Smutek powstał w 1960 roku, kiedy po dwóch i pół roku walki z rakiem, zmarła Joy Gresham, żona Lewisa. Pisany w formie dziennika bez dat jest relacją z kolejnych tygodni po odejściu ukochanej kobiety, pożegnaniem z nią, opowieścią o wyobcowaniu w środowisku przyjaciół, przygotowaniem na własną śmierć, rozpaczliwą próbą zaakceptowania Boskich wyroków.
Na podstawie książki i wydarzeń z życia Lewisa, które ją zainspirowały, powstał film Richarda Attenborough Cienista dolina z Anthonym Hopkinsem i Debrą Winger. Ale „Smutek” to także niezwykły traktat teologiczny – Lewis, tworzy w nim własną, niezwykle osobistą teodyceę. Stara się pogodzić cierpienie (także cierpienie Chrystusa) z Boską dobrocią, nie zgadza się jednak na łatwe kompromisy intelektualne. Odpowiedź nie przekreśla bólu, nie podważa istoty pytań – świat, w którym żyjemy jest światem sprzeczności. Jest to jednocześnie książka, która unika prostych odpowiedzi i potrafi w nadzwyczajny, empatyczny sposób przeżywać smutek i żałobę wraz z czytelnikiem. Nie popada w banały, lecz subtelnie kieruje w stronę nadziei i pocieszenia.
„Trudno o cierpliwość w stosunku do ludzi, którzy mówią: Śmierci nie ma albo Śmierć nie ma znaczenia. Śmierć istnieje. I jakakolwiek by była, ma znaczenie. Wszystko, co się wydarza, ma jakieś następstwa, i zarówno to, jak i te następstwa to rzeczy nieodwracalne i nieodwołalne. Tak samo można by powiedzieć, że nie mają znaczenia narodziny. Podnoszę wzrok i patrzę w nocne niebo.”
Clive Staples Lewis Smutek
Nikt mi nigdy nie mówił, że smutek wywołuje podobne reakcje jak strach. Nie boję się, ale moje doznania są takie, jakby mnie strach ogarnął. Czuję ściskanie w żołądku, nie mogę sobie znaleźć miejsca, ziewam. I ciągle dławię w sobie łzy.
Kiedy indziej znów czuję się jak po lekkim przepiciu lub wstrząsie. Niewidzialna zasłona odgradza mnie od świata. Z trudem rozumiem, co ktoś do mnie mówi. Lub raczej ciężko mi chcieć to zrozumieć. Takie to nieciekawe. A jednak pragnę mieć wokół siebie ludzi. Boję się chwil, kiedy dom jest pusty. Gdyby tylko chcieli rozmawiać ze sobą, nie ze mną.
Są momenty, kiedy najbardziej nieoczekiwanie coś w moim wnętrzu usiłuje mnie zapewnić, że ostatecznie tak bardzo się nie martwię. Miłość nie jest wszystkim w życiu mężczyzny. Zanim spotkałem H., też byłem szczęśliwy. Miałem mnóstwo tak zwanych „możliwości”. Ludzie przezwyciężają tego rodzaju załamania. Nie będzie ze mną tak źle! Wstyd słuchać tego głosu, ale przez chwilę jego rozumowanie wydaje się słuszne.
A potem nagle, jak ostre ukłucie, wraca wspomnienie i cały zdrowy rozsądek znika jak mrówka w gardzieli pieca.
Dla odprężenia przechodzi się do patosu i łez. Sentymentalnych łez. Niemal wolę chwile udręki. Są przynajmniej czyste i uczciwe. Litowanie się nad sobą, pławienie się w tej litości, wstrętne lepko słodkie zadowolenie z folgowania temu uczuciu – wszystko to budzi we mnie obrzydzenie. Wiem, że prowadzi mnie to do fałszywego obrazu samej H. Jeśli pozwolę się opanować takiemu nastrojowi, za chwilę, zamiast prawdziwej kobiety, będę opłakiwał zwykłą lalę. Bogu dzięki pamięć o H. jest jeszcze we mnie na tyle żywa (czy zawsze taka będzie?), że potrafię się temu nie poddać.
