Opowieść o... telewizji kablowej
"Dlaczego ty właściwie jesteś katolikiem, skoro ciągle narzekasz?" zapytała moja żona po niedzielnej mszy, gdy znowu pozwoliłem sobie na niedługą, ale krytyczną refleksję na temat wysłuchanej właśnie homilii. I wtedy przyszła mi do głowy… opowieść o telewizji kablowej.
*
W kamienicy, gdzie mieszkamy, sygnał telewizji kablowej dostarcza od zawsze firma… nazwijmy ją: K-net. Zdaje się, że gdybyśmy bardzo chcieli, moglibyśmy wypowiedzieć jej umowę i poszukać innych możliwości: przede wszystkim postawić na balkonie talerz do odbioru satelitarnego, mając niejako na własną rękę bezpośrednie łącze z satelitą na niebie (ba, tylko że trzeba by antenę nastawić na właściwy kierunek; znam paru, którzy twierdzą, że im się udało, ale mogą zmyślać). Czasami widujemy ogłoszenia innych operatorów sieci kablowych, którzy w dodatku w innych dzielnicach miasta cieszą się dużą renomą; ale tu, w naszej kamienicy, trzeba by najpierw dodzwonić się do nich, dogadać z technikiem, który by nas przyłączył, wcześniej odciąć się od K-net… Sporo zachodu, niepewny skutek i poczucie zdrady - składniki nieopłacalnej inwestycji.
Z drugiej strony muszę wyznać, że w wyniku pewnych zaszłości w K-net dostaliśmy się na czarną listę klientów, w rezultacie czego mamy wprawdzie prawo do odbioru sygnału, ale nie przychodzą do nas technicy nawet w przypadku oczywistych awarii: sami musimy sobie radzić. A z jakością sygnału bywa rozmaicie. Czasem obraz jest świetny i doskonały dźwięk; ale zdarza się, że obraz śnieży, a zamiast głosów bohaterów filmu czy dziennikarzy prowadzących audycje, słychać jedynie szum. Niestety, przy braku ekipy, która by przyszła i poprawiła połączenie, nie możemy być pewni, czy to na pewno wina operatora - urządzeń nadawczych, zainstalowanych łączy lub gniazdek - czy też po prostu nasz telewizor wymaga generalnego remontu, nie mówiąc o tym, że ostatecznie nie da się wykluczyć, iż taki właśnie zaśnieżony obraz i zaszumiony głos stanowi zamysł artystyczny twórcy programu. Nawet dzwoniliśmy na infolinię, ale tam tylko nagrany głos zapewnia, że firma K-net jest wiodącą tego typu firmą w Polsce i zawsze dostarcza klientom usługi najwyższej jakości.
Niektórych kanałów telewizyjnych, które naszym zdaniem oczywiście powinny znajdować się w ofercie, nie możemy się doczekać, choć jesteśmy prawie pewni, że kiedy podpisywaliśmy umowę, sugerowano nam, iż zostaną lada moment podłączone. Inne z kolei kanały drażnią nas niewymownie i zupełnie nie rozumiemy, dlaczego musimy za nie płacić. Bywa, że częstotliwości poszczególnych programów nachodzą na siebie i wtedy zdarza się, że oglądamy Winnetou z dubbingiem ze Stawki większej niż życie (zgadza się jedynie wtedy, gdy Old Shatterhand woła do złego kowboja Hände hoch!, wprawdzie głosem Brunnera, ale tak jak w oryginale).
Co najlepsze, wyczytaliśmy w osiedlowej gazetce, że istnieje pewna grupa pracowników K-net, którzy uważają, że jedynym rozsądnym środkiem, który by zapobiegał podobnym przypadkom, jest zrezygnowanie z nadmiernej liczby kanałów, to znaczy sprowadzenie oferty do Jedynki i Dwójki, nawet bez TVP Info. Tak było kiedyś, wywodzą, i tak powinno zostać. Inna grupa, o wiele mniej liczna, chciałaby od razu zastąpić wszystko emisją cyfrową, ale nas nie stać byłoby chyba na dekoder, nie mówiąc o tym, że technicy pewnie znowu nie chcieliby przyjść, a ja już raz majstrowałem sam przy kablu i nie skończyło się to najlepiej (prawdę mówiąc, to wówczas wpisano mnie na listę klientów, którym się nie oferuje pomocy technicznej). Krótko mówiąc, ani miłośnicy przeszłości, którzy chcieliby ograniczyć ofertę K-net do dwóch kanałów, ani entuzjaści cyfryzacji nie budzą naszego entuzjazmu.
