Polskie tradycje rodzinne

Polskie tradycje rodzinne Wydawnictwo Św.Wojciech
Ewa Ferenc / Wydawnictwo Św.Wojciech

Fascynujący przewodnik po dawnych i współczesnych tradycjach i zwyczajach rodzinnych, wprowadzających ład, harmonię i radość w życie rodzinne i społeczne.
Piękna szata graficzna i staranne przygotowanie edytorskie czynią z tej książki doskonały prezent dla każdego, komu rodzinne świętowanie jest bliskie.

Fragment książki:

Do kościoła nieśli dziecko rodzice chrzestni, towarzyszyli im inni krewni. Matka dziecka pozostawała w domu. Do czasu oczyszczenia nie wolno jej było wejść do świątyni, tak jak w czasach, gdy żyła Matka Boska. O obrzędzie oczyszczenia będzie mowa niżej.

DEON.PL POLECA

Z Chrztem Świętym łączyło się pierwsze wyjście dziecka z domu. Dom był bezpiecznym schronieniem, które teraz trzeba było opuścić na parę godzin. Do niedawna w świadomości Polaków funkcjonowało sporo przesądów o mamunach i innych złych duchach czyhających na nieochrzczoną duszyczkę. Zdarzało się więc, że dla zmylenia złych sił dziecko przygotowane do chrztu szybko przenoszono przez okno. A jeśli przechodzono zwykłą drogą, przez próg, broniono złu dostępu wypowiadając dziesiątki dobrych życzeń.

Dziewczynkę niósł do kościoła ojciec chrzestny, chłopca – matka chrzestna. Podczas tej drogi i obrzędu w świątyni bacznie obserwowano zachowanie się dzieciątka. Jeżeli płakało i krzyczało, uważano, że będzie długo żyło. Jeśli było spokojne, senne, stawiano trwożliwie ciche pytania o jego przyszłość.

Do kościoła wchodzono wejściem bocznym, gdyż noworodek był jeszcze poganinem.

Kumowie bardzo pilnowali, by gromnica nie zgasła. Byłby to bowiem zły znak co do życia dziecka; dawniej dzieci często umierały. Starano się także, by wosk ze świecy nie kapał, bo to mogłoby zapowiadać chorowitość i płaczliwość niemowlęcia. Na pytania zadawane przez kapłana w czasie liturgii: „Jakie imię wybra liściedla swojego dziecka?”, „O co prosicie?”, starano się odpowiadać wyraźnie, dobitnie, ponieważ przesądy głosiły, że mało wyraziste odpowiedzi mogą spowodować u dziecka wadę wymowy.

Po zakończonej liturgii rodzice chrzestni wraz z dziecięciem opuszczali kościół i udawali się w drogę powrotną do domu chrześniaka, gdzie już szykowano uroczyste przyjęcie.

Dawniej było mniej parafii i kościołów parafialnych, w których udzielano sakramentów. Droga do świątyń była często dłuższa niż obecnie. Dlatego, jak pisze Dorota Symonides: „po chrzcie zwyczajowo zatrzymywano się w karczmie na mały wypoczynek lub, jeśli chrzest odbywał się w zimie, na rozgrzewkę. Rozgrzewka trwała czasem dłużej niż zamierzono i kumowie wracali wozem dość podchmieleni. Zadziwiająco wiele jest przekazów o tym, jak to zgubiono w drodze powrotnej noworodka. […] Na szczęście zawsze w sam czas orientowano się, że zgubiono dziecko i podejmowano poszukiwania, które kończyły się z reguły sukcesem”.

Po wypełnieniu misji i powrocie z kościoła, chrzestni oddawali dziecko rodzicom. „Wzięliśmy poganina, oddajemy chrześcijanina” – wygłaszali tradycyjną formułę. W Pszczynie na Śląsku powiadano:

„Zamiast poganina

Niesiemy wam chrześcijanina.

Baczcie na jego duszę i ciało,

Aby mu szczęście sprzyjało”.

Dorota Symonides podaje, że w niektórych okolicach Śląska, po powrocie z kościoła kładziono dziecko pod stół, mówiąc: „Kto sieje, ten zbiera”. Podnosił je stamtąd ojciec i całował w czoło, w ten sposób potwierdzając swoje ojcostwo. Koszulkę i czapeczkę dziecka, w które ubrane było do chrztu, zaraz wywieszano w oknie chaty. Miało to oznajmiać wszystkim, że ów dom jest wolny od demonów, od złych sił. Miało też zapewnić dziecku szczęście.