Bo H. wcale nie była taka. Umysł jej, bystry i giętki, miał elastyczność mięśni lamparta. Namiętność, czułość, ból, nic nie było w stanie go rozbroić. Wyczuwał pierwszy podmuch hipokryzji lub czułostkowości; rzucał się wtedy do ataku i powalał cię, zanim zdałeś sobie sprawę, co się dzieje. Ileż ona rozwiała moich nierealnych mrzonek! Szybko nauczyłem się nie pleść przy niej bzdur, chyba że dla czystej przyjemności, bo wtedy następował nowy gwałtowny atak – zostawałem zdemaskowany i wyśmiany. Nigdy nie czułem się większym głupcem niż w tych latach, gdy kochałem H.
Nikt też nigdy nie powiedział mi, że smutek tak rozleniwia człowieka. Z wyjątkiem chwil, kiedy zajęty jestem pracą w biurze – gdzie machina zdaje się toczyć naprzód tak samo jak zawsze – nienawidzę najmniejszego wysiłku. Nie tylko napisanie, ale nawet przeczytanie listu wydaje się zbyt uciążliwe. Nawet ogolenie się. Cóż to ma teraz za znaczenie, czy mój policzek jest szorstki czy gładki? Mówią, że człowiek nieszczęśliwy łaknie rozrywek – czegoś, co by go oderwało od niego samego. Lecz jest tylko jak śmiertelnie zmęczony człowiek, który marzy o dodatkowym kocu w chłodną noc, leży i dygoce, a nie wstanie, by go poszukać. Łatwo pojąć, dlaczego ktoś samotny staje się niechlujny, a w końcu brudny, odrażający.
A gdzie tymczasem jest Bóg? Oto jeden z najbardziej niepokojących symptomów. Kiedy jesteś szczęśliwy, tak szczęśliwy, że nie odczuwasz żadnej potrzeby Boga i skłonny byłbyś uważać Jego żądania w stosunku do ciebie za zbyteczne, a dopiero w chwili opamiętania kierujesz myśl ku Niemu, sławiąc Go z wdzięcznością, zostajesz – lub tak ci się przynajmniej wydaje – przyjęty z otwartymi ramionami. Ale zwróć się do Niego w rozpaczliwej potrzebie, kiedy wszelka inna pomoc zawodzi – z czym się spotkasz? Z drzwiami zatrzaśniętymi przed nosem, zaryglowanymi od wewnątrz. Rygiel zasunie się z hałasem raz i drugi. A potem cisza. Możesz śmiało odejść. Bo im dłużej będziesz czekał, tym cisza będzie się stawała głębsza. W oknach nie widać światła, jakby dom był pusty. Czy kiedykolwiek ktoś w nim mieszkał? Kiedyś tak się wydawało. Pozór stwarzał wrażenie pewności. Więc co to znaczy? Dlaczego On jest z nami w chwilach szczęścia, a nie przychodzi z pomocą w nieszczęściu.
Próbowałem dziś po południu podzielić się tymi myślami z C. Przypomniał mi, że to samo spotkało Chrystusa. „Czemuś mnie opuścił?”. Wiem. Ale czy dzięki temu łatwiej to zrozumieć?
Nie grozi m i (ta k my ślę) utrata wiary w Boga. Prawdziwe niebezpieczeństwo polega na tym, że można zacząć wierzyć w tak straszne rzeczy o Nim. Nie obawiam się, że dojdę do wniosku: „A więc Boga nie ma wcale”, lecz: „A więc naprawdę Bóg jest taki. Przestań się łudzić ”.
Nasi dziadkowie poddawali się i mówili: „Bądź wola Twoja”. Ale jakże często gorzka uraza tłumiona była z czystego strachu, a akt miłości – tak, w pełnym sensie tego słowa akt – wzbudzany dla ukrycia tamtego uczucia?
Oczywiście dość łatwo jest powiedzieć, że Bóg wydaje się nieobecny, gdy Go najbardziej potrzebujemy, bo Go w ogóle nie ma, bo nie istnieje. Ale dlaczego wobec tego wydaje się tak bardzo bliski, kiedy, mówiąc szczerze, nie pragniemy Jego obecności?