Żona traktuje nasze kłopoty z telewizją kablową łagodnie. Jeśli programu nie daje się obejrzeć, zajmuje się czym innym, na przykład szydełkowaniem, albo wpatruje się uporczywie w migające pasy i mówi z uśmiechem, że po zmrużeniu oczu daje się jednak coś zobaczyć. Ja przeciwnie, mam poczucie, że "tak być nie powinno", jak mawiał mój ulubiony filozof, i nawet raz czy drugi pisałem skargi na adres, który odkryłem na comiesięcznym rachunku (nigdy nie dostałem odpowiedzi; K-net uważa, że klient ma płacić i oglądać, a reszta od złego pochodzi). Skaczę po kanałach, szukam najlepszej technicznie emisji; czasem, jeśli wydaje mi się, że rozpoznaję film, który akurat pokazują, a nie słychać dialogu lub zanika obraz, opowiadam na głos żonie i sobie, o czym bohaterowie rozmawiają, albo jaki byłby kolor sukni bohaterki, gdybyśmy rzecz oglądali w idealnych warunkach, a to akurat ważne, bo ten kolor jest symboliczny, na przykład błękitny, choć w naszym telewizorze wydaje się szary. Żona, w zależności od nastroju, albo słucha z zaciekawieniem, albo ironicznie podpowiada, żebym sam telewizję założył.
Acha, zapomniałem dodać, że przez jakiś czas próbowałem w ogóle żyć bez mediów. Rozwiązałem umowę i pomyślałem sobie: teraz jestem człowiekiem wolnym. Ale wieczorami nie było co robić, człowiekowi przychodziły do głowy same głupie pomysły i doszedłem w końcu do wniosku, że jednak potrzebne mi jest to łącze. Zwłaszcza, że - jak mi się wydawało - po tym doświadczeniu zrozumiałem, jak z niego mądrze korzystać.
Ale to prawda, przyznam raz jeszcze: czytam uważnie ogłoszenia konkurencji, zwłaszcza Orto-TV budzi niekiedy moje prawdziwe zaciekawienie, zbieram ich foldery reklamowe i myślę sobie: ha, to jest życie. Tylko że mam znajomego, imieniem Andrzej, który mieszka w okablowanym przez nich, i to bardzo dawno, bloku mieszkalnym, i on klaruje mi, że tak naprawdę rady bym sobie nie dał, bo nie dość, że nadają filmy w obcych językach bez napisów, to jeszcze w ramach programu lojalnościowego dopisują specjalne punkty za oglądanie telewizji w grupach sąsiedzkich, co mnie rzeczywiście by nie odpowiadało, zwłaszcza, że wówczas wybór programu odbywa się podobno przez głosowanie, a wyłamać się nie można. Więc też w praktyce nie wygląda to najlepiej, choć z drugiej strony na przykład korespondencja urzędowa z K-net jest dla mnie zupełnie nie do zniesienia - zatrudniają chyba samych prawników i kiedy zaczną wyliczać paragrafy umów i aneksów, człowiek czasem zapomina, że tak naprawdę chciał tylko obejrzeć "Wiadomości" albo piłkę nożną, czyli mieć skromny wybór, co chyba można by opisać prościej, niż oni to robią. I kiedy mówię o tym Andrzejowi, on kiwa głową i powiada: "No tak, tego u nas nie ma". No i rozstajemy się niepewni, który z nas ma lepiej. Gdyby doszło do fuzji, dodałyby się zalety czy wady?
