Mówimy naszym dzieciom: masz w sobie ogromny potencjał, ucz się i ciesz się życiem
"Chcemy by dzieci nie miały kompleksów. Nikt nie widzi tej etykietki, że on mieszka w domu dziecka, chcemy by ten dom był jak rodzina" - mówią Katarzyna i Jan Mader, którzy od lat opiekują się dziećmi osieroconymi.
Zmieniają nastawienie dzieci do świata, pokazują im czym jest rodzina i uczą pewności siebie. Choć na co dzień słyszą, że są "ciocią" i "wujkiem" to swoich podopiecznych traktują jak własne dzieci. Oddają im nie tylko siebie, ale też cały swój czas, bo jak mówią: "to nie jest nasza praca, to jest nasze życie". Katarzyna i Jan Mader prowadzą Dom Dziecka i Ośrodek Adopcyjny „Dzieło Pomocy Dzieciom”. Nam opowiadają o tym jak wyglądały początki ich działalności i jak dziś wygląda ich życie.
Od jak dawna pracuje pani z dziećmi osieroconymi?
Katarzyna Mader: To nie jest moja praca, tylko moje życie. 40 lat temu, jako studentka inżynierii materiałowej na AGH rozpoczęłam prace jako wolontariuszka w domu dziecka i od tego czasu działam na rzecz sieroctwa społecznego. Bardzo szybko dołączył do mnie mój mąż, z którym poznałam się na studiach. Duży wpływ na nas miał wówczas ojciec Piechnik, niesamowity jezuita. Potrafił zgromadzić wokół siebie studentów z różnych uczelni i motywować ich do działania na rzecz potrzebujących. Uważał, że kościół i laikat współpracując ze sobą mogą wspólnie stworzyć wspaniałe dzieła. Dawał nam, młodym ludziom, ogromną pewność i samodzielność. I tak od 40 lat trwamy w tym działaniu.
Jak Państwa działalność się zmieniała przez ten czas?
K.M.: Na przestrzeni tych lat naszą działalnością objęte były dzieci z domów dziecka, jak również dzieci przebywające w rodzinach zastępczych, także z powiatów ościennych. Sami od 25 lat prowadzimy dwie formy działalności. Ja dodatkowo działam jako wolontariusz na rzecz tych placówek, żyję tutaj z dziećmi, spędzam z nimi bardzo dużo czasu, jak ze swoimi dziećmi. Oboje z mężem wiemy jednak, że nawet najlepsza placówka nigdy nie zastąpi rodziny. Dlatego gdy dziecko nie może wrócić do rodziny biologicznej, a kwalifikuje się do umieszczenia w rodzinie adopcyjnej to uważamy, że jest to wyjątkowy dar Boży. Od samego początku naszej działalności najważniejsze jest dla nas dobro dziecka i naturalne prawo do posiadania rodziny, przywracanie mu godności.
Chcemy im stworzyć namiastkę życia rodzinnego, tak by oni później sami potrafili tworzyć rodziny
Trudno rozstać się z dziećmi, które idą do nowej rodziny?
K.M.: To wszystko są ludzkie emocje, jednak my musimy zawsze pamiętać, że te dzieci nie są naszą własnością, musimy być w gotowości, by w każdej chwili przekazać je dalej. Gdy dziecko przebywa
w domu dziecka naszym zadaniem jest, by ten czas pobytu nie był dla niego stracony. Wiele dzieci wraca do rodzin biologicznych, nie chcemy by potem mówiły, że były w domu dziecka i niczego się w tym czasie nie nauczyły.
Natomiast jako ośrodek adopcyjny pracujemy z dziećmi z całej Polski. Przebywają one w różnych placówkach, w rodzinach zastępczych. Wiadomo, że dziecko i rodzina przywiązują się do siebie, ale nie mogą zapominać, że to jest dla nich miejsce chwilowego przebywania. Musimy się cieszyć, że dziecko znajduje rodzinę i wspierać ją, by uwierzyła w swoje powołanie do bycia rodzicami tego dziecka, aby nie bała się wypłynąć na głębię, mimo, że jest ona bardzo trudna, brudna i okaleczona. By Ci ludzie wierzyli, że skoro Pan Bóg powołuje ich do bycia rodzicami, to im pomoże, naświetli im drogę. Święty Józef daje piękny przykład takiej postawy. A oni muszą się nauczyć kochać tego obcego człowieka, tak jak kiedyś siebie pokochali jako mąż i żona.