Małżeństwo dało mi na pewno jedno. Nigdy już nie będę mógł uwierzyć, że religia jest wymysłem wynikającym z naszych nieświadomych, gorących pragnień i namiastką potrzeb seksualnych. Przez te parę lat przeżytych z H. oboje rozkoszowaliśmy się miłością. I to miłością wszelkiego rodzaju: poważną i wesołą, romantyczną i bardzo realną, niekiedy gwałtowną jak burza, kiedy indziej przyjemną i dającą zadowolenie jak wsunięcie nóg w miękkie pantofle. Żadna potrzeba serca czy ciała nie pozostała niezaspokojona. Gdyby Bóg był namiastką miłości, powinniśmy stracić wszelkie Nim zainteresowanie. Któż troszczyłby się o namiastki, posiadając to, na czym mu zależy? Tak jednak nie jest. Wiedzieliśmy oboje, że pragniemy czegoś jeszcze poza sobą nawzajem, czegoś całkiem innego, i że to jest pragnienie zupełnie odmienne. Można by tak samo twierdzić, że gdy dwoje ludzi, którzy się kochają, znajdzie zaspokojenie we wzajemnej miłości, nigdy już nie będzie chciało czytać, jeść czy oddychać. Przed laty po śmierci przyjaciela miałem przez pewien czas bardzo żywe przeświadczenie, że on żyje nadal, i to nawet bardziej intensywnie. Błagam o to, by zyskać choć jedną setną takiej pewności co do H. Ale nie otrzymuję odpowiedzi. Przede mną tylko te zatrzaśnięte drzwi, żelazna zasłona, pustka, absolutnie nic. Ci, co proszą, nie zostają wysłuchani. Byłem głupcem, że prosiłem. Bo teraz, gdyby nawet owładnęła mną ta pewność, nie uwierzyłbym. Pomyślałbym, że to autohipnoza wywołana moimi modlitwami.
W każdym razie muszę trzymać się z dala od spirytystów. Obiecałem to H. Ona wiedziała coś niecoś o tych ludziach.
Powinno się dotrzymać obietnic danych zmarłemu czy komukolwiek. Ale zaczynam rozumieć, że „uszanowanie życzeń zmarłego” to pułapka. Wczoraj w ostatniej chwili powstrzymałem się, by nie powiedzieć w związku z jakimś głupstwem: „H. by się to nie podobało”. To nieuczciwe w stosunku do innych. Niedługo zacząłbym szermować argumentem „H. wolałaby” jako narzędziem domowej tyranii. Jej rzekome upodobania stawałyby się płaszczykiem dla moich własnych, szytym coraz grubszymi nićmi.
Nie mogę rozmawiać o niej z dziećmi. Gdy tylko zaczynam, na twarzach ich pojawia się nie smutek, miłość, strach czy żal, lecz rzecz najgorsza ze wszystkiego – zakłopotanie. Mają takie miny, jakbym popełniał jakąś nieprzyzwoitość. Pragną, żebym umilkł. Czułem zupełnie to samo po śmierci mojej matki, kiedy ojciec ją wspominał. Nie mogę ich za to winić. Chłopcy są tacy.
Czasami myślę, że wstyd, zwykły, kłopotliwy, bezsensowny wstyd, w takim samym stopniu utrudnia dobre uczynki i proste szczęście jak każda z naszych wad. I to nie tylko w wieku chłopięcym.
A może chłopcy mają rację? Co pomyślałaby H. o tym okropnym notesie, do którego wciąż powracam? Czy to nie są chorobliwe notatki? Kiedyś przeczytałem takie zdanie: „Leżałem przez całą noc, nie śpiąc z powodu bólu zęba, rozmyślając o tym bólu i o tym, że leżę i nie śpię”. To bardzo prawdziwe. Częścią każdego cierpienia jest, że tak powiem, cień lub odbicie tego cierpienia; fakt, że nie tylko cierpisz, ale także musisz wciąż o tym myśleć. Ja też nie tylko przeżywam w smutku każdy dzień, który zdaje się nie mieć końca, lecz także rozmyślam o tym, że tak go przeżywam. Czy moje zapiski pogarszają ten stan rzeczy? Potwierdzają jedynie monotonny jak w kieracie marsz myśli wciąż wokół tego samego tematu? Ale co ja mam zrobić? Potrzebny mi jest jakiś narkotyk, a czytanie nie jest już teraz narkotykiem dostatecznie mocnym. Opisując to wszystko (Wszystko? Nie! Jedną myśl na sto!) mam wrażenie, że się trochę od tego uwalniam. W ten sposób broniłbym się wobec H. Ale ona na pewno dojrzałaby jakąś lukę w tej obronie.