Ostatecznie jednak: podobnie jak lubię tę naszą kamienicę i nigdy bym się z niej nie wyprowadził (mimo, że niektórzy sąsiedzi są bardzo irytujący, a i zarząd spółdzielni budzi niekiedy rozdrażnienie), tak samo przywykłem do operatora sieci kablowej K-net. Znam go na wylot. Choć nie do końca rozumiem, dlaczego, żeby obejrzeć Jedynkę, muszę wcisnąć na pilocie dziewiątkę, Dwójka jest pod dwójką, ale z kolei TVP Polonia pod siedemnastką (i bądź tu mądry), jednak wszystko to już opanowałem pamięciowo i żądane programy włączam z zamkniętymi oczami. Kiedy niedawno, podczas burzy, zaczęły znikać kolejne kanały, przeżyłem rodzaj metafizycznej grozy - pykałem pilotem i ciągle widziałem czarny ekran, jak otchłań (z tym już na pewno nie miał nic wspólnego nasz telewizor, ani nasze gniazdko, w którym przed laty trochę majstrowałem, to się działo zdecydowanie po stronie firmy). Wtedy właściwie uświadomiłem sobie, jak się z nią zżyłem: poznałem to po napięciu, z jakim czekałem, żeby obraz wrócił. Lepszy, czy gorszy, ale żeby wrócił.
Co zaś najważniejsze: to właśnie tutaj można odebrać pewną stację, tę jedną, którą naprawdę lubię. Nosi nazwę OpenSpace, jest daleko na liście, dopiero na kanale 98, i odkryłem ją przypadkiem, niedawno, surfując po kanałach (podobno kiedyś była na kanale pierwszym, szkoda, że ją przesunęli). Dziennikarze z różnych stron świata, prowadzący inspirujące rozmowy, przyjaźni wobec inaczej myślących, z poczuciem humoru. To oni mnie mobilizują, by wytrwać, choć pewnie w ogóle o mnie nie wiedzą. U innych operatorów istnieją podobne programy, OpenMind w KalTiVin, Swoboda w Orto-TV, ale jednak tylko podobne, a OpenSpace odpowiada dokładnie temu, czego oczekuję od telewizji. I dopiero gdyby ją z oferty wycofano, byłbym w kłopocie.
A poza wszystkim: mam książeczkę programu lojalnościowego, wprawdzie z mnóstwem punktów karnych, ale zdaje się, że i plusy mi dostawiają. Podobno dla najwytrwalszych klientów ma być zorganizowana kiedyś wycieczka do miejsca, gdzie powstają te wszystkie oglądane przeze mnie programy. Co prawda mój znajomy twierdzi, że każdy operator sieci oferuje na koniec taką wycieczkę swoim klientom, a że programy powstają w telewizji - operator zaś jest jedynie pośrednikiem - to wszyscy, ci od Orto-TV, i od LuTelFał, i od KalTiVin, spotkamy się ostatecznie w tym samym studiu. Może. Ale ponieważ nie znam dokładnie tych konkurencyjnych ofert, obawiam się, że mogą być różnice w szczegółach, na przykład u nich trzeba będzie brać kanapki na drogę, albo tylko my dostaniemy autografy od redaktorów (Andrzej utrzymuje oczywiście, że to my będziemy się żywili kanapkami, a ci z Orto-TV dostaną autografy). O ile to będzie faktycznie to samo studio, bo nawet tego nie można być pewnym.
Trzymam się więc K-net, w chwilach optymizmu liczę nawet na to, że któryś mój list z reklamacją przekona ich do rozszerzenia oferty, bo przecież firmie powinno zależeć na klientach, prawda? A nas, lojalnych, choć niezadowolonych, nie jest wcale mało, o ile wiem. Ale trzymam się, bo ostatecznie tego operatora telewizji kablowej dobrze rozumiem i czułbym się nieswojo, gdybym musiał zacząć uczyć się reakcji na zupełnie nowe, nieprzewidziane błędy, które zapewne popełniają pozostali…
*
To wszystko oczywiście zmyślone. Najlepszy dowód: moja żona nigdy nie szydełkuje, a do naszej kamienicy przeprowadziliśmy się niespełna dwa lata temu. Z operatora telewizji kablowej, jak i z zarządu spółdzielni, jesteśmy bardzo zadowoleni.
Jerzy Sosnowski - pisarz, eseista, dziennikarz Programu Trzeciego Polskiego Radia, członek Zespołu Laboratorium WIĘZI. Ostatnio wydał powieść Instalacja Idziego.
Skomentuj artykuł