Rozwiane włosy, fruwające spódnice, błysk w oku. Trzysta lat temu spalono by nas na stosie - mówi Monika Dudek, etnolog, choreoterapeutka, popularyzatorka etnicznych tańców w kręgu.
Klaskanie w dłonie - i raz, i dwa, i trzy; pełno przy tym śmiechu. I w kółko - w jedną, potem w drugą stronę. Prawdziwa zabawa. Tak, doprowadzą się zaraz do szaleństwa, obłędu, nawet do ekstazy; bo po to się schodzą one wszystkie - tanecznice.
Gdyby Monikę Dudek spytać: "Dlaczego taniec?", odparłaby bez wahania: że był obecny w życiu człowieka od zarania dziejów; wyrażano nim emocje, komunikowano się z Ziemią i między sobą. Że w tańcu podejmowano decyzje, leczono, przygotowywano się do walki; błagano bogów o opiekę, udane zbiory albo deszcz. Odpowiedziałaby także, a może przede wszystkim, że ludzie tańczyli zanim zaczęli mówić. A w kręgu akurat dlatego, że przynosi harmonię, pozwala na bycie razem.
Teresa Piekara przyjeżdża tu z Krzeszowic; dyrektor dużej firmy, pracę ma odpowiedzialną, stresującą, a co gorsza taką, która absorbuje. Lecz gdyby nie pociągało jej nic poza nią, w życiu nie zostałaby... tanecznicą. Pewnego dnia zadzwonił telefon: "Przyjdź na tańce!" - zachęcała koleżanka. "Nie wiem, czy mąż ma ochotę" - taka była odpowiedź. Przyjaciółka rozwiała wątpliwości: "To nie o takie tańce chodzi. Tu kobiety przychodzą same!".
Postanowiła spróbować; im więcej ma zajęć, tym lepiej się organizuje. Przyznaje: - Nie wiedziałam, czego się mogę spodziewać. Teraz tańcom potrafi podporządkować nawet pracę - żadnych wtedy delegacji, spotkań biznesowych. Ten czas musi mieć tylko dla siebie.
Katarzyna Kowalczyk prowadzi z mężem naukę jazdy samochodem, mieszka w Zabierzowie; półtora roku temu na przystanku MPK dostrzegła ogłoszenie: "Gimnastyka z elementami tańca". Kiedyś tańczyła w zespole "Łoniowiacy" w rodzinnej Łoniowej pod Brzeskiem. Potem były studia i 10 lat przerwy w tańczeniu; wreszcie znalazła coś dla siebie: tańce w kręgu. Było ich wówczas ledwie pięć, sześć; wszystko rozkręciło się potem. Katarzyna: - Mąż stwierdza, że dzięki tańcom stałam się grzeczniejsza.
Lidia Gala również mieszka w Zabierzowie, ale w Krakowie prowadzi kwiaciarnię. Wcześnie wstaje, pracuje intensywnie, późno kładzie się spać. Ale czas na spotkania w kręgu znajduje. Podkreśla: - Taniec i śpiew zawsze we mnie były. A że życie ma poukładane, dzieci dorosłe - nadrabia zaległości.
Jolantę Pawlikowską, pracownika naukowego AGH - teraz mieszkankę Krakowa, a za niedługo Tenczynka - również zachęciła koleżanka. "Chodź zobacz, chodź spróbuj!" - powtarzała. Taniec okazał się lepszy niż terapia na kozetce. Wyszła z dołka psychicznego, przestała być zahukana; ma się czym zająć na emeryturze.
Gdyby nie przeprowadzka Moniki Dudek do Tenczynka, może by tańców, kręgu, tanecznic wcale nie było. Stąd pochodzi, lecz wiele lat mieszkała w Krakowie; uczyła się, poznawała świat. Powrót do korzeni - dwa i pół roku temu - okazał się trafionym pomysłem. Teraz w czwartkowe popołudnia w Samorządowym Centrum Kultury i Promocji Gminy Zabierzów zdarza jej się krzyknąć: - Baby! Laski! Tańczymy!
Tańce bywają wtedy różne, zawsze piękne: i greckie - choćby syrtos Greka Zorby, i bałkańskie, i szwedzkie, i duńskie, i serbskie, i rumuńskie, i rosyjskie, i irlandzkie, i te z Macedonii, Słowenii, Węgier. I polskie, oczywiście, też: "Staro Baba", czardasz śląski, cięta polka. I żydowskie -tradycyjne, i izraelskie - tworzone ku zjednoczeniu narodu.
