i nie do zaakceptowania, jako coś, co jest przeciw naturze i przeciw czemu trzeba zbuntować się ze wszystkich sił.
Nie dziwi nikogo to poczucie buntu. Myślę, że dla wszystkich rodziców, którzy utracili dziecko, uczucie to nie jest obce. Być może ktoś zaraz zaprzeczył temu uczuciu albo przeląkł się go i natychmiast starał się je stłumić; ktoś inny stopniowo uczył się nad nim panować. Ale jest także ktoś, kto pozostał pod jego wpływem i nadal żyje w stanie wewnętrznego buntu, który może objawiać się z różną siłą. W rezultacie, niestety, proces przepracowania żałoby zostaje zablokowany. Trzeba uznać to uczucie buntu. Udawanie, że bunt nie istnieje, nie ma sensu i nie przyniesie nic dobrego. W istocie bunt ten jest owocem, a może nawet obliczem miłości, gdyż - choć brzmi to paradoksalnie - bunt jest zbudowany z energii afektywnej i nie pojawiłby się, gdyby nie ten silny związek emocjonalny z osobą, której już nie ma.
Jak podkreśla Bassanetti (psychoterapeutka i założycielka Stowarzyszenia Figli in Cielo), bunt rodzica wobec utraty dziecka jest, z punktu widzenia psychologii, pewnym „naturalnym instynktem, zdrowym, podświadomym mechanizmem obronnym, który staje się coraz bardziej świadomym i wyrażanym w formie myśli i pytań, które często pozostają bez odpowiedzi, lecz które stanowią najwcześniejsze, słabe i niepewne kroki wewnętrznego poszukiwania, które pozwoli »wejść w siebie« z nowym spojrzeniem, aby przejść od patrzenia po ludzku do patrzenia oczyma Boga".
A zatem ważne staje się określenie celów buntu, rozmówcy albo przedmiotu, i zrozumienie „przeciw komu" dokładnie skierowany jest ten bunt.
Przede wszystkim bunt skierowany jest przeciw samemu sobie, choć może to wydawać się dziwne. Rodzic, który utracił dziecko, oskarża siebie samego... że nie zrobił wszystkiego, co było możliwe, aby zabezpieczyć życie tego, kogo zrodził, że nie był zdolny do obrony daru życia. W pewien sposób oskarża nawet samego siebie, że jeszcze pozostaje przy życiu, podczas gdy jego dziecko już nie żyje. Ostatecznie oskarża się, że nie potrafił dobrze sprostać zadaniu bycia rodzicem, dobrym ojcem czy dobrą matką. A zatem w głębi czyni się w jakiś sposób odpowiedzialnym za to, co się stało. Nie może sobie wybaczyć, że utracił swoje dziecko.
Nieuniknione, prawie fizjologiczne poczucie winy pojawia się w sumieniu rodzica, który opłakuje swe dziecko. Dzieje się tak nawet wówczas, gdy nie ma ku temu żadnych wiarogodnych przesłanek. Poczucie zaś winy, to coś, co nie daje spokoju, jak oścień w sercu albo jak natężające się uczucie bólu. Jeśli śmierć nastąpiła wskutek wypadku drogowego, to ze strony ojca pojawia się „trudność, prawie wyrzut sumienia", gdy przypomina sobie „o owym przeklętym dniu, w którym zdecydował o zamianie Fiata 126 na Fiata Pandę", który stał się narzędziem wypadku. Jeśli syn zaginął w czasie górskiej wspinaczki, ojciec nie może przestać myśleć z niepokojem, że to właśnie on zaszczepił synowi miłość do gór: „Wracając myślą do tego, czym zajmowaliśmy się w czasie wakacji, dopada mnie strapienie, że od dzieciństwa zachęcałem cię do trudnych, ryzykownych wypraw w góry. Czyż ta ostatnia wyprawa nie jest ostatnim, »heroicznym« stopniem rozwoju tych zachęt? ".