Niemowlę kładziono na łóżku, wśród paradnych poduch albo w kolebce zwieszonej na wstęgach od pułapu. Ledwo je tam ułożono, zmieniwszy pieluszkę, gdy babka lub matka kładła mu pod plecki wróżebne przedmioty: książkę, jeśli chciano, by było wykształcone, różaniec – jeśli w zamysłach rodziny widziano je jako osobę duchowną, złotą obrączkę – jeśli pragnieniem dorosłych było udane, szczęśliwe małżeństwo i nowe pokolenie rodu.

Z okazji narodzin i chrztu ofiarowywano rodzicom, a zwłaszcza matce, dary. Działo się tak przez cały okres od narodzin potomka do paru tygodni po chrzcinach. Dary te łączyły się z faktem sukcesu powołania na świat nowego życia.

Na Śląsku kuma przynosiła – zgodnie z tradycją – specjalnie na tę okoliczność upieczone ciasto. Często ofiarowywano pieniądze. Rodzice przy wyborze chrzestnych kierowali się ich zamożnością, właśnie ze względu na sowite dary. Zdzisław Morawski, potomek przedwojennej arystokracji, pisze we wspomnieniach: „Zapraszanie nas na chrzestnych rodziców nie było wcale przejawem przywiązania do dworu. […] Chodziło po prostu o opiekę finansową nad chrześniakiem i o suty prezent w kopercie, wsuwany w czasie chrzcin pod poduszeczkę dziecka”. Pieniądze są do dzisiaj najbardziej uniwersalnym, najpowszechniej udzielanym darem. Anna z Działyńskich Potocka około 1870 r. zapisała: „księżna Odescalchi jako matka chrzestna dała mi 400 franków, prosząc, bym sama podarunek chrzestny Piotrusiowi kupiła”. Pieniądze te uratowały byt rodziny. Takie historie zdarzają się nadal w niejednej rodzinie, ale zwyczaj nakazuje zachować je aż do dorosłości dziecka, jako zalążek jego majątku.

W dawnej Polsce szlacheccy kumowie darowali swoim synom chrzestnym – jeśli oni też byli szlachcicami – szable. Taki dar miał stanowić dla młodego człowieka wezwanie do kontynuowania wymogów stanu. Daniel Naborowski (1573-1640) w wierszu Kur na krzcinach oddany małemu wielkiej nadzieje Radziwiłłowi pisze:

„…drudzy oddadzą upominki swoje:

Szable, łuki, puklerze, kolczugi i zbroje,

Orły, sępy, sokoły, tygrysy i konie –

Ty natenczas ode mnie weź kuru w pokłonie”.

Mały Radziwiłł otrzymał wspaniałe dary służące jego rycerskiej przyszłości. Od poety zaś dostał zabawkę – kogutka. I piękny dar ducha – ten wiersz.

Często tak jak dzisiaj ofiarowywano złote krzyżyki i medaliki na łańcuszkach. Syn Matyldy Krzesińskiej otrzymał w 1902 r. „przepiękny krzyżyk z ciemnozielonego kamienia uralskiego na platynowym łańcuszku”. Oryginalny dar ofiarował August Cieszkowski synowi wieszcza Zygmunta Krasińskiego. Był to niebieski burnus, czyli turecki płaszcz. Zygmunt Krasiński zareagował na ten prezent listem: „za ten błękit utulijny podziękuje Ci Eliza. Mój Auguście, nadużywasz swego ojcostwa chrzestnego, by wyrzucać za okno pieniądze. Lepiej byś schował je, by kiedyś udzielić z nich jałmużnę Twemu dusznemu synkowi, gdy ojciec jego wszystko straci i gdzie zgnije w kajdanach moskiewskich, wtedy kawał chleba w Champtercier zda się więcej dziecku Twemu niż owe pyszne burnusy dziś. Za burnusy łaję, za kawał chleba podziękuję Ci mój daleki duch!”.