Te nie tańczone w parach, ani w korowodach - wszystkie w kręgu. Monika uśmiecha się: - Tańczymy to, czego akurat nauczy się prowadząca. A że jestem otwarta na świat, jeżdżę, gdzie mogę, uczę się bez przerwy.
Przede wszystkim etnolog po Uniwersytecie Jagiellońskim, kwalifikowana instruktorka tańca ludowego z ministerialnymi papierami. Także choreoterapeutka; tańcem wspierać można każde leczenie. Tańczy od dwudziestu lat; folklorem i tańcami ludowymi zainteresowała się w liceum. Był więc najpierw zespół pieśni i tańca w Chrzanowie - bez nazwy; potem Studencki Zespół Góralski "Skalni" z Krakowa. W nim przetańczona dekada.
Dane jej było podpatrywać tancerzy w Rumunii, Czechach, Francji, we Włoszech, na Węgrzech i na Słowacji. Bywała także w Siedmiogrodzie; setki osób z całej Europy potrafią tam tygodniami uczyć się tańców owego regionu - w tanecznych taborach. Taką muzyką nasiąkła; taką najbardziej lubi. To, nie ma wątpliwości, miłość do folkloru. Mówi tak: - Przeciętnemu Polakowi taniec ludowy kojarzy się, niestety, z obciachem, z zespołem "Mazowsze", a nie jak na całym świecie ze wspólnotą, z radością, ze swoim miejscem na ziemi.
Kiedy postanowiła połączyć swe wszystkie pasje: tańce, etnologię i choreoterapię, odkryła tańce w kręgu. A że po drodze jej było z kobietami, zwołała je do Zabierzowa.
Teraz mówią one o Monice tak: pełna energii - ma jej za nie wszystkie, i zapału. Dziewczyna z pasją, z niejednego pieca chleb jadła. Wiedzą dysponuje ogromną; inteligentna, pełna inwencji, kreatywna, twórcza. Teresa Piekara: - Tu nie ma monotonii, ciągle dzieje się coś nowego. Tańczę rok i nie wiem, czym nas jeszcze Monika zaskoczy.
Ma charyzmę, coś ciągnie do niej ludzi. Powie: "Cicho, baby!", to baby są cicho. Nawet dostała w prezencie gwizdek, by łatwiej jej było nad nimi zapanować.
Gdyby nie ona, w Zabierzowie tanecznic z pewnością by nie było. A tak są, i to całkiem ich sporo - kilkadziesiąt.
Są różne: młode i mniej młode; dwudziestokilkulatki i po sześćdziesiątce, studentki i emerytki, młode mamy i babcie, brunetki i blondynki, wysokie, niskie. Coraz to nowe. Każda ma coś do powiedzenia; każda inna od drugiej. Uzupełniają się nawzajem. - Łączy je na pewno jedno; wszystkie musiały sobie zadać sobie pytanie: "Co bym chciała dla siebie zrobić?". I to stało się dla nich impulsem do wyjścia z domu - mówi Monika Dudek.
Wychodzą więc, by potańczyć; przynajmniej raz na tydzień, przynajmniej przez półtorej godziny. To dla nich jak ładowanie baterii; gdy robi się to systematycznie, starcza potem energii do następnego razu. I to energii dobrej. Nie ma nacisku, że ktoś musi; nie chce tańczyć, siedzi więc i się tylko przygląda.
Wcale nie trzeba im reklamy; to swoisty... łańcuszek. - Jedna pani za drugą przychodzi - mówi Katarzyna Kowalczyk. A Lidia Gala dorzuca: - Niektóre z koleżanek pytają mnie: "Co wy tam robicie, same kobiety?!". Mówię więc im: "Przyjdź, zobaczysz". Która przychodzi - zostaje. Najlepszym wabikiem jest zadowolenie każdej z nas.
Monika: - Relaksujemy się tu przede wszystkim, i to jest chyba, kurcze, najważniejsze. Banał to, ale prawdziwy.
Panie dodają: "relaks, i to totalny"; doskonała terapia, sposób na wolny czas, na odpoczynek. Do tego w kapitalnej atmosferze. Gimnastyka lepsza chyba nawet niż aerobik; czasem nieźle się człowiek spoci, przy szybkich tańcach potrzeba kondycji. Z czasem nabywa się więc odpowiedniej sprawności; z czasem nabywa się też nowe znajomości, może nawet takie na całe życie. Krąg pozwala zacieśniać więzi. I ciągle ich siebie mało nawzajem.
