Rzucać bomby czy rozdawać jedzenie?
Między takimi opcjami rozpięte są dziś stereotypy dotyczące anarchizmu. Ten kierunek doktrynalny, ten nurt we współczesnym myśleniu politycznym ma zdecydowanie złą prasę. Nawet bardzo złą.
Stereotyp, który wiąże się z anarchizmem, wytrwale podtrzymywany od lat przez najróżniejsze, zarówno publiczne, jak i prywatne media, to obraz kierunku, który w samej swej istocie zapisaną ma destrukcję, zagładę i zniszczenie, często zresztą dokonywane w bardzo krwawy i brutalny sposób. Kierunku, którego głównym celem jest całkowite zniszczenie państwa, wszystkich instytucji, instancji i urzędów, najlepiej – zniszczenie w czysto fizycznym sensie: wysadzenie gmachów parlamentu i wszystkich ministerstw, spalenie służbowych samochodów i spektakularne wymordowanie wszystkich członków aparatu państwowego. Ikonicznym obrazem tego ruchu, symbolem, który wiąże się dziś z nim niemal nierozerwalnie, jest mały, ubrany na czarno człowieczek z wielką bombą w rękach.
Kreowanie takiej wizji anarchizmu przez oficjalne ośrodki przekazu informacji jest zrozumiałe – ci, którzy nimi zarządzają, mają świadomość, jak groźny mógłby być dla nich ten nurt, gdyby znalazł szersze poparcie społeczne. Ale jednocześnie trzeba mieć świadomość, że ta brutalna wizja nie ma dziś oczywiście wiele wspólnego z rzeczywistością. A raczej – ma trochę wspólnego z jej częścią. Marginalną i z dzisiejszego punktu widzenia raczej już tylko historyczną.
Bo rzeczywiście tkwi w anarchizmie, a może raczej – tkwił w nim przez wiele lat – poważny konflikt między dwoma nurtami, dwiema koncepcjami, odnoszącymi się nie tyle do samego celu, który ten nurt chciałby zrealizować, ale raczej – sposobu, w jaki ta realizacja miałaby nastąpić.
Z jednej strony w obrębie ruchu anarchistycznego od zawsze funkcjonował więc radykalny nurt terrorystyczny, zakładający obalenie państwa za pomocą fizycznej siły. I to właśnie jemu zawdzięcza anarchizm swoją czarną legendę. Legendę o tyle niepozbawioną pewnej racji, że zwolennicy tej koncepcji mają na koncie sporo działań, które co prawda nie przybliżyły o milimetr dzieła obalenia państwa, ale za to przyniosły ofiary, śmierć i cierpienie.
Ale to przecież tylko część anarchistycznego dorobku. To w zasadzie tylko margines osiągnięć tego ruchu. Bo obok nurtu terrorystycznego z wielkim powodzeniem w ramach tego kierunku funkcjonuje koncepcja, że o wiele lepszym sposobem osiągania założonych celów są działania twórcze, a nie destrukcyjne. Paradoksalnie najlepszą definicją takiego myślenia mogą być słowa kogoś, kto z ruchem anarchistycznym nie miał nigdy nic wspólnego, Jacka Kuronia: "Zamiast palić komitety, lepiej zakładać własne". I dokładnie tak wyobraża sobie budowanie anarchistycznej rzeczywistości konstruktywna część tego ruchu. Skupia się ona na podejmowaniu działań, których celem jest tworzenie mechanizmów alternatywnych wobec oficjalnej rzeczywistości, kierowanej przez państwo.
Najlepszy przykład to coraz bardziej popularna na całym świecie, zapoczątkowana przez amerykańskie środowisko anarchistyczne, inicjatywa zwana Food Not Bombs. Polega ona, w największym skrócie, na darmowym rozdawaniu bezdomnym jedzenia, przygotowywanego własnoręcznie z pozyskanych na różne sposoby półproduktów. Z jednej strony ma to wymiar czysto praktyczny: pozwala przetrwać trudny czas ludziom, którzy znaleźli się na marginesie rzeczywistości, z drugiej – wysyła ważny sygnał ideologiczny, mówiący jasno, że państwo nie radzi sobie z problemem bezdomnych i trzeba je wyręczać za pomocą tego typu inicjatyw. I to jest dziś codzienność anarchizmu, to jest treść zwykłej działalności anarchistycznych organizacji. A więc, żeby być nieco bliższym prawdy, należałoby zmienić ikonę, która się z tym ruchem wiąże, a ludzika z bombą powinien zastąpić raczej ludzik z wielką chochlą nad garnkiem darmowej zupy. Co swoją drogą jest kolejnym, nieoczekiwanym, kuroniowskim wątkiem tej historii.
Skomentuj artykuł