Zasiadano do stołu. Rozpoczynała się uczta. Na Śląsku zwano ją radośnikiem. Rosół, barszcz, żur, polewka piwna… Kasze suto maszczone skwarkami, olejem lnianym, pieczone kurczęta, kaczki, gęsina, kiełbasy. Do powszechnych zwyczajów tego dnia, podobnie jak innych świątecznych, należało – niestety – pijaństwo, bo „Dziecko nieopite – chorowite”. Ks. Norbert Bonczyk (którego twórczość przytacza Dorota Symonides) żyjący w XIX w., gdy pijaństwo kultywowano z zapałem, napisał w wierszu Stary kościół miechowski (1879 r.) z gorzką ironią:

„Nuż się człowiek narodził!

Już od karczmy do karczmy jego ojciec chodził.

Kosztować, gdzie gorzałka była najsmaczniejsza,

Gdy nam była do uciech wszech najpotrzebniejsza.

Wszak bez wódki nie było gościny.

Nawet dziecku dawano zamiast piersi matki

Kilka kropel gorzałki. Mówiły sąsiadki,

Że takiemu gorzałka już nie będzie szkodzić.

Mógłbym was tu bez liku z przykładów dowodzić

Jako się z wódką nasi przodkowie rodzili,

Z wódką żyli i z wódką ze świata schodzili”.

Ale nie zawsze, nie we wszystkich rodzinach było tak jak podaje zatroskany o ludzkie dobro ks. Bonczyk. Anna z Działyńskich Potocka opisała chrzciny swojego synka Jasia, które odbyły się ok. 1870 r. Było to wspaniałe, kulturalne przyjęcie, spotkanie rodzinno-towarzyskie przy wspólnym stole, a raczej stołach, gdyż gości zgromadziło się tylu, iż „uczta była w szpalerach”. Trwała do późnej nocy „muzyka grała i weselili się ludzie”. Może wznoszono wówczas do nowo narodzonego taki toast, zapisany w Księdze toastów:

„Czegoż życzyć tej niebodze?

Niech na życia swego drodze

Ku pomyślnym dniom przyszłości

Idzie w szczęściu i radości”.

Przybycie na świat nowej istoty ludzkiej i jej chrzest święty są wielkimi wydarzeniami. Dawni Polacy, pragnąc z tej okazji dać wyraz swojej radości, opiewali je w poezji zwanej rodzinną. Zapisywano je w kronikach rodowych.

„Rośnij, synku najmilszy, Bóg niech będzie z tobą,

Abyś był domu twego pamiętną ozdobą”.

Wiersze takie tworzyli najczęściej ojcowie chrzestni, starsi bracia, wujowie i dalsi krewni, z reguły mężczyźni. Nie było we zwyczaju, by pisał ojciec niemowlęcia. W literaturze staropolskiej zachowały się obszerne traktaty genealogiczne, prezentujące historię kilku pokoleń wstecz, triumfalnie zakończoną narodzinami właśnie chrzczonego chłopca.

Obecnie chrzest jest obchodzony uroczyście, choć niekoniecznie głębiej, niż dawniej. Odbywa się z reguły w niedzielę podczas mszy świętej albo po niej. Biorą w nim udział rodzice, rodzice chrzestni, bliska i dalsza rodzina. Dzieciątko w śnieżnobiałych szatkach z falbankami, koronkami, dziewczynki z różowymi akcentami stroju, chłopcy – z niebieskimi. Do tego przybranie kapki w wózku mirtem, który symbolizuje niewinność, asparagusem albo inną zieloną gałązką. To piękny zwyczaj, bo zieleń oznacza życie, siłę wzrostu w świetle słońca. Korowód samochodów zatrzymuje się przed kościołem. Rodzice wnoszą dziecko do świątyni, jeśli mieszkają blisko, przywożą małego poganina w jego dziecięcym wózku. Podczas mszy świętej rodzice, chrzestni, często także dziadkowie i wiele innych osób, przystępują do Komunii Świętej. Ktoś z rodziny albo wynajęty fotograf robi zdjęcia na pamiątkę dla przyszłych pokoleń.

Współczesne dzieci, tak jak ich rodzice i dziadkowie, są obdarowywane pieniędzmi, ubrankami, krzyżykami, medalikami ze złota, ryngrafami z wizerunkiem Matki Boskiej. Dziewczynki dostają czasem złotą biżuterię.