Zresztą to nie tylko reakcje chłopców. W wyniku mojej straty uświadamiam sobie ponadto, że wprowadzam w zakłopotanie każdego, kogo spotkam. W biurze, w klubie, na ulicy dostrzegam, że zbliżający się do mnie ludzie próbują powziąć decyzję, czy „powiedzieć coś na ten temat”, czy też nie. Nie cierpię, jak mówią, ale przykro mi, gdy nic nie powiedzą. Niektórym po prostu brak odwagi. R. unikał mnie przez tydzień. Najbardziej lubię dobrze wychowanych młodych ludzi, prawie chłopców jeszcze, którzy podchodzą do mnie z wahaniem, jakbym był dentystą, czerwienią się, wypowiadają szybko zdawkowy frazes i chyłkiem, w sposób możliwie przyzwoity wieją do baru. Może ludzie w żałobie powinni być izolowani w specjalnych pomieszczeniach jak trędowaci.
Dla niektórych jestem czymś gorszym jeszcze niż powodem zakłopotania. Przypominam im o śmierci.
Ilekroć spotykam szczęśliwe młode małżeństwo, wyczuwam, że myślą oboje: „Jedno z nas musi znaleźć się kiedyś w takiej sytuacji jak on”.
Początkowo bałem się chodzić tam, gdzie byliśmy z H. szczęśliwi – do naszego ulubionego baru czy lasku. Ale postanowiłem zmusić się do tego od razu, tak jak posyła się pilota natychmiast tam, gdzie uległ katastrofie. O dziwo, jest mi to obojętne. Jej nieobecność w tych miejscach nie jest bardziej bolesna niż gdzie indziej. Nie chodzi więc o miejsce. Przypuszczam, że gdyby komuś zabronić zupełnie spożywania soli, nie spostrzegłby jej braku w większym stopniu w jednej potrawie niż w drugiej. Jedzenie w ogóle byłoby odmienne – codziennie, przy każdym posiłku. To jest właśnie tak. Samo życie stało się zupełnie inne. Jej nieobecność rozciąga się nad wszystkim jak niebo.
Choć nie, to niezupełnie ścisłe. Jest jedno miejsce, gdzie nieobecność H. odczuwam najbardziej dotkliwie, i tego miejsca nie mogę unikać. Mam na myśli własne ciało. Miało ono tak inne znaczenie, gdy było ciałem człowieka, który kochał i był kochany. Teraz jest jak pusty dom. Ale nie chcę się oszukiwać. To ciało stałoby się dla mnie znów niezmiernie ważne, i to dość prędko, gdybym spostrzegł, że coś jest z nim nie w porządku. Rak, rak, rak. Moja matka, mój ojciec, moja żona. Zastanawiam się, kto będzie następny.
A jednak H., umierając na raka i dobrze zdając sobie z tego sprawę, powiedziała, że pozbyła się w dużej mierze dawnego okropnego strachu przed tą chorobą. Wobec rzeczywistości nazwa i pojęcie w jakimś stopniu osłabły. I to prawie pojąłem. To rzecz ważna. Nikt nigdy nie spotyka na swej drodze Raka, Wojny, Nieszczęścia (czy Szczęścia). Przychodzi tylko jakaś godzina lub chwila. Różnorakie radości i smutki. Wiele rzeczy przykrych w najlepszych momentach naszego życia i wiele dobrych w najgorszych. Nigdy nie następuje zderzenie z tym, co określamy jako „rzecz samą w sobie”. To złe określenie. Ta rzecz to po prostu owe chwile radości i smutku – reszta to tylko nazwa lub pojęcie.
Wprost niewiarygodne, ile szczęścia, a nawet radości potrafiliśmy zaznawać razem, gdy nie było już żadnej nadziei. Jaką długą, spokojną, krzepiącą rozmowę odbyliśmy ostatniej nocy!
