Przedpokoje zapomnianego, starego Krakowa

(fot. Joshua Drew Vaughn / flickr.com)
Andrzej Kozioł / slo

Wchodziło się do nich przez drzwi, zazwyczaj ciemne, brunatne, z nieodłącznym judaszem, aby czujne oko mogło odróżnić intruza od oczekiwanego gościa. Na drzwiach, wśród licznych śladów po śrubkach lub gwoździach, złociły się mosiężne wizytówki.

Na każdej kursywą wyryte było nazwisko lokatora wraz z jego tytułem, oczywiście jeżeli lokator tytuł posiadał. Nieomal na wszystkich drzwiach widniały trzy litery: K + M + B, w dniu Trzech Króli kreślone święconą kredą.

Obyczaj ten przetrwał, chociaż dzisiaj widzi się mniej "trzechkrólowych" liter. Może dlatego, że religijne przekonania coraz częściej uznajemy za sprawę intymną. Kiedyś trzy litery mówiły wyraźnie, że za drzwiami mieszkają katolicy. Wejścia do żydowskich mieszkań pilnowały bowiem mezuzy, rurki zawierające skrawki pergaminu z zapisanymi ręcznie pierwszymi akapitami "Szma". Mezuzy strzegły mieszkańców przed dybukami i demonami.
Za drzwiami opatrzonymi trzema literami, w przedpokoju, w wiejskiej sionce, wisiał na ścianie przedmiot tak zapomniany, że rzadko który scenograf pamięta, żeby umieścić go wśród występujących w filmie domowych rekwizytów. Kropielniczka.

DEON.PL POLECA

Były różne kropielniczki. Najskromniejsze, gliniane, dzieło rąk wiejskich i małomiasteczkowych domorosłych artystów, kupowano na odpustach. Cynowe, przywożone z pielgrzymek do Częstochowy i do stóp Ostrobramskiej. Drewniane, ze szklanymi zbiorniczkami przymocowanymi do plakietki. Żelazne, często wyzłocone - a raczej wytombakowane. Porcelanowe, których mleczną biel ożywiały naiwne różowości kwiatów, błękit płaszcza Madonny, złoto i nieśmiała, blada zieleń listków. W Hiszpanii, na madryckim Rastro, przy którym paryski Pchli Targ jest ugłaskany, mały i nudny, widziałem kropielniczki - tak wielkie, że należałoby je nazwać kropielnicami - pokryte aksamitem. Na każdej, na aksamicie, a raczej na wątkowo-osnowowej siateczce po wytartym aksamicie, cierpiał Chrystus, poczerniały, zbiedniały, odarty przez czas z pozłotki. Kropielniczki były różne, ale wszystkie służyły temu samemu - do ich zbiorniczków wlewano święconą wodę.

Przedpokoje zazwyczaj były ciemne, szafiaste i pełne rupieci - zwłaszcza w wielkich mieszkaniach, w których po wojnie zamieszkało kilka rodzin. Daleko im było do straszliwych przedpokojów w sowieckich mieszkaniach, znanych nam na szczęście tylko z radzieckich filmów, ale i tak wyglądały imponująco. Nie wiem, dlaczego w większości z nich wisiała na ścianie blaszana wanienka do kąpania niemowląt. Bywało, że najmłodsi mieszkańcy z niemowlęctwa wyszli przed kilkunastu laty, ale wanienka wisiała uparcie i zazwyczaj spadała, kiedy w ciemności potrącił ją nieostrożny gość. Wtedy otwierały się wszystkie drzwi, stawali w nich lokatorzy, z wyrzutem i naganą patrząc na zakłócającego spokój niezgrabę.

Częste wyposażenie przedpokoju stanowiły rowery, stojące w kątach lub wiszące na wbitych w ściany hakach. Staroświeckie, z kierownicą krętą niczym bawole rogi, pokrytą warstwą rowkowanej gumy. Guma była tak stara, że kleiła się do rąk lub wprost przeciwnie - kruszyła niczym kora na zmurszałej gałęzi.

Jeżeli mieszkańcy wspólnego mieszkania byli skonfliktowani - a zazwyczaj byli - wnętrz przedpokojowych szaf strzegły potężne kłódki.

We wspólnych przedpokojach stały jeszcze jakieś kufry pradawne, zamczyste, przywleczone nie wiedzieć skąd i kiedy. Raz nawet zobaczyłem niewielką pryzmę węgla. Ktoś przyniósł z piwnicy i zwalił w kącie kilka, może kilkanaście wiader czarnego złota, jak wówczas uparcie nazywali ten minerał dziennikarze. Miałem dziesięć, może dwanaście lat i węgiel w przedpokoju zachwycił mnie. Chyba dlatego, że nasz przedpokój zawsze świecił wybłyszczonym parkietem, wydawał się więc przeraźliwie nudny...

W przedpokoju obowiązkowo wisiały płaszcze, dlatego wczesną zimą pachniał naftaliną; towarzyszyły im smutne, zwiędnięte parasole.

Przedpokój był śluzą, miejscem pośrednim pomiędzy powszechnością klatki schodowej a intymnością właściwego mieszkania. Jego granic nie przekraczali ci, którzy nie cieszyli się szczególnymi względami - domokrążcy, żebracy, ludzie przypadkowi. Jednocześnie stanowił centralny punkt mieszkania, bo otwierał się na wszystkie pokoje, łazienkę, kuchnię. Czy chciało się, czy nie, przez pozbawiony okien przedpokój trzeba było przechodzić dziesiątki razy dziennie. A kiedy wracało się do domu po dłuższej wakacyjnej nieobecności, to on, wierny, ciemny przedpokój, łasił się do człowieka swojskim, domowym zapachem, łagodnym światłem lampy. Pokoje wydawały się nadęte i były zakurzone, kuchnia - obrażona długą nieobecnością gospodarzy, natomiast przedpokój, strzegący mieszkania niczym pies, przypadał do nóg wytartym dywanikiem.

Wiecej w książce: Zapominany Kraków - Andrzej Kozioł

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Przedpokoje zapomnianego, starego Krakowa
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.