Niektóre odżyły dopiero teraz, bo wcześniej: praca, dzieci, wnuki. - Spotykamy się także poza tańcami; zależnie od czasu i możliwości - twierdzi Lidia Gala. Idą wtedy na kawę, albo na pizzę; obchodzą wspólnie imieniny. I to wszystko w gronie kobiecym. Wszystko - czyli przede wszystkim tańce. Monika: - Pokutuje mit, że żeby tańczyć trzeba mieć tańczącego partnera. Tańczenie związane jest z emocjami, a mężczyznom trudniej je wyrażać, trudniej odkryć się, zdjąć z twarzy maskę, wrzucić na luz. Nie każdy mężczyzna to potrafi.
Także z innego powodu mężowie zostają za drzwiami. Katarzyna Kowalczyk, o tańcu w gronie kobiet: - Nie ma skrępowania, nie ma prostowania pleców, wypinania piersi. Tańczymy, a nie zmieniamy się w kokietki.
- W układach damsko-męskich zaraz zaczyna się czarowanie, zaczyna się erotyzm. A tu tylko muzyka, taniec i odpowiednia koordynacja ruchu. Przed nikim nie musimy się popisywać - wylicza z kolei Jolanta Pawlikowska. Czasem też zdarza im się śpiewać. Nie żeby świntuszyły, ale obowiązuje wówczas pełna swoboda wyrażania myśli...
Żadna nie zastanawia się, czy w to popołudnie nie lepiej byłoby odpocząć.- Choćbym padała na twarz, na czas tańców zmęczenie ustępuje - mówi Teresa Piekara. Taniec to przecież wielka radość; zwłaszcza ten przed publicznością.
Zaczęło się to przypadkowo, rok temu; od występu na Dniu Kobiet w Zelkowie, niedaleko Zabierzowa. Brawom i bisom nie było końca; dziewczęta spodobały się wszystkim. Potem tańczyły też w Dolinie Kobylańskiej, w Karniowicach i Zabierzowie.
Wcześniej żartowały same do siebie, rzucały słówka: "Może kiedyś się pokażemy...". A teraz ludzie żartują z nich, z sympatią: "W takim wieku, a robią karierę!". Bo tu występ, tam występ; zejdą się w pięć, sześć - i zaraz coś się dzieje. Robią to bez oporów.
Skład grupa tanecznic, tych scenicznych, nieustannie się zmienia; nie zawsze każda może, nie zawsze ma ochotę. - Są osoby, które tańczą świetnie i nigdy nie występują. I są takie, które w to weszły na stałe. Owszem, pierwszy, drugi, trzeci raz była niepewność. Potem szło nam już jak z płatka - opowiada Monika Dudek.
- Nie spotkałam się z żadnym objawem negacji naszych pokazów, jeśli taka się zdarza - to może za naszymi plecami. A prosto w oczy słyszymy same zachwyty - uśmiecha się Teresa Piekara.
Największy sukces - pierwsza od lat zabawa w Tenczynku, tego roku w karnawale. Zorganizowała ją Monika Dudek, zorganizowały jej tanecznice. Kapela folkowa "Gdziebasy" cięła jak należy; był chodzony, litewska vingierka, miotlarz, kozak, wiwat; potem polki, oberki, walczyki - bez przerwy. Tłum na parkiecie wielki; deptano sobie po palcach. Nikt nie odpuszczał, wszyscy poszli na żywioł. I starsi, i młodsi, i najmłodsi - stawili się licznie, choć zaproszeń żadnych nie było, tylko plakaty, ogłoszenia. Mówili: "Powinno tak być częściej!". Bo czasem potańczyć trzeba, a nie ma gdzie. - Młodzi idą na dyskotekę, a starsi, nawet jak się spotkają, to tylko, żeby pojeść, popić, pogadać. A tu, rewelacja. Nigdy w życiu nie zobaczylibyśmy tego w telewizji - mówi Jolanta Pawlikowska.
Zespół roztańczonych kobiet zadomowił się w Zabierzowie, zdaje się, na stałe. Miały się zwać... "Jurajskimi Babami", wszak to fajne babki z Jury Krakowsko-Częstochowskiej; takie do tańca i do różańca. To się jednak nie przyjęło.
- Może, jak mówi mój mąż, będziemy Zabierzowskimi Nimfami? - zastanawiała się też swego czasu Katarzyna Kowalczyk.
Stanęło jednak na "Tanecznicach"; choć nazwa kojarzy się jednoznacznie. Może niekoniecznie z ladacznicami, ale z czarownicami na pewno. Monika Dudek nie ukrywa: - Wystarczy na nas spojrzeć. Rozwiane włosy, fruwające spódnice, błysk w oku; zapamiętane w tańcu, pewne siebie dwadzieścia kobiet. Trzysta lat temu spalono by nas za to na stosie. Tak mogły wyglądać sabaty...
Skomentuj artykuł