Albo matka, która nie znajduje pokoju z tego powodu, że nie dostrzegła w spojrzeniu syna, który pozdrawiał ją, wychodząc z domu, tej zapowiedzi albo ostatniego ostrzeżenia, prawie wiadomości o samobójczym geście, którym odebrał sobie życie chwilę potem: „Nasze oczy spotkały się bez słów. Poczułam w owej chwili całą intensywność tego spojrzenia... Teraz żyję ze wspomnieniem tego momentu pełnego udręczenia. Któryż to już raz wyrzucam sobie, że nie odezwałam się, że nie wsłuchałam się mocniej w ten szept, który usłyszałam w głębi serca i że nie zatrzymałam go. Kto wie, czy...". Do tego stopnia, że pewna matka, która utraciła syna przez samobójstwo, czuje się tak osaczona przez poczucie winy (z powodu „podejrzenia, że nie uczyniła dość, że nie była w stanie pomóc mu w sposób właściwy"), że wyznaje: „Czułam, że jestem pod ziemią, pogrzebana razem z nim".
Również mama Kamilli, zaraz po śmierci córki, poznaje dręczący niepokój poczucia winy: „W tamtym czasie poczucie winy spadało na moją przeszłość jak cyklon, wydawało mi się, że popełniłam błędy we wszystkim, wszędzie widziałam zniszczenia, ruiny, kataklizmy, i przyczyną tego wszystkiego byłam ja". I dalej: „Jeśli zrobiłabym, jeśli nie zrobiłabym, jeśli powiedziałabym, jeśli nie powiedziałabym, jeśli poszłabym, jeśli nie poszłabym, jeśli posłuchałabym, jeśli nie posłuchałabym...". Faktycznie „Kamilli już nie było i ja umarłam razem z nią".
Konieczne jest wydobycie na jaw, na poziom świadomości, korzenia tego poczucia winy, którego należy szukać w naturalnym wymiarze własnego rodzicielstwa, a nie w jakiejś rzeczywistej sytuacji (najczęściej nie mającej miejsca), za którą ponosi się odpowiedzialność. Trzeba zrozumieć, że to poczucie winy jest związane, jeśli można tak rzec, „z winą" bycia rodzicami, a zatem jest nieracjonalne a jednocześnie niemożliwe do uniknięcia. Trzeba je przezwyciężyć odkrywając nowy wymiar, wymiar najbardziej prawdziwy własnego rodzicielstwa ponad wszelką winą, jak zobaczymy to w dalszej części naszych rozważań.
Zdarza się też, że występuje swoista odmiana poczucia winy związanego ze śmiercią dziecka - są to wyrzuty z powodu tego, co można było zrobić dla niego ogólnie, lecz się nie zrobiło. „Z powodu tych wszystkich niewykorzystanych okazji do wspólnego z nim spaceru; z powodu przedłożenia pracy nad bycie z nim; z powodu nie napisanych do niego listów; z tego powodu, iż niepotrzebnie denerwowałem się na niego; za te wszystkie sytuacje, gdy nie dostrzegałem go, a powinienem był; za te chwile, gdy był smutny i widziałem to, ale zrobiłem mało albo nic, aby go pocieszyć... Cóż teraz zrobię z tym koszem wyrzutów i żalów? Co zrobię z wyrzutem z powodu nieostrzegania go znacznie częściej o niebezpieczeństwie wspinaczek?".
Ale ten sam ojciec Erica daje też odpowiedź, która pozwala wyjść z tego błędnego koła samooskarżeń: „Zaakceptuję te wyrzuty, jako część mojego życia..., ale na nich nie zatrzymam na zawsze mojej myśli. Pozwolę, aby moje wspomnienia pobudziły mnie raczej do lepszego postępowania z osobami, które dalej żyją. I pozwolę tym wspomnieniom umocnić wizję i nadzieję związaną z przyszłym Wielkim Dniem, kiedy wszyscy będziemy mogli rzucić się sobie w ramiona i powiedzieć: »Przykro mi«. Bóg miłości da nam z pewnością taką chwilę. Potrzebuje tego sama miłość!".
