Smoleńsk 22/8
W mieszkaniu przy ul. Smoleńsk 22/8 w Krakowie przez dziesięciolecia tętniło życie. Artystyczna rodzina Malików skrzętnie zastawiała swoje mieszkanie kolejnymi dziełami sztuki. Rzeźby, obrazy, szopki, świątki zajmowały praktycznie każdy metr. Teraz w kamienicy, w której mieszkali, powstanie hotel.
Malikowie opuszczają mieszkanie z przytupem. W opuszczonych pokojach przez dwa tygodnie trwa artystyczny happening. Mieszkanie stało się otwartą pracownią, dostępną całą dobę. Trwają wystawy, wykłady i dyskusje, powstają instalacje. Swoje dokonania z zakresu fotografii, video art'u, muzyki i performensu zaprezentuje kilkunastu artystów, polskich i zagranicznych. - To wystawa, która powstaje na bieżąco, cały czas się dzieje – tłumaczy kuratorka projektu, córka państwa Malik, Cecylia. - Taki był zamysł. Mieszkanie, choć już puste i opuszczone, będzie żyło przez te dwa ostatnie tygodnie.
Po co to wszystko? - Żeby pokazać, jak bardzo zmienia się nasze miasto. Jak się wyludnia – tłumaczy Cecylia. - Kiedyś ta część miasta tętniła życiem, na ulicach i podwórkach bawiły się dzieci, w małych zaprzyjaźnionych warzywniakach robiło się zakupy. A teraz? Banki i hotele. Nic poza tym. Najłatwiej dostrzec to w weekendy, gdy ulice nagle pustoszeją, są martwe.
Po kilkudziesięciu latach mieszkania i tworzenia przy ul. Smoleńsk 22/8 (babcia Cecylii Malik Maria Skrochowska otrzymała po wojnie przydział na to mieszkanie od miasta w zamian za dwór w Stryszowie i majątek) rodzina artystów przegrała z nowym właścicielem, który chce zrobić w kamienicy hotel. Zażądał od dotychczasowych mieszkańców płacenia czynszu trzykrotnie przewyższającego państwową pensję skrzypka operowego (ojciec Anny Malik pracuje w Operze Krakowskiej). Pod koniec minionego roku sąd przyznał mu rację. Malikowie nowe lokum znaleźli na Dębnikach. A teraz właśnie się pakują.
Rewitalizacja i gentryfikacja miast to dość młode pojęcia, które już jednak na dobre zadomowiły się w naszym języku. Toczą się dyskusje o tym, jak zmienia się i jak zmieniać się powinna tkanka miejska. Władze miast tworzą mniej lub bardziej spójne projekty rewitalizacji poszczególnych dzielnic. I nie ma niczego złego w chęci przywrócenia życia dzielnicom, które były zaniedbane i niedoinwestowane. Niestety przykłady wielu miast, polskich i zagranicznych, pokazują, że przywracając do życia materialną tkankę (odnawiając, inwestując, rozbudowując) nierzadko niszczymy to, co stanowi niematerialną wartość – więzy społeczne, społeczność lokalną z jej różnorodnością, specyficzny klimat miejsca.
Schemat zazwyczaj bywa ten sam. Ktoś dostrzega zaniedbaną, mało popularną dzielnicę. Zachwycony specyfiką i odmiennością miejsca, kupuje nieruchomość. Dysponując wyższym kapitałem kulturowym i finansowym, inwestuje w nią dostosowując ją do swoich potrzeb. Wyremontowana nieruchomość zyskuje na wartości, a miejsce zyskuje na atrakcyjności. Im więcej osób wykaże się gotowością, by tam zamieszkać, tym więcej będą gotowi zapłacić. Dzielnica staje się modna, a przez to droga. I to, co wydawało się magicznym miejscem, wybieranym nierzadko z pobudek romantycznych, traci swój charakter. Dawni mieszkańcy są wypierani przez nowych lokatorów o większej zasobności portfela. Nasze oswojone, czasem obskurne, czasem niedoinwestowane kawiarenki, wypierane są przez eleganckie restauracje, a w miejscu, w którym kupowaliśmy świeże warzywa i owoce gawędząc miło z właścicielką, powstaje kolejny oddział banku.