Potem wszyscy udają się do domu, gdzie już nakryto do stołu. Uczta to najczęściej uroczysty obiad. Jest rosół z makaronem. Na drugie danie gospodyni – matka dziecka, babka albo teściowa podają półmiski z gorącymi kartoflami, kotlety schabowe, udka kurcząt smażone na maśle, korniszony, gotowaną i zasmażoną kapustę. Następnie, gdy goście zjedzą obiad, a biesiada trwa, na stole lądują salaterki z sałatką jarzynową z majonezem, rybą po grecku, czyli w sosie z warzyw i pomidorów, talerze wędlin, zimnych mięs, grzybków marynowanych, surówek pomidorowych, mizerii z ogórków w śmietanie i wielu innych dobrych potraw. Coraz częściej podawane są dania bardziej wykwintne niż te tradycyjne, np. zupy – kremy, szlachetne ryby, delikatne mięsa, egzotyczne desery i drogie trunki, którymi wznosi się toasty.

Weselisko trwa do białego rana. Huczne magnackie uczty weselne trwały kilka dni. „A trwał ten solenny bankiet od piątku do drugiego piątku i szczęśliwie bez wszelkiej zwady był zakończony” – zapisał Stanisław Czernecki o weselu Krystyny Lubomirskiej z Felicjanem Potockim. Jednakże współczesny Czerneckiemu szlachcic Jan Antoni Chrapowicki uważał za naturalne, że na weselne pląsy wystarczy kilka godzin: „Zabawiliśmy niemal do północy na tym weselu” – wspominał 11 stycznia 1665 r. Dwa lata później, w czerwcu 1667 r., stwierdził po kolejnym weselu, z którego goście „już po godzinie czwartej rano rozeszli się w łożnice”, iż „barzo to niewcześnie było”, czyli bardzo późno. Szybko zakończyło się wesele, w którym uczestniczył Kajetan Kraszewski w 1871 r.: „Około piątej po południu już wróciliśmy z cerkwi. Jadła było w bród, napitku niewiele i nietęgi; odbyło się wszystko pięknie i składnie, a tak dalece prywatnie, że około 12 już byliśmy wszyscy w łóżkach, jakby nigdy nic”.

Niezależnie od tego, kiedy kończyło się przyjęcie weselne, do zwyczaju należało obdarowywanie gości na drogę ciastem, wędlinami i innymi smakołykami z weselnego stołu. Przezorne gospodynie zawczasu przygotowywały dużo więcej jedzenia niż potrzeba go było na ucztę. Wszystkich opuszczających weselne progi trzeba obdzielić kawałkami korowaja, tortu albo innych ciast, czyli gościńcem weselnym, zwanym też wysłużką.

Następnego dnia, kto z gości jeszcze mógł i miał ochotę, bawił się na poprawinach, już mniej hucznie, bo bez orkiestry, ale przy pełnym stole, w wesołym towarzystwie rodziny i wczoraj poznanych znajomych.

Państwo młodzi nie zawsze w poprawinach uczestniczyli, ponieważ udawali się w podróż poślubną. Stefan Holewiński w 1937 r. wspominał państwa młodych, którzy „dnia ślubnego pojechali na kilkudniowy pobyt do Krakowa”. W podróż poślubną dawniej wyjeżdżali tylko zamożni małżonkowie, którzy nie musieli codziennie stawiać się do pracy, obrządzać gospodarstwa, no i stać ich było na spore wydatki podróżowania w dobrych warunkach, to znaczy tworzących piękne wspomnienia. Miesiąc miodowy, te pierwsze tygodnie wspólnego życia, powinny być szlachetne, złote i słodkie jak miód. Dopiero w tym czasie małżonkowie skojarzeni przez rodziny, mogli bliżej się poznać. Nie szczędzono gotówki na wspaniałą oprawę tego wyjazdu: koleje pierwszej klasy, pojazdy, taksówki, porządne hotele w Rzymie, Wenecji, Paryżu, Krakowie, Zakopanem, Sopocie… Mąż obsypywał żonę prezentami. Płacił za stroje, biżuterię, kwiaty. Chodzili do teatru, na koncerty, spacerowali. Obydwoje mieli czas tylko dla siebie.

Ubożsi nowożeńcy, a takich było zdecydowanie więcej, nigdzie nie wyjeżdżali. Przypatrywali się sobie i poznawali nawzajem na miejscu. Przysłowie ludowe, zapisane w 1896 r., głosi: „Jakie trzy dni przebędziecie, takie będzie całe życie”. Oczywiście odnosiło się ono także do tych nowożeńców, którzy udali się w daleką wspólną podróż, a może zwłaszcza do nich, ponieważ niecodzienne sytuacje odsłaniają prawdziwy charakter osoby.