Inne negatywne uczucie, bardziej albo mniej usprawiedliwione, które niekiedy zamieszkuje w sercu i umyśle rodzica w takich wypadkach, dotyczy innych osób. Tych, które w jakiś sposób uznaje się za odpowiedzialne albo współodpowiedzialne za śmierć dziecka. Może taką osobą być ktoś lekkomyślny, kto spowodował śmiertelny wypadek, albo lekarz, który winien jest niedopełnienia obowiązków lekarskich, który popełnił błąd lub nie umiał pozytywnie rozwiązać pewnych sytuacji. Może być to ktoś, kto swoim złym czynem, albo zaniedbaniem, niewypełnieniem obowiązku przyczynił się do tragicznego wydarzenia. Może to być też środowisko lub pewna mentalność, albo zwyczaje panujące w społeczeństwie, z których wypływają niebezpieczne style życia.
Jeszcze raz przywołam wypowiedź pana Doni, który z ostrością ujawnia to, gdy mówi o „sprzeciwieniu się temu modelowi konsumpcjonistycznemu i sobie samemu z tamtych czasów, gdy ów model miał" na niego wpływ. Matka zrozpaczona śmiercią syna w wyniku ciężkiej choroby przyznaje także: „Przeżywałam bunt przeciw wszystkiemu i przeciw wszystkim, ponieważ nikomu nie udało się uratować mojego syna".
Andreana mówi, że odczuwała nawet „pragnienie pomszczenia Camilli". Było to jak jakieś niepowstrzymane uczucie wobec każdego, kto nie tylko nie pomógł jej profesjonalnie, lecz także wyrządził jej zło, przyczyniając się do pogorszenia, już i tak krytycznego jej stanu psychicznego.
Pełne bólu jest opowiadanie ojca o małym synku, dziewięciolatku, który jadąc na rowerze został potrącony przez samochód. Potem nie tylko pozostawiony martwy przez kierowcę samochodu, ale także okradziony z ubrania i złotego łańcuszka oraz bransoletki, z nowego roweru i... brutalnie pozbawiony swej godności. „Śmierć własnego dziecka jest straszna zawsze, obojętnie jak się dokona, ale ta, jaka spotkała mego synka, dla mnie, ojca, jest nie do przyjęcia. Lecz jeszcze straszniejsza niż sama ta śmierć, jest dla mnie myśl, że w takiej chwili, najwyższej, najświętszej, to biedne stworzenie pozbawione życia, bezbronne, nawet nie poruszyło serca tego, który stał się przyczyną tej tragedii, czy też który tamtędy przejeżdżał przypadkiem. Minęło wiele czasu zanim roztopiła się ta ciężka bryła, która zaległa w mym sercu...". Bryła, która nie mogła się rozpaść w sposób naturalny, i wielki bunt przeciw temu, kto okazał się tak bez serca.
Jak nie odczuwać buntu wobec kogoś, kto stopniowo wprowadzał dziecko na drogę narkotyków, na której już nie można się zatrzymać, niszcząc wszystkie podjęte przez rodziców wysiłki odzyskania dziecka dla życia, aż w końcu doprowadzając je do śmierci?
Ojciec chłopaka, który umarł w wyniku przedawkowania narkotyków, opowiada jak został wezwany do szpitala około pierwszej w nocy, owej „strasznej nocy", i zastał tam syna „pomiędzy tymi dwoma przestępcami", świadkami jego ostatniej, zakończonej tragicznie przygody. Byli to ci, którzy kolejny raz namówili go i ułatwili wejście w niewolę narkotyków, choć miał już za sobą długi czas abstynencji i próbę powrotu do normalnego życia. „Przez chwilę czułem jak rodzi się we mnie okrutna nienawiść, morderczy instynkt.. ,". Niech nikogo nie dziwi ten bunt, nawet jeśli osiąga taki rozmiar!
Tak samo nie należy się dziwić, że ten bunt dochodzi aż przed oblicze Najwyższego, a jest skierowany właśnie przeciw Niemu.