Problem gentryfikacji miast czyli procesu wymiany tkanki społecznej (wypychania jednej grupy społecznej przez inną, lepiej sytuowaną) dotyka praktycznie każde europejskie miasto.
Brytyjska socjolog Ruth Glass zaproponowała to określenie w 1964 roku, pisząc o przemianach społecznych w londyńskiej dzielnicy Islington - wtedy jeszcze obskurnej, dziś zamieszkanej przez tak znanych londyńczyków jak Tony Blair czy Nick Hornby. Niewielu zostało tam już dawnych mieszkańców, bo tego rodzaju zmiany zazwyczaj wiążą się ze zjawiskiem zwanym "landlord harassment", czyli nękanie lokatora przez właściciela budynku - drugą stroną gentryfikacji jest bowiem zawsze konieczność pozbycia się tych wszystkich, którzy nie pasują do nowego obrazu dzielnicy.
Perspektywa właściciela nieruchomości jest jasna i zrozumiała. Jeśli ktoś odzyskał utracone mienie lub zainwestował w kosztowną nieruchomość ma prawo zrobić z nią, co tylko uzna za słuszne. Trudno oczekiwać, by dokładał do swojego majątku, zamiast uzyskiwać z niego dochód. Utrzymanie społecznej różnorodności dzielnicy nie musi być jego zadaniem. Niemniej to żywi ludzie tworzą klimat i atmosferę miasta - nie kolejne siedziby banków, apartamentowce dla turystów i nowoczesne biura pod wynajem. I to powinno stać się przedmiotem troski lokalnych władz, bez ich systemowego finansowego wsparcia ocalenie charakteru miejsca jest praktycznie niemożliwe. Dobrymi rozwiązaniami w tej kwestii wyróżniają się Francuzi ze swoim systemem finansowego wspierania prywatnych właścicieli, choćby w kwestii remontu, w których lokatorzy nie zawsze są w stanie partycypować. Podobnie dzieje się w Niemczech, gdzie nawet ukuto termin "ostrożnej rewitalizacji", uwzględniającej lokalne społeczności i alternatywne sposoby ożywiania niedoinwestowanych dzielnic.
W Polsce rewitalizacja jest komercyjna, sterowana przez rynek. To prywatni przedsiębiorcy zmieniają dzielnicę i nie istnieje całościowy system monitorowania zmian – dlatego uzasadnienie ekonomiczne bywa z reguły jedynym, a pod szyldem "rewitalizacji" odbywa się przekształcenie przestrzeni publicznej w obszar "skomercjalizowany". Prywatni właściciele działają bez ukierunkowania, bez uwzględniania dobra publicznego. A to prowadzi do wielu, często niestety nieodwracalnych, zmian.
Na ulicy Smoleńsk z kolejnego domu wyprowadzają się dawni mieszkańcy. Mateusz Torbus i Tomasz Wiech przygotowują cykle fotografii. Piotr Madej nagrał odgłosy mieszkania (skrzypienie drzwi, strojenie instrumentów, mycie naczyń) i złoży je w instalację dźwiękową. Zagrają zespoły Negradonna, Dr. Lecter i Zberny 3000. Będą performanse, aukcja i mnóstwo spontanicznych akcji.
Do udziału w przedsięwzięciu zostali też zaproszeni artyści niemieccy, którzy problem wymierania prawdziwego życia w centrach miast znają od dawna. Daniela Wolf, Pablo Wendel, Helmut Dietz, Kestutis Svirnelis i Demian Bern dzięki temu spojrzą na zagadnienie z dystansem.
Skomentuj artykuł