Ile dzieci jest teraz w Domu Dziecka, który prowadzicie?
K.M.: W tej chwili pod opieką mamy we wszystkich naszych placówkach 41 dzieci w wieku od 4-17 lat. Dziesięcioro dzieci przygotowujemy teraz do Pierwszej Komunii Świętej. Chcemy zorganizować im prezenty, żeby nie zazdrościły innym dzieciom. Skupiamy się teraz także na zorganizowaniu wakacji dla naszych podopiecznych i na ten cel zbieramy pieniądze. Wakacje, jak co roku, będą organizowane w naszym domu w Żmiącej. Wychowawcy wyjeżdżają na urlopy, a my zapraszamy wolontariuszy i organizujemy wyjątkowy czas dla dzieci. Każdy wolontariusz ma pod swoja opieką maksymalnie troje dzieci, chcielibyśmy, żeby każde dziecko miało zapewniony ciepły dotyk ręki. Raz w miesiącu mamy spotkania z wolontariuszami, na których przygotowujemy ich do pracy z dziećmi, uświadamiamy, że nie jest to wcale proste. Trzeba mieć wyjątkową postawę i charyzmę, aby umieć zapomnieć o sobie a siebie dawać dzieciom.
Z jakich rodzin dzieci trafiają do Państwa?
Jan Mader: Najczęściej do placówki interwencyjnej trafiają dzieci z rodzin dysfunkcyjnych, w których pojawiają się problemy z alkoholem, narkotykami, gdzie dzieci mają ogromne opóźnienia edukacyjne i rozwojowe. Obserwujemy ciekawe zjawisko: większość dzieci, które trafiają pod naszą opiekę wychowywane są tylko przez kobiety. Model „rodziny” wygląda często podobnie: matka i kilkoro dzieci, które mają różnych ojców, ale nie uczestniczą oni w życiu tych dzieci. Dzieci, mimo obserwowanych dysfunkcji i niewydolności rodziców, przez lata trwają w takich rodzinach, a ich opóźnienia nawarstwiają się i są coraz trudniejsze do nadrobienia czy wyrównania. Kiedy trafiają do nas, są w krytycznym stanie zdrowotnym, emocjonalnym i na bardzo niskim poziomie edukacyjnym. To trudne do zaakceptowania, tym bardziej, że dzieci są w pełni sprawne intelektualnie, powinny mieć dobre oceny w szkołach. Tymczasem zdecydowana większość trafiających ostatnio dzieci, w 5-6 klasie nie umie tabliczki mnożenia, dopiero uczą się liczyć i czytać.
Jak pracuje się z takimi dziećmi?
J.M.: Najważniejsze jest indywidualne podejście do każdego dziecka. Nie ma reguł, nie ma dwójki takich samych dzieci. Każdy z nich ma innych rodziców, przychodzi z innymi problemami. To indywidualne podejście jest najkorzystniejsze i dla nas i dla dzieci. Ważne jest to, żeby pomóc dzieciom w powrocie do zdrowia i w nauce. Robimy to wszystko po to, by dziecko nie musiało już do nas wracać.
Udaje się?
J.M.: Mamy kilkoro dzieci, o których wiemy, że skończyły studia. Są dzieci, które przebywają u nas przez kilka lat i co roku kończą ze świadectwem z czerwonym paskiem, to im sprawia dużo radości, że nie są gorsze od innych. Wielu z nich gra na instrumentach: skrzypcach, pianinie, gitarze, perkusji. Ważne jest także, by dzieci umiały się zachować w różnych sytuacjach. Wiele osób odwiedza ośrodek i jest zaskoczonych, że dzieci potrafią tak ładnie się zachować, odpowiedzieć. Gdy gdzieś jadą nikt nie zauważa, że są z placówki. Ale to wymaga ogromu pracy, my jesteśmy z nimi cały czas, wspólnie jemy posiłki, a oni nas obserwują i uczą się od nas. Dzięki temu nabierają pewności siebie i zmieniają swoje nastawienie do życia. Wtedy możemy od nich coraz więcej wymagać, naszym zadaniem jest uświadomić im, że muszą się uczyć i pracować. Największa krzywda dla takich dzieci to użalanie się nad nimi, zagłaskiwanie ich. Nie wolno tego robić.
Jak dzieci się zmieniają pod Państwa opieką?
