Jak brać z życia "mniejszą łyżką" zamiast "pełnymi garściami"? Nadmiar szkodzi
Kiedy rozmawiałam o tym z moim mężem, zwrócił moją uwagę na to, że w tym wszystkim nie chodzi o posiadanie nadmiaru, chodzi po prostu o przyjemność. Więc jeszcze jeden pączuś. Jeszcze na drugą nóżkę. A co tam, raz się żyje...
"Brać z życia mniejszą łyżką" - przeczytałam to zdanie w jednym z wywiadów na temat życia na kredyt i od razu bardzo mi się spodobało. Na co dzień jesteśmy przyzwyczajeni do innego podejścia. Z życia trzeba czerpać pełnymi garściami, a miarą szczęścia staje się ilość doświadczeń - podróży, spotkań ze sławnymi ludźmi i nadzwyczajnych przeżyć (i chyba często w podobny sposób traktujemy również przeżywanie naszej wiary).
Słysząc ostatnio w radio reklamy środków likwidujących skutki przejedzenia i pozwalających uniknąć kaca, pomyślałam, że bardzo komplikujemy sobie życie! Bo najprostszą metodą na uniknięcie złego samopoczucia po hucznej imprezie jest wypicie tyle, żeby fajnie się bawić, a jednocześnie dobrze trzymać się na nogach. Proste i trudne, czego pewnie większość z nas doświadczyła przynajmniej raz w życiu.
I nie wiem, czy mamy szansę na łatwą zmianę nawyków tego typu, skoro nawet tak banalne "święto" jak Tłusty Czwartek wiąże się zazwyczaj z licytowaniem się, kto zjadł więcej pączków. Zauważyliście, jak mało osób mówi wtedy o ich smaku? Pomyślałam ostatnio, że życie smakuje lepiej, gdy bierze się z niego "mniejszą łyżką". Ale niemodne słowo "wstrzemięźliwość" nie ma siły przebicia. Stało się synonimem frajerstwa albo świadomie wybieranego unieszczęśliwiania się.
Kiedy rozmawiałam o tym z moim mężem, zwrócił moją uwagę na to, że w tym wszystkim nie chodzi o posiadanie nadmiaru, chodzi po prostu o przyjemność. Tylko że owszem, wszystko jest dla ludzi, ale jedynie w określonej ilości. Nadmiar zawsze szkodzi, a jednak jest w nas coś takiego (i piszę również o sobie!) co sprawia, że chcemy na zapas, na wszelki wypadek i trochę więcej niż trzeba. Bo chwile przyjemności są ulotne i krótkie, a chciałoby się je za wszelką cenę przedłużyć. Więc jeszcze jeden pączuś. Jeszcze na drugą nóżkę. A co tam, raz się żyje...
Nie wiem, czy to z przekory, ale w tym roku chcę MNIEJ. Mniej kupować i mniej marnować. Mniej czasu zapychać korzystaniem z internetu. Mniej gonić i skrócić listę tego, co koniecznie muszę zrobić, by pozwolić sobie w końcu na wewnętrzny luz.
Bardziej BYĆ. Wiem, to takie chwytliwe hasło za którym nie wiadomo, co się kryje. Dla mnie oznaczało to ostatnio więcej słuchania siebie. I leniwe wieczory z słuchawkami w uszach i kubkiem herbaty w ręku, z gapieniem się na choinkowe światełka i poczuciem, że w sumie to niewiele mi potrzeba do szczęścia. Nie muszę za nim gonić, nie muszę temu szczęściu stawiać poprzeczki bardzo wysoko, jeszcze wyżej niż w zeszłym roku. A ten rok wcale nie musi być witany głośniejszymi fajerwerkami niż poprzedni.
Ja w tym roku chcę nauczyć się chcieć MNIEJ i chcieć MĄDRZEJ. Na dobry początek. Reszta przyjdzie powoli, w tempie jakie podyktują nie moje przekonania o tym, co muszę i co wypada, ale prawdziwe pragnienia. I to jest właśnie to "więcej", którego chcę w nadchodzącym roku - więcej odkrywania tego, co noszę w sobie. Bo to tam jest przepis na moje prawdziwe szczęście, takie za jakim nie trzeba gonić.
Wpis ukazał się pierwotnie na blogu chrześcijańska mama >>
Skomentuj artykuł