„Pamiętam, gdy 15 sierpnia, w alpejskim centrum pomocy w Borgosesia, przepadła nadzieja na odnalezienie Dodo żywego. Cała moja dusza krzyczała wtedy w wielkim buncie i rozpaczy. Zderzenie... Płakałem, załamany, tak długo aż zobaczyłem go w Macugnana i wpatrywałem się w jego twarz i głaskałem jego włosy. Tam znowu krzyczałem, jakbym chciał przemocą dosięgnąć Pana, który nie wysłuchał mojej modlitwy o zachowanie go przy życiu". Tak opowiada ojciec tragicznie zmarłego chłopaka.
Takie same negatywne odczucia i stan wewnętrzny okazał ojciec Erica. On porównuje się do Hioba w swoim „oporze" wobec Boga, ale uściśla: „Ja nie jestem wściekły na Boga, ale zawiedziony i zraniony. Moja rana jest pytaniem bez odpowiedzi. (...) Nie wiem, dlaczego Bóg nie przeszkodził śmierci Erica".
Innym przykładem jest matka, która na wieść o śmierci syna odczuwa ból tak wielki, że sama pragnie umrzeć w tej chwili. „Zbuntowałam się przeciw Panu, poczułam się zdradzona przez Niego... Żyłam przez trzy lata w ciemności i śmiertelnej desperacji, odrzucałam życie i nie chciałam żyć".
Również to, obojętnie jak się to nazwie, jest buntem, który należy uznać jako taki i jako związany z miłością i zakładający w jakiś sposób wiarę. Może on stać się oczyszczającym i umacniającym zarówno miłość, jak i wiarę.
Bunt ten jest wyrazem własnego bycia stworzeniem i dopuszczeniem, że istnieje pewna tajemnica życia, coś, co się nam wymyka, jednocześnie wskazując na wolność tego, kto czuje się dzieckiem i może zwrócić się do Boga Ojca, aby powiedzieć Mu o całej swej rozpaczy i bólu. Bez „owijania w bawełnę", bez udawania, bez lęku, że zostanie się odepchniętym albo nieprzyjętym przez Niego. Nawet z odwagą żądania, aby zdał sprawę z tego, co zrobił albo z tego, na co On, dobry Ojciec, pozwolił lub nie pozwolił. Z odwagą pytania Go: „Dlaczego?... Dlaczego właśnie mi to się przydarza, mnie, który w Ciebie wierzy. .. Dlaczego właśnie mojemu dziecku?".
Również Jezus, Syn (!), poznał te chwile; również On, w apogeum swego cierpienia, postawił Ojcu to najtrudniejsze pytanie: „Dlaczego?". Nie przeszkodziło ono jednak w tej relacji Syna z Ojcem. Co więcej, wydając krzyk: „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił!", wszedł w kontekst modlitewny wykorzystując słowa Psalmu 22. To pozwala nam zrozumieć sens najprawdziwszego związku z Bogiem, jedynego związku, który może objawić nam prawdę. Czyż modlitwa nie jest właśnie stanięciem przed prawdą o Bogu, stojąc jednocześnie wobec prawdy o sobie? Wtedy w modlitwie mogą pojawić się resentymenty, gniew, wymówki, utrata odwagi, wątpliwość, pytania... w stosunku do Odwiecznego. Ponieważ to wszystko jest częścią ludzkiego życia i modlitwa jest wyrazem tego, co naturalne, co najbardziej naturalne w naszym ludzkim życiu, co najpełniejsze i co najprawdziwsze. Tylko ze swym Stworzycielem stworzenie może odważyć się na odsłonięcie całego swego człowieczeństwa, aż po najbardziej problematyczne i ciemne aspekty.
Po swoje przeżycia najgłębiej utajone i nie odwiedzane pamięcią, bez lęku, że obrazi Boga swoimi napływami żalu, albo że zostanie przez Niego odrzucone; nawet wtedy, kiedy wydaje się, że to stworzenie odrzuca i powątpiewa w miłość Stworzyciela.
Amedeo Cencini, Po śmierci dziecka, Wydawnictwo Bernardinum 2009
Skomentuj artykuł