J.M.: Kiedy dziecko do nas przychodzi to ma takie nastawienie, że wszystko mu się należy. Ma pretensje do całego świata, wina jest wszystkich ale nigdy jego. Społeczeństwo i rodzice nie wymagali niczego, dlatego dziecko od siebie też nie wymaga. A my pokazujemy mu, że musi się uczyć, rozwijać się, kwitnąć. Musi pod każdym względem iść do przodu. I przychodzi taki moment, że dziecko zaczyna w to wierzyć.
K.M.: Nigdy nie nastawiamy się na efekty, wiemy, że to często jest syzyfowa praca. Naszym zadaniem jest być z nimi i patrzeć na ich problemy, trwać przy nich, żeby się nie załamywali. Chcemy im stworzyć namiastkę życia rodzinnego, tak by oni później sami potrafili tworzyć rodziny. Chcemy by dzieci nie miały kompleksów, nikt nie widzi tej etykietki, że on mieszka w domu dziecka, chcemy by ten dom był jak rodzina.
Chcemy ich oduczyć myślenia, że są biednymi sierotkami i coś należy im się z litości czy współczucia
Dzieci często Państwa zaskakują?
K.M.: Przez te 40 lat dzieją się tutaj różne rzeczy, musimy się zmieniać, dziś jest zupełnie inna specyfika dzieci, mają inne potrzeby niż kiedyś. Nie ma powtarzalnych sytuacji, dochodzi tutaj do wielu cudów, spotkań, odnajdywania wartości i godności dziecka. Pamiętam najbardziej wzruszającą historię, która niedawno się wydarzyła w czasie Wigilii. Mała dziewczynka nie poszła jak inne dzieci cieszyć się prezentami, tylko podeszła do mnie i podziękowała za jedzenie, które dostała. Powiedziała: „ciocia, patrz jaką ja mam chudą rączkę, ja nie miałam w domu tyle jedzenia”.
J.M.: Praca z dziećmi mobilizuje nas do działania. Maluchy mają w sobie tyle siły i woli życia, ogrom energii i radości, z której czerpiemy. Najpiękniejsze jest to, że maluchy mają swój świat, nie da się ich zaprogramować, każdego dnia nas zaskakują.
Z czego utrzymują Państwo dzieci?
K.M.: Nie jesteśmy ośrodkiem państwowym, działamy dzięki nieprawdopodobnej opatrzności Bożej, która posyła do nas dobrych ludzi, których nazywamy Aniołami Dobroci. To dzięki ich dobrej woli, ze starej stodoły, stajni i domu mamy piękny ośrodek, w którym dzieci godnie żyją. To wszystko dzieje się na naszej górze, Michałkówce, która jest nazywana „górą przemian”, bo każdy kto tutaj przyjeżdża doznaje przemiany. Dorosły przyjeżdża i widzi inną wartość życia, a dziecko, które tutaj jest, zmienia swoje negatywne nastawienie do życia, nabiera ufności i pewności siebie. Ludzie przyjeżdżają do nas i mówią, że ładują tutaj akumulatory patrząc na radość i uśmiech dziecka. Dla nas liczy się każdy drobny gest. Wszystkie prezenty, które dostajemy, przekazujemy dzieciom w odpowiednim czasie. Chcemy ich oduczyć myślenia, że są biednymi sierotkami i coś należy im się z litości czy współczucia. Zamiast tego mówimy: „masz w sobie ogromny potencjał, pracuj, ciesz się, żyj, ucz się”. Nasi podopieczni to dzieci mające marzenia i swoje pragnienia, które pomagamy urealniać.
***
Każdy z nas może pomóc w zorganizowaniu wakacji dla dzieci. Aktualnie, w związku z panedmią koronawirusa, kolonia zostanie zorganizowana dla 50 dzieci, nie jak w latach poprzednich dla 70. By pomóc wystarczy wejść na stronę zrzutka.pl i przekazać darowiznę. Liczy się każda złotówka!
***
Katarzyna Mader od 40 lat działa na rzecz sieroctwa społecznego. Razem z mężem, Janem Mader, od 25 lat prowadzą dwie działalności: pani Katarzyna jest dyrektorem Ośrodka Adopcyjnego „Dzieło Pomocy Dzieciom” a jej mąż jest dyrektorem Placówek Opiekuńczo-Wychowawczych „Dzieło Pomocy Dzieciom”. Ośrodek jak i Placówki wspierane są przez Dzieło Pomocy Dzieciom Fundację Ruperta Mayera. Organem założycielskim jest przełożony Towarzystwa Jezusowego Prowincji Polski Południowej z siedzibą w Krakowie przy Małym Rynku 8.
Skomentuj artykuł