Choć jednak niezupełnie razem. Jest jakaś granica w pojęciu „jedno ciało”. W rzeczywistości nie można dzielić cudzej choroby, cudzego strachu czy bólu. To, co się odczuwa, może być przykre. Możliwe, że równie przykre jak doznania tego drugiego człowieka, choć nie bardzo wierzyłbym temu, kto by mnie o tym zapewniał. Bo to jednak coś zupełnie innego. Kiedy mówię o strachu, mam na myśli zwykły zwierzęcy strach, obronę organizmu przed unicestwieniem; uczucie, że człowiek się dusi, że jest szczurem w pułapce. Nie sposób przekazać tego komu innemu. Duch może współczuć, ciało w mniejszym stopniu. A najmniej ciała kochanków. Wspólne miłosne przeżycia przyuczyły ich do tego, by reagować wzajemnie na swoje odczucia w sposób nie identyczny, ale jakby uzupełniający, współzależny, a nawet wręcz przeciwny.
Zdawaliśmy sobie z tego oboje sprawę. Ja miałem swoje troski, które nie były jej troskami, i odwrotnie. Tam, gdzie jej się kończyły, moje nieraz się zaczynały. Szliśmy innymi drogami. Ta sucha prawda, to straszne regulowanie ruchu („Pani w prawo, pan w lewo!”) – to początek rozstania, którym jest śmierć.
I sądzę, że takie rozstanie czeka wszystkich. Uważałem, że my z H. mieliśmy szczególnego pecha, bo los nas rozdzielił. Ale to przypuszczalnie dola wszystkich kochających się par. Powiedziała mi kiedyś: „Gdybyśmy nawet umarli w tej samej chwili, leżąc jak teraz przy sobie, byłoby to też rozstanie, takie, jakiego się obawiasz”. Oczywiście nie wiedziała nic więcej, niż to, co wiem sam. Ale była już bliska śmierci; na tyle bliska, by dobrze odgadywać. Często zwykła cytować: „Odejście samotnego w samotność”. Mówiła, że to właśnie takie uczucie. I jest wręcz nieprawdopodobne, żeby mogło być inaczej. Łączyły nas jedynie czas, przestrzeń i ciało; jak druty telefoniczne, z pomocą których porozumiewaliśmy się. Czy przetnie się jeden, czy oba równocześnie – w każdym wypadku rozmowa musi się skończyć.
Chyba że się przyjmie, że jakieś inne środki porozumienia, zupełnie różne, lecz spełniające tę samą rolę, będą natychmiast w zastępstwie użyte. Ale wtedy po cóż niszczyłoby się te dawne? Czy Bóg to klown, który w pewnej chwili wydziera nam miskę zupy, by zastąpić ją zaraz drugą pełną tej samej zupy? Nawet natura nie robi takich cyrkowych sztuk. Nigdy nie gra dwa razy tej samej melodii.
Trudno o cierpliwość w stosunku do ludzi, którzy mówią: „Śmierci nie ma” albo „Śmierć nie ma znaczenia”. Śmierć istnieje. I jakakolwiek by była, ma znaczenie. Wszystko, co się wydarza, ma jakieś następstwa, i zarówno to, jak i te następstwa, to rzeczy nieodwracalne i nieodwołalne. Tak samo można by powiedzieć, że nie mają znaczenia narodziny. Podnoszę wzrok i patrzę w nocne niebo. Czy jest coś bardziej pewnego niż to, że gdybym mógł szukać w tych rozległych przestworzach przez czas nieskończony, nie znalazłbym nigdzie jej twarzy, nie usłyszałbym głosu, nie mógłbym jej dotknąć? Ona umarła. Nie żyje. Czy to takie trudne do pojęcia?
Nie mam żadnej dobrej fotografii H. i nawet w wyobraźni nie potrafię wywołać dokładnie jej twarzy. A jakaś obca twarz, widziana dziś rano w tłumie, może pojawić mi się jak żywa przed oczyma, gdy będę zasypiał wieczorem. Wyjaśnienie jest niewątpliwie dość proste. Oglądaliśmy twarze tych, których znamy doskonale, w tak rozmaity sposób, z tak różnych stron, w tak odmiennym świetle, z tak różnym wyrazem – w chwili przebudzenia, snu, śmiechu, płaczu, jedzenia, rozmowy, zadumy – że te wszystkie wrażenia cisną się nam równocześnie na pamięć i zacierają nawzajem. Ale jej głos jest nadal żywy. Głos zapamiętany – który każdej chwili może sprawić, że rozpłaczę się jak dziecko.
C. S. Lewis
Smutek
Wydawnictwo Esprit
2009
Skomentuj artykuł