Obecnie zwyczaj podróży poślubnej jest dość powszechny. Państwo młodzi biorą urlopy z pracy i wyjeżdżają na Majorkę, na Teneryfę, do Egiptu, gdzieś nad ciepłe morza, by wylegiwać się na złotej plaży i kąpać w lazurowych wodach. Zwiedzanie zabytków i teatr mniej są pożądane. Wykupienie podróży i pobytu na tydzień, dwa nie stanowi problemu, nawet dla niezamożnych par. Bardzo popularne są wyjazdy do rozmaitych uroczych miejsc w Polsce: w Bieszczady, na Mazury, w Sudety. Wciąż modne są Tatry.

Ostatnim etapem ceremonii związanych ze zmianą stanu cywilnego są przenosiny młodej mężatki do domu męża, zwane także odwiezinami, przewiezinami, przekludzinami.

Przenosiny na wsi odbywały się najczęściej następnego dnia po ślubie. Dziewczyna jeszcze raz żegnała rodziców, rodzeństwo, dom cały. Mąż zajeżdżał wozem przed wejście. Pakowano posag, tę piękną skrzynię starannie malowaną i pełną bielizny, ubiorów i innych cennych rzeczy. Na wozie układano garnki, dzieżę, maselnicę, magiel, pierzyny i poduchy, a także symboliczne przedmioty, które wyrażały związek dziewczyny z jej rodzinnym domem, jak stół, krzesło, łóżko, chleb i sól. Do wozu uwiązywano krowy, owce, kozy. Strzelał bat. Pojazd ruszał. Cała wieś wylegała na drogę, by popatrzeć. Za odjeżdżającą rozlegały się okrzyki „Z Bogiem!”. Bardzo potrzeba jej było Bożego wsparcia w tych chwilach głębokiej przemiany życia, bo, jak pisze Anna Zadrożyńska, „inaczej niż dotychczas ubrana, inaczej się już nazywała, miała gdzie indziej mieszkać, miała należeć do innej rodziny”.

Zajechali na miejsce. Tu każdy gest związany z początkiem życia nowej rodziny miał znaczenie. Na podwórzu, przed wejściem do domu czekała z chlebem i solą rodzina męża. Młoda mężatka łamała chleb i kawałek podawała każdemu. Symbolicznie dzieliła się dobrem z nowymi najbliższymi. Do mieszkania należało wnieść najpierw krzyż, potem stół, chleb i sól oraz pieniądze, czasem jeszcze plaster miodu albo kawałek cukru. Następnie mąż brał żonę za rękę i razem, krok w krok, wchodzili do domu, razem przekraczali próg. Często bywało, że mąż małżonkę przenosił na rękach przez próg. Ten stary zwyczaj jest obecnie prawie powszechnie kultywowany. Niekiedy przenoszono małżonkę na pierzynie, na skrzyni posagowej albo na krześle. Wszystko, aby złagodzić ból narodzin dla nowego życia.

Przenosiny w rodzinach ziemiańskich i arystokratycznych zawierały taką samą treść, ale ich forma była bardziej rozbudowana, więcej było w niej efektów estetycznych, więcej osób angażowała. Gabriela z Güntherów Puznina barwnie opisała polskie przenosiny magnackie na Litwie w 1820 r.: „Zjeżdżali się tymczasem goście, wezwani na przenosiny. […] Wpadł też i on [pan młody] parę razy rozstawionemi końmi, by się przekonać, czy wszystko w porządku […]. Tymczasem orszak weselny postępował z wolna, nocując i popasając po folwarkach pana młodego, zmienionych na ten przejazd w tyleż pięknych rezydencyj, a gdy zmrok zapadał, beczki smolne, palące się po obu stronach, oświecały drogę. Był to pochód królewski, bo też królowę swego serca wiózł szczęśliwy małżonek.

Gdy nadszedł dzień przybycia pani młodej, matka moja, jako siostra pana młodego, miała spotykać się z chlebem i solą, pani Potocka ofiarować klucze, córka jej Izabela – plaster miodu itp. […] pani młoda przybyła na czele orszaku w podwójnej karecie z matką swoją i ciotką […], że ją ledwo widać było spod głów cukru, wstążkami i złotym papierem ustrojonych, zwojów pergaminu, wieńców zboża i korowajów, darów włościan i Żydów. Miała ona na sobie szubkę zieloną aksamitną [nie był to strój weselny].

Skoro zmrok zapadł, ustrojono nas w białe haftowane sukienki i zawieziono do pałacu, jaśniejącego od rzęsistych świateł, gdzie już pokoje napełnione były gośćmi, a ja z bukietem świeżych kwiatów pilnowałam otworzenia się drzwi od komnat nowej cioci, by ją powitać i ofiarować kwiaty. Po całogodzinnym wyczekiwaniu rozwarły się podwoje i ukazała się w orszaku licznych kuzynek, w różowej sukni, z lilią brylantową we włosach; […] Obiad zastawiono w dużej sali. Tańce, rozpoczęte zaraz po obiedzie, trwały do późna, zakończone cukrową wieczerzą.

Ustały one z dniem drugim, część gości się rozjechała, pozostali tylko bliżsi”.

Przenosiny odbywały się nieraz na znaczną odległość. Przy dawnym stanie dróg i odkrytych wozach, zasadnicze znaczenie miała pogoda. Jan Antoni Chrapowicki zapisał we wtorek, 14 czerwca 1667 r. : „Przenosiny w kamienicy pana młodego […] na których byliśmy wszytcy, te się odprawiły wielkim dostatkiem i porządkiem. Dzień pogodny, ciepły”. A Gabriela z Güntherów Puzynina tak wspominała inne przenosiny z około 1830 r.: „We trzy dni zaś [po ślubie] były przenosiny do Bólkowa w również pogodny dzień. Pochód ów piętnastowiorstowy [około 16 km] o świetle słonecznym […]. Państwo młodzi jechali karetą sześciokonną, witani w miasteczku Świrze, należącym do Bólkowa, przez kahał miejscowy, u bram dworu przez starych włościan, a na ganku przez braterstwo”.

Młoda małżonka wkraczała w nowe życie. I drzwi się za nią zamykały. Musiała radzić sobie sama i na ogół nieźle jej się to udawało. Dzielność Polek, ich zaradność i odwaga, budowały siłę rodzin i w konsekwencji narodu w trudnych czasach powstań, wojen, prześladowań. Kobiety potrafiły dbać o szczęście rodzinne w rozmaitych sytuacjach, choć bywało niełatwo. Opiekuńczość mężczyzny, który znał swoje obowiązki i czuł się odpowiedzialny za rodzinę, budowały fundamenty wspólnego życia.

Po przenosinach żona nie powinna była odwiedzać swojego rodzinnego domu przez miesiąc, dwa, a nawet trzy, ponieważ to świadczyłoby, że u męża jest jej źle.

Obrzędy weselne łączące dziewczynę i chłopaka w rodzinę są od niepamiętnych czasów wielkim, egzystencjalnym przeżyciem dla samych narzeczonych oraz osób im bliskich. Intuicyjna, a także racjonalna świadomość wagi tego wydarzenia prowadzącego do kontynuacji życia, budzi podziw i szacunek dla zamysłu Bożego, na którym opiera się istnienie pokoleń.

Wstęp

Oczekiwanie na dziecko
Narodziny
Wybór imienia
Chrzest
Pierwszy ząbek, pierwsze słowo
Postrzyżyny
Urodziny – pierwsze, siódme, osiemnaste
Dzień Dziecka (1 czerwca)
Imieniny
Pierwszy dzień w szkole
Pierwsza spowiedź i Pierwsza Komunia Święta

Bierzmowanie
Studniówka
Matura i inne egzaminy
Studia zawodowe, magisterskie, doktoranckie
Służba wojskowa
Święcenia i jubileusze kapłańskie
Śluby zakonne
Zaręczyny i narzeczeństwo
Ślub i wesele
Rocznice małżeńskie
Dzień Matki (26 maja)
Dzień Ojca (23 czerwca)

Budowa domu
Osiedliny
Awanse i jubileusze zawodowe
Na emeryturze
Dzień Babci (21 stycznia)
Dzień Dziadka (22 stycznia)
Przejście do wieczności
Ostatnie pożegnanie

Ewa Ferenc

Polskie tradycje rodzinne

Wydawnictwo Św.Wojciech

Poznań 2009

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Polskie tradycje